We własnym kraju nazywani są zdrajcami, wariatami i frajerami. Kim są Izraelczycy, którzy krytykują metody, jakimi Izrael prowadzi wojnę w Gazie?

Odgrywają dziś podobną rolę w izraelskim społeczeństwie, jak kiedyś Jan Tomasz Gross w społeczeństwie polskim: mówią o przykrych prawdach. Biją głowami w mur niewiedzy i obojętności w sprawie sytuacji na palestyńskich terytoriach okupowanych i w Gazie.

07.05.2024

Czyta się kilka minut

Basel Adra i Yuval Abraham odbierają nagrodę za film „No other land” Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Berlinale w Berlinie. 24 lutego 2024 r. // Fot. Clemens Bilan / EPA / PAP
Basel Adra i Yuval Abraham odbierają nagrodę za film „No other land” na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Berlinale w Berlinie. 24 lutego 2024 r. // Fot. Clemens Bilan / EPA / PAP

Jak pokazuje choćby rzeczywistość polska, ludzi gotowych mówić własnej wspólnocie rzeczy bardzo trudne nie ma nigdy wielu, a ich życie rzadko bywa proste. Podtykanie rodakom pod nos przykrych prawd, dekonstruowanie mitów i schematów poznawczych, które pomagają pewnych rzeczy nie dostrzegać, a inne relatywizować, ma swoją cenę. I wymaga wewnętrznego imperatywu spod znaku: „Tu stoję, inaczej nie mogę”.

W Izraelu ci, którzy własnymi głowami biją w mur niewiedzy i obojętności w sprawie sytuacji na palestyńskich terytoriach okupowanych, a teraz przede wszystkim w sprawie sposobu, w jaki Izrael prowadzi wojnę w Gazie, nazywani są różnie. Głównie jednak: zdrajcami, wariatami, ciężkimi frajerami, pięknoduchami. Takimi, którzy nie rozumieją, gdzie żyją. Poplecznikami terrorystów. Albo Żydami, którzy nienawidzą swojej żydowskości.

Przyjrzyjmy się im. Oraz temu, jak widzi ich większość izraelskiego społeczeństwa.

Syjoniści i antysyjoniści

Część z nich określa się jako syjoniści: deklarują, że wierzą w Izrael jako państwo żydowskie i demokratyczne, a także w przyszłe niepodległe państwo palestyńskie istniejące obok tego żydowskiego.

Inni z kolei są otwartymi antysyjonistami: uważają, że etnokracja – system, w którym jeden naród dominuje w państwie nad innymi (w tym przypadku Izrael jako „państwo narodu żydowskiego”) – jest nie do pogodzenia z demokracją i że obecność 700 tys. żydowskich osadników w Jerozolimie Wschodniej i na Zachodnim Brzegu Jordanu przekreśliła już szanse na scenariusz dwupaństwowy. Ich zdaniem rozwiązaniem konfliktu – przyznajmy, że z obecnej perspektywy całkiem fantastycznym – powinno być jedno państwo, które miałoby objąć wszystkie ziemie między rzeką Jordan a Morzem Śródziemnym i które byłoby oparte na zasadzie pełnej równości wszystkich obywateli.

Niezależnie jednak od istniejących między nimi różnic politycznych, wszyscy ci, którzy otwarcie kwestionują obiegowe prawdy i fundacyjne dla izraelskiej wspólnoty narodowej paradygmaty, są celem ataków. 

Etatowi obrazoburcy

Niektórzy, tacy jak np. dziennikarze Gideon Levy i Amira Hass, którzy piszą dla dziennika „Haaretz”, są obecni w izraelskiej debacie publicznej na zasadzie zupełnej ekstremy – niejako „etatowych” obrazoburców, którymi media głównego nurtu epatują statecznych obywateli. Te prawicowe natomiast z upodobaniem donoszą o ich kolejnych „bulwersujących wypowiedziach”.

Inni, jak np. historyk Ilan Pappé, wybrali emigrację i dziś de facto lepiej znani są za granicą niż we własnym kraju.

Jeszcze inni, jak działacze organizacji Breaking the Silence (Przerwać Milczenie) oraz B’Tselem, którzy dokumentują łamanie przez Izraelczyków praw człowieka na terytoriach okupowanych i izraelskie zbrodnie wojenne, odgrywają rolę „czarnego luda”. Rutynowo oskarżani są o narodową nielojalność oraz o szkalowanie kraju przed zagranicą (i to za pieniądze z obcych grantów).

„Wysadziliśmy całą wieś. Niezłe szaleństwo!”. Co izraelscy rezerwiści walczący w Gazie publikują na TikToku? I co mówi to o istocie tej wojny?

Problem z tymi nagraniami nie polega na sołdackim poczuciu humoru. Polega na tym, że pokazują, jak Izrael tę wojnę prowadzi. A robi to, równając z ziemią kwartały zabudowy mieszkalnej, tereny rolne, parki, bo rzekomo pod każdym z tych obiektów rozciąga się „podziemne miasto Hamasu”.

Z kolei Ofer Cassif, lewicowy deputowany do Knesetu, w lutym tego roku o mały włos nie stracił mandatu w parlamencie, po tym jak publicznie poparł wniosek Republiki Południowej Afryki do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, w którym RPA oskarża Izrael o dopuszczanie się w Gazie zbrodni ludobójstwa. Do 90 głosów, które według izraelskiego prawa są niezbędne do tego, aby posła pozbawić mandatu (na 120 miejsc w Knesecie), zabrakło pięciu.

„Nie używajcie naszego bólu”

Szukając kolejnych przykładów, wspomnieć można np. dziennikarzy internetowego magazynu „+972”, którzy nie wahają się publikować krytycznych artykułów na temat tego, jak to algorytmy sztucznej inteligencji pomagają Izraelowi bombardować Gazę szybciej, efektywniej i bardziej śmiercionośnie. Albo weteranów z izraelsko-palestyńskiej organizacji Combatants for Peace. A są jeszcze obdżektorzy, którzy zamiast wymigać się od służby wojskowej (to jest możliwe nawet w Izraelu) odmawiają jej oficjalnie i dobrowolnie idą za to do więzienia.

Są także zwykli obywatele, którzy patrząc na wojnę w Gazie, mówią: „Nie w naszym imieniu” – i niewielkimi grupami próbują protestować.

W tym ostatnim gronie są również osoby, dla których 7 października 2023 r. oznaczał osobistą tragedię. Noy Katsman, któremu Hamas zamordował brata, apelował do władz Izraela: „Nie używajcie naszej śmierci i naszego bólu, aby nieść śmierć i ból innym ludziom i innym rodzinom”. I stwierdzał, że nawet w obliczu tej zbrodni, jaką popełnił Hamas, jego brat – aktywista pokojowy – występowałby przeciwko zabijaniu i przemocy wymierzonej w niewinnych ludzi. Z kolei 19-letnia dziewczyna, która ocalała z rzezi w kibucu Be’eri, deklarowała publicznie, że nie interesuje jej zemsta, a jedynie polityczne rozwiązanie konfliktu izraelsko-palestyńskiego.

Fala „nawróceń”

Jednak trzeba uczciwie powiedzieć, że w skali całego społeczeństwa wszyscy oni to margines.

A z perspektywy tzw. zwykłych Izraelczyków głosy tych ludzi z trudem mieszczą się w dopuszczalnych granicach debaty publicznej albo już nie mieszczą się wcale. Stąd też ich nazwiska opatrzone są zazwyczaj przymiotnikami takimi jak „skrajny”, „radykalny” albo „niszowy”. Często jest zresztą tak, że ich nazwiska po prostu mało komu coś mówią.

Tak było zresztą również i przed 7 października 2023 r. Jeszcze przed tym atakiem, w którym Hamas i inne radykalne ugrupowania palestyńskie zabiły co najmniej 1139 Izraelczyków (cywilów i żołnierzy), a 247 uprowadziły, rozpolitykowane społeczeństwo izraelskie kłóciło się ze sobą o wszystko – ostatnio np. o reformę sądownictwa albo o służbę wojskową żydowskich ortodoksów – ale nie o cokolwiek związanego z okupacją czy kwestią palestyńską.

Natomiast po 7 października po kraju rozlała się fala prawicowych „nawróceń”. Pod wpływem szoku wywołanego brutalnością Hamasu, a także bezsilnością własnego państwa, zaskoczonego tym atakiem, wielu Izraelczyków – tych, którzy wcześniej uważali się za zrównoważonych centrystów – zaczęło deklarować w mediach społecznościowych, że „przejrzeli na oczy” i że teraz to „albo my, albo oni”.

Badania opinii publicznej, przeprowadzane regularnie przez ośrodek Israel Democracy Institute, pokazują zaś, że na pytanie „W jakim stopniu Izrael powinien wziąć pod uwagę cierpienie ludności cywilnej w Gazie przy planowaniu dalszych walk?” aż 80 proc. żydowskich respondentów konsekwentnie od 7 października odpowiada: „małym albo żadnym”.

Zrzeknij się obywatelstwa!

W obecnym klimacie w Izraelu tolerancja na autokrytykę jest – co nie powinno zaskakiwać – zauważalnie mniejsza, niż była (nie mówiąc już o tolerancji na krytykę z zewnątrz). Przekonał się o tym w lutym dziennikarz Yuval Abraham, współtwórca filmu dokumentalnego „No other land” (co można przełożyć jako: „Nie chcemy innej ziemi”). Film ten został nakręcony przez kilkuosobowy zespół palestyńsko-izraelski.

Odbierając nagrodę na festiwalu Berlinale – i stojąc obok kolejnego z autorów, Palestyńczyka Basela Adry – Abraham mówił: „Za dwa dni wrócimy do ziemi, na której nie mamy równych praw. Ja podlegam prawu cywilnemu, a Basel prawu wojskowemu. Mieszkamy od siebie w odległości 30 minut, ale ja mam prawo głosu, a Basel go nie ma. Ja mogę przemieszczać się po tej ziemi, jak chcę. Basel, tak jak miliony Palestyńczyków, jest zamknięty na Zachodnim Brzegu Jordanu. Ta sytuacja apartheidu między nami, ta nierówność musi się skończyć”.

Następnie w kontekście trwającej wojny dodał: „Musimy apelować o zawieszenie broni. Musimy apelować o rozwiązania polityczne, aby zakończyć okupację”.

Po tych słowach Abrahama wybuchła burza. Publiczny kanał izraelskiej telewizji Kan 11 informował o nich w materiale pt. „Antysemickie wystąpienie izraelskiego twórcy”. Szefowa jego redakcji kulturalnej opublikowała felieton pt. „Zdobyliście nagrodę, ale straciliście nas”. Zarzucała w nim Abrahamowi, że w swoim wystąpieniu zapomniał o izraelskich zakładnikach oraz o żołnierzach, którzy walczą w Gazie o to, żeby on był bezpieczny.

Równolegle na antenie prawicowego Kanału 14 sugerowano mu, żeby zrzekł się obywatelstwa i wyjechał do Gazy. Natomiast dom jego rodziny odwiedziły prawicowe izraelskie bojówki.

Dziennikarz Gideon Levy, znienawidzony przez izraelską prawicę. // Fot. Gil Cohen Magen / AFP / East News

Krytyka motywowana patriotyzmem

Najcięższe działa przeciwko własnemu społeczeństwu wytaczają jednak – wymienieni już powyżej – tradycyjni podejrzani, którzy używają słów takich jak „apartheid” (z wykrzyknikiem) i „ludobójstwo” (ze znakiem zapytania), a w kontekście przebiegu działań wojennych w Gazie odrzucają narrację o „odosobnionych przypadkach”, „pojedynczych incydentach” i „określonych nieprawidłowościach” (to gdy mowa np. o śmierci cywilów).

Jednym z nich jest wspomniany już Gideon Levy z liberalnego dziennika „Haaretz”, laureat prestiżowej nagrody dziennikarskiej im. Nachuma Sokołowa. O konflikcie izraelsko-palestyńskim 70-letni dziś Levy pisze od 40 lat. Już dekadę temu – w czasie poprzedniej izraelskiej operacji w Gazie – dorobił się opinii „jednego z najbardziej znienawidzonych ludzi w kraju”.

Wówczas Levy potrzebował ochroniarza (co ludziom na ulicy nie przeszkadzało wyzywać go i opluwać), a czytelnicy jego macierzystej gazety hurtowo rezygnowali z prenumeraty.

On jednak – tak wtedy, jak i dziś – krytykując swój kraj, stwierdzał, że robi to z patriotyzmu. Pisał: „Walczę o poczucie przynależności do miejsca, które jest sprawiedliwe. Którego teraz nie mam. Oraz o poczucie bycia dumnym z własnego kraju. Którego teraz nie mam”. Podkreślał również, że choć nie neguje odpowiedzialności strony palestyńskiej, to on jako Izraelczyk interesuje się przede wszystkim odpowiedzialnością izraelską.

„Jeśli to nie ludobójstwo…”

Gideon Levy już wiele lat temu zarzucał własnemu społeczeństwu, że „otoczyło się murami, nie tylko fizycznymi, ale także mentalnymi”, które pozwalają nie dostrzegać rzeczywistości znajdującej się na wyciągnięcie ręki.

W czasie jednego z wystąpień stwierdzał: „W historii istniały okupacje bardziej brutalne, a nawet bardziej długotrwałe, ale nie było jeszcze okupacji, w której to okupant uważał się za ofiarę. I to za jedyną ofiarę”. W innym mówił natomiast: „Nikt się do tego nie przyzna, ale jeśli poskrobiesz niemal każdego Izraelczyka, to znajdziesz takie poglądy jak: Palestyńczycy nie są takimi samymi ludźmi jak my. (…) Nie kochają swoich dzieci tak jak my. Nie kochają życia tak jak my. Urodzili się, by zabijać. Są okrutni. Są sadystami. Nie mają żadnych wartości”.

Dziś jego pogląd na trwającą wojnę oddają tytuły jego tekstów. Jak ten: „Jeśli w Gazie to nie jest ludobójstwo, to co to jest?”. Albo: „To izraelski mainstream zaprowadził nas do Hagi, a nie jego fanatyczny margines”. Lub: „Izrael za swoją porażkę obwinia wszystkich, tylko nie siebie”. Wreszcie: „Po 150 dniach śmierci i zniszczenia w Gazie Izrael nie jest ani silniejszy, ani bardziej bezpieczny”.

„Dlaczego on jeszcze nie siedzi?”

Zapewne nie powinno zaskakiwać, że taka postawa Levy’ego spotyka się z radykalną krytyką. Ronen Tzur, przez jakiś czas przedstawiciel rodzin zakładników uprowadzonych przez Hamas, stwierdził, że „czyste zło ma twarz Gideona Levy’ego”. Z kolei Tally Gotliv, deputowana do Knesetu z ramienia rządzącego prawicowego Likudu, dziwiła się: „Dlaczego on jeszcze nie siedzi?”.

Nietrudno zauważyć, że z podobnie gwałtownymi reakcjami nie spotykają się – zdarzające się do dziś, i to także w głównych kanałach telewizyjnych – wezwania do zrównania Gazy z ziemią albo do utopienia jej we krwi (ostatnio taką fantazją podzielił się z widzami dziennikarz Yehuda Schlesinger na antenie Kanału 12).

Ostracyzm, który spotyka Levy’ego, nie umywa się jednak do przypadku Nadery Shalhoub-Kevorkian – izraelskiej Palestynki i profesorki Uniwersytetu Hebrajskiego. Za swoje wypowiedzi dotyczące ataku z 7 października i wojny w Gazie została 18 kwietnia aresztowana, a jej dom przeszukano (następnego dnia zwolniono ją za kaucją).

Warto posłuchać

Liberalna demokracja szczyci się tym, że wysoko ceni dysydentów, przedstawicieli mniejszości, burzycieli pomników, czyli generalnie tych, którzy – płacąc wysoką cenę osobistą – mówią własnym społeczeństwom rzeczy trudne. Ceni ich nawet wówczas, kiedy ponoszą ich emocje i posuwają się – z punktu widzenia ogółu – za daleko. Albo kiedy – widząc brak reakcji – z czasem się radykalizują, co ich oponenci wykorzystują z kolei do dezawuowania ich dorobku. Bez takich ludzi demokracji by nie było. W każdym razie demokracji takiej, jak się ją rozumie w Europie, a nie np. w Turcji prezydenta Erdoğana.

Troska o kondycję izraelskiej wspólnoty należy do samych Izraelczyków. Jednak to, co dzieje się w Gazie, nie jest ich prywatną sprawą, lecz problemem o znaczeniu globalnym, który porusza ludzi we wszystkich strefach czasowych i ma wymierny wpływ na sytuację polityczną na świecie.

Żeby zrozumieć tę wojnę, w której armia izraelska w ekspresowym tempie zabiła już 34 tys. ludzi (w większości bezbronnych cywilów, w tym 13 tys. dzieci) i w której bez wątpienia zabije ich jeszcze więcej, najlepiej jest posłuchać w pierwszej kolejności tych, na których te bomby spadają i którzy na miarę możliwości własnego smartfona próbują informować świat o tym, co dzieje się wokół nich.

Jednak jeśli komuś sprawia to trudność, wtedy – oprócz oficjalnych izraelskich komunikatów – warto posłuchać także ludzi takich, jak ci opisani powyżej. I dopuścić do siebie myśl, że mogą mieć rację.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
MAREK MATUSIAK jest analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich imienia Marka Karpia, koordynatorem projektu Izrael-Europa. Wcześniej pracował w polskich placówkach dyplomatycznych w Tbilisi i Stambule, był również wiele razy obserwatorem wyborów m.in. na Ukrainie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Grossowie Izraela