Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To samo miasto pozwoliło Maurizio Cattelanowi postawić wulgarną rzeźbę na majestatycznym cokole. Gest nie jest tu całkiem dosłowny – żylasta dłoń nie ma pozostałych czterech palców, są ucięte. Rzeźbiarz pytany o wyjaśnienia mówił, że to chodzi o rękę uniesioną w rzymskim salucie, którą nadwyrężył upływ czasu, i że to aluzja do faszystowskiej architektury budynku giełdy. Przepysznej zresztą, naprawdę można dostać kręćka od dysonansu, bo jakże tak źli i ciaśni ludzie, hodowcy kołtuna i polityczne żule, a taki dobry gust mieli, tyle niestarzejącego się piękna postawili, nawet im nazwa stylu „racjonalizm” nie przeszkadzała.
Rzeźbiarz niech mówi, co chce, lud wiedział swoje: był rok 2010, chodziło więc o prosty komunikat do tych z giełdy i banków, rozsiadłych po jej bokach jak w fałdach maminej spódnicy. Były zbyt duże, żeby dać im upaść – pamiętacie to zaklęcie, którym zamykano nam gęby, kiedy się pytaliśmy, w imię czego tłuste bankierskie koty wyszły bez krzywdy z kryzysu, w który wszystkich wpędziły? Pozostaje pokazać środkowy palec. A może – skoro grzbiet dłoni skierowany jest ku placowi – to oni nas w ten sposób pozdrawiają, zaryglowani w swojej świątyni?
Kusząca metafora, ale niecelna. Obrót akcjami od dawna toczy się na serwerach i nie ma już jednej fizycznej przestrzeni, po której latają z kartkami maklerzy, mediolański budynek nadal służy pieniądzom, ale w inny sposób. Zostały nam tylko stare nagrania i sceny filmowe. Kiedy patrzę na budynek przy Piazza Affari, to jakbym dosłownie słyszał ze środka koszmarny harmider z „Zaćmienia” Antonioniego, kiedy Vittoria przychodzi odszukać swoją matkę – notoryczną spekulantkę. Genialnie przedstawiony szał, histeryczna bieganina, owczy pęd, kocioł chciwości i strachu. A potem nagle to zamarza w minucie ciszy ku czci zmarłego finansisty. Piero, młodziutki cwaniak o słodko-cynicznej twarzy Alaina Delona, złości się, bo nie może odebrać telefonu i szepcze dziewczynie: „Czy ty wiesz, że minuta milczenia kosztuje tu miliardy?”.
Cóż to zatem za świetna okazja: 10 euro za możliwość, żeby pomilczeć choćby i sto minut przed Pietą Rondanini. Życzliwi rzeźbom włodarze utworzyli dla niej kilka lat temu osobną przestrzeń w skrzydle zamku Sforzów. Nie tylko z powodu układu ławek dla widzów jest to dla mnie rodzaj świeckiej kaplicy. Epicentrum milczenia. Miejsce, gdzie nie tylko słowa, ale i myślenie obrazowe zdają się tracić użyteczność. Nawet Michał Anioł musiał przegrać, przerabiał i przerabiał, nie dokończył nigdy dzieła. Maria, której martwe ciało Chrystusa zaraz wysunie się z rąk, nie walczy z jego ciężarem, tylko pochyla się nad nim, jakby tuląc, z całą świadomością, że to wszystko już na nic. Ta rzeźba to znak dojścia do granicy tego, co można wyrazić przez sztukę, przez akt tworzenia. Jeśli poza granicą języka jest milczenie, to co jest poza granicą sztuki? Tego nie można oglądać bezkarnie. Łzy mi lecą tu za każdym razem, starczy, że się moment zapatrzę, strach przed końcem trwa aż do finału, chociaż codziennie oswajam przygodność życia; nie przywiązuj się – powtarzam do lustra.
Jeśli nic nie jest na zawsze i na pewno, to może wszystko jest na niby? Mediolan, miasto mody i kroków na pokaz, nie ma co do tego wątpliwości. Inaczej nie wpuściłby w swoje progi Starbucksa, który nieopodal katedry dorabia sobie szlachectwo w lokalu połączonym z butikową palarnią, barem degustacyjnym i luksusowym bistro. Podobne przybytki istnieją w Szanghaju i Tokio, ale Mediolan liczy się szczególnie, bowiem mit założycielski firmy to rzewna opowieść, jak szef właśnie w tym mieście doznał kiedyś oświecenia i postanowił, że rozniesie kawowy kaganek na cały świat.
Większego cyrku dawno nie widziałem. Feeria, wysoki połysk, nawet „robotnicy” obsługujący palarnię wystylizowani aż do końcówki sznurowadła, a to wszystko skrzekliwie jarmarczne, namolnie aspiracyjne. W barze, gdzie brakuje tylko pana Kleksa, w retortach bulgocą blade napary, które za słoną opłatą można porównać niczym wina z różnych roczników. Pewnie to ciekawe i zdrowe dla żołądka, ale co dokładnie pana prezesa oświeciło, że jako espresso experience proponuje takie dziwy albo kawę o aromacie skórek pomarańczy, smaku porzeczki, białej brzoskwini i nucie toffi? Ale nie narzekam, po marmurze gniewnych i rozpaczliwych rzeźb potrzebowałem oddechu wśród morskiej pianki iluzji. Poza tym kanapki, placki i focaccię dostarcza tam znana piekarnia Princi – nigdzie w okolicy nie zjecie lepszej przekąski. A potem kawa za rogiem w ciasnym barze pod jarzeniówką, z włączonym na cały regulator Rai Sport. ©℗
O parę kroków – czy stacji kolejki miejskiej – od Mediolanu leży piękna Pawia, z dwoma cudownymi kościołami romańskimi, ale generalnie urocza z powodu nieturystycznej zwyczajności. To miasto akademickie, więc można tanio i solidnie zjeść nawet w centrum. A na deser miejscowa sława, torta paradiso, coś podobnego do naszej babki piaskowej, tylko bardziej suche, więc prosi się o herbatę czy kawę. Ucieramy 200 g miękkiego masła na bardzo puszystą masę. Dodajemy ciągle mieszając 200 g cukru pudru, skórkę z cytryny, następnie po kolei 3 żółtka i 2 jajka. Przesiewamy do miski 100 g mąki tortowej i 100 g mąki kartoflanej – chodzi o to, żeby je dobrze napowietrzyć. Dodajemy delikatnie do masy. Przekładamy do tortownicy lub formy o średnicy ok. 24 cm z wysokim brzegiem, wyłożonej papierem do pieczenia. Pieczemy w 180 stopniach ok. 45 minut, aż się zrumieni i będzie suche w środku. Posypujemy cukrem pudrem.