Polityczność sączenia

110 złotych. Tyle kosztuje paczka pięciuset słomek zgodnych ze źródłosłowem, czyli ze słomy.

09.09.2019

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

„Kiedy wyrzucisz ją za siebie, ptak mieszkający w pobliżu użyje jej do wyplecenia gniazda. Nie zanieczyścisz nią przyrody, bo to ona jest przyrodą. Stoją za nią ziemia, wiatr, powietrze i woda” – zachwala dostawca. Słusznie usiłuje obudzić w nas radosne skojarzenia ze żniwną dziewczyną z włosem w nieładzie, bowiem ta opcja nosi wszelkie znamiona luksusu; normalne, czyli plastikowe, słomki są dokładnie dziesięć razy tańsze.

Dwadzieścia dwa grosze za sztukę – można by skwitować, że to bzdet, ale, wierzcie mi, nie widziałem jeszcze knajpy, która by dobrowolnie odpuściła jakiś bzdet w bilansie. Marże w branży są niskie i trzeba ciąć, ciąć na wszystkim, chyba że się prowadzi pralnię pieniędzy w imieniu wujka z Kalabrii.

Dopóki nie wejdzie w życie unijny zakaz plastikowych drobiazgów, jedynym sposobem na przekonanie restauratorów do tych dwudziestu dwóch groszy jest wychowanie klienteli, żeby się słomy domagała. W tej swoistej pedagogice wstydu słomki przebiły się na czoło długiej listy przedmiotów budujących instrumentarium zachodniej wygody za bezcen, której realne konsekwencje dla planety zaczynają do nas docierać. Mieszadełka do kawy? Patyczki do uszu? Patyki do balonów? Nie, nikt z nich nie robi ikony plastikowego behemota. Nawet jednorazowe woreczki do lodu nie zaprzątają nikomu głowy, chociaż ich brak za dwa lata da się nam boleśnie we znaki! Trzeba będzie powrócić do wytrząsania kostek z niewygodnych gumowych foremek albo, jeszcze gorzej, z blaszanych...

Nie wiem, z czego się to bierze, ale skromna słomka już pokazuje cały swój potencjał mitotwórczy. Widać go choćby po tym, jak ochoczo został podjęty przez przeciwników wszystkiego, co się z politycznym kontekstem ekologii kojarzy. Autor jednego z głównych prorządowych mediów wzywał niedawno: „Prawica powinna mocno podjąć zadanie ochrony przyrody. Bez lewicowej ideologii, bez szaleństwa, za to z chrześcijańską miłością do przyrody ojczystej i ludzi”. Artykułowi patronuje zdjęcie figurki świętego Franciszka – nie przypuszczam, by Biedaczyna, przemawiając do ptaków, dbał o to, czy mają certyfikat ojczystości, czy też imigrowały z Afryki.

Na biegunie zła są „zawodowi ekoaktywiści” pisani koniecznie w cudzysłowie. Czym się zajmują? Zgadliście: walką z plastikowymi słomkami. Oto narodziny nowego emblematu oderwanych od ludu elit na miarę frappuccino na sojowym mleku.

Wie o tym doskonale prawdziwy mistrz zamiany kompleksów wyborcy na polityczne złoto – Donald Trump. Jego sztab, jako gadżet budujący więź z kandydatem, wypuścił plastikowe słomki z laserowo wygrawerowanym nazwiskiem. Po niedawnej debacie kandydatów na kandydata z ramienia Partii Demokratycznej skupionej wokół tzw. Zielonego New Dealu aparat propagandowy Trumpa dokonał natychmiast tzw. framingu, czyli ustawienia przeciwnika w wygodnych do przygwożdżenia ramach. I co mianowicie ta okropna lewica chce uczynić prostemu człowiekowi? Zakazać cheeseburgerów (bo hodowla bydła na wołowinę ma kolosalny ślad węglowy) oraz słomek! Uczestnicy debaty podnosili kwestie sięgające sedna problemu z zachodnim sposobem życia oliwionym przez lobby naftowe i energetyczne. Ale spokojnie, wszystko się da sprowadzić do groteskowej obrony słomki.

Podejrzewam, i niech nasz naczelny mitolog Marcin Napiórkowski mnie poprawi, że słomka okazała się tak płodna propagandowo, bo to statusowa zdobycz: najlepiej ucieleśnia sen o przejęciu zwyczajów klasy próżniaczej. Nie możemy próżnować tak jak oni, ale przynajmniej sączymy jak paniska. Słomka to atrybut człowieka, który coś pije, choć wcale nie musi. Zmęczeni pracą i upałem, wciągamy wodę – z gwinta, z kubka, z dłoni – byle szybciej, byle uzupełnić elektrolity. Sterani troskami, wprowadzamy do żył alkohol – kogo życie przygniotło, ten łyka haustem. Przez słomkę sączymy zaś ciecz, która nie jest życiowo konieczna, powolutku, a więc w sposób właściwy tym, którzy donikąd się spieszyć nie muszą. Dla czystej przyjemności, bezinteresownie.

Skoro tak, to czas rozpropagować oczywistą rzecz: iż sączyć beztrosko, dla przyjemności można i bez słomki: pociągając drobne łyczki wprost z kieliszka czy szklanki. Dla dobra planety piję zatem swoje pierwsze dziś campari spritz z ulubionej musztardówki, a wy patrzcie i bierzcie ze mnie przykład. Dla dobra planety. ©℗

Jeśli jednak czytacie moją rubryczkę w pracy, to nie namawiam was do łamania prawa, napijcie się herbaty – do niej na pewno słomka nie pasuje. Za to warto przy niej przekąsić aromatyczne ciasto cytrynowe, można je wygodnie w domu pokroić i przenieść kromeczkę zawiniętą w serwetkę. Mieszamy 200 g białej mąki z półtorej łyżeczki proszku do pieczenia, łyżeczką mielonego kardamonu i odrobiną tartego imbiru. Do osobnej miski sypiemy 200 g cukru, dodajemy skórkę otartą z 2 cytryn, mieszamy palcami, aż skórka z cukrem stworzy wilgotny piaseczek. Dodajemy po jednym 4 jajka, mieszając dokładnie, dalej 4 łyżki soku z cytryny i pół szklanki śmietanki, cały czas mieszając, po czym na końcu suche składniki. Wykładamy do foremki keksowej lub podobnej (warstwa ciasta powinna mieć 3,5–4 cm grubości) wyłożonej papierem do pieczenia. Pieczemy w 180 stopniach ok. godziny, ciasto powinno być w środku suche, jeśli pod koniec zbyt się rumieni z wierzchu, okryjmy folią. Ponieważ nie jest zbyt słodkie, lubię je pokryć odrobiną gęstej marmolady rozrobionej w garnuszku z łyżką wody – ale wtedy się lepi do serwetki i trudno jest je zabrać do biura.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2019