Zagubione dusze

Joanna Concejo, ilustratorka: Już wiem, że na wiele rzeczy nie mam wpływu, świata lepiej nie urządzę. Wcześniej byłam niemądra. Sądziłam, że muszę zrobić wszystko, by usunąć kamienie z drogi moich dzieci.

28.06.2021

Czyta się kilka minut

Ilustracja Joanny Concejo pochodząca – podobnie jak te zamieszczone dalej – z książki „Zgubiona dusza” Olgi Tokarczuk / MATERIAŁY PRASOWE
Ilustracja Joanny Concejo pochodząca – podobnie jak te zamieszczone dalej – z książki „Zgubiona dusza” Olgi Tokarczuk / MATERIAŁY PRASOWE

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Pierwszy zapamiętany obraz?

JOANNA CONCEJO: Kuchnia, jestem dziewczynką dwu-, może trzyletnią, głowę trzymam na wysokości pupy mojej mamy. Mama ma beżową spódnicę, myje naczynia. Może kiedyś nadarzy się okazja, by to narysować.

Musi być pretekst?

Potrzeba. W przypadku ilustrowanej książki zazwyczaj to tekst, mój lub czyjś. Nieszczególnie kontroluję ten proces – czasami w mojej głowie równocześnie pojawia się kilka obrazów. Rysuję ten, który wygra. Ale bywa też, że rysuję i ten drugi, i trzeci – w książce obrazkowej można się rozrysować, to luksus.

Rysuje Pani od najmłodszych lat?

Wtedy rysowanie kompletnie mnie nie interesowało. Mieszkałam na wsi i wszystko inne było tam fajniejsze.

Co na przykład?

Bieganie po polach, zabawa w krzakach, skakanie po sianie, łażenie po kałużach, wędrowanie po lesie, zbieranie kwiatów, wyprowadzanie krów na łąkę, kąpanie się w rzece.

Mnóstwo czasu spędziłam w domu dziadków. Jestem wieśniaczką, bo ulepiła mnie wieś.

Jaki był dom dziadków?

Poniemiecki, z czerwonej cegły. Pomorze Środkowe, blisko Borów Tucholskich, Puszczy Człuchowskiej. Lasy, lasy, lasy, rzeki i jeziora. Przed domem ogród z piwoniami, do których mam słabość po dziś dzień. Z tyłu podwórko, stodoła, budynki dla zwierząt, świń, krów i konia. Dalej kurnik i kurze podwórko. Jeszcze dalej drugi ogród warzywny z kilkoma drzewami owocowymi. Za tym wszystkim zaczynają się pola i łąki, w które prowadzi piaszczysta droga z bzami i leszczyną po bokach. Dalej pastwiska dziadkowych krów. Lubiłam wchodzić w gąszcz bzów, bawić się pod ich gałęziami – to były moje zielone pokoje. Cudowne, cudownie.

W domu były kredki?

A gdzie tam… Co najwyżej mogłam używać kawałka stolarskiego ołówka dziadka. Nikt wtedy nie myślał o narzędziach, w które by specjalnie wyposażało się dziecko. Moim „rysowaniem” było wtedy wyszywanie, szydełkowanie, robienie na drutach. Babcia mnie uczyła, uwielbiałam to robić.

I nie przychodziło Pani do głowy, by robić własne książeczki?

Nie, choć książki mnie interesowały. Pewnego razu w domu dziadków pojawiła się „Gąska Balbinka”. To była jedyna książka dla dzieci, reszta była dla dorosłych. Stały w rządku na wysokiej półce, w tym czarny modlitewnik. Czasami coś ściągnęłam, oglądałam, wgapiałam się w pismo, którego najpierw nie rozumiałam, a w pewnym momencie zaczęłam rozumieć, choć nie wiem, kiedy i jak nauczyłam się czytać.

A książka o Balbince?

Absolutna fascynacja. Tajemnicą było, jak to się dzieje, że ktoś kilkoma kreskami potrafi wyrazić tyle, że ma się wrażenie, jakby ta gąska naprawdę spacerowała po kartkach. Uporczywie i długo wpatrywałam się w każdą ilustrację myśląc, że odkryję, jak to się robi.

By to odkryć, rozpoczęła Pani naukę w liceum plastycznym w Koszalinie.

Wtedy jeszcze ciągnęło mnie do miasta. Wszystko było w nim większe: światła, ulice, wystawy sklepowe. Nie dość, że mnie tam ciągnęło, to pragnęłam jechać dalej, za granicę. Dziś mieszkam na peryferiach Paryża, ale tuż obok zaczyna się las, który widzę z okna. I planuję po 25 latach powrót do Polski – na wsi w Beskidzie Niskim kupiłam dom, który już się remontuje.

Wraca Pani na dobre?

To będzie moje prawdziwe miejsce na ziemi, z którego nikt mnie nie przegoni. Teraz noszę to moje miejsce w sobie i czekam na dom, gdzie będę mogła je wypakować. Kiedy słyszę polski język, czuję się u siebie. Wracam też do moich sióstr, z którymi łączy mnie silna więź. We Francji zdarzały się momenty tak intensywnej tęsknoty, że dosłownie odczuwałam ją fizycznie, w ciele.

No, a w liceum?

Dobra wychowawczyni: na uczennicach – bo to były same dziewczyny – zwyczajnie jej zależało. Obchodziły ją nasze sprawy. Starała się pomóc w kłopotach. Zawsze ubrana w długie, obszerne spódnice. Wysoka, mocna fizycznie kobieta – to mnie onieśmielało, ale też pozwalało czuć się przy niej bezpiecznie. Na lekcje rysunku i malarstwa co dwa tygodnie należało przynieść dwadzieścia prac domowych, prócz tego, co wykonywaliśmy w szkole. Wolałam czas po lekcjach ­przeznaczać na coś innego. Ale mus to mus, robiłam. Z dzisiejszej perspektywy widzę, jak bardzo to było potrzebne – znakomite ćwiczenie nawyku codziennego patrzenia i rysowania.

W liceum zachwyciła się Pani sztuką?

Wcześniej. Pierwszy zachwyt budziło malarstwo uwiecznione na przepięknych rosyjskich znaczkach pocztowych. Wpatrywałam się w te miniaturki godzinami z nieskończonym zachwytem. Nie potrafię podać nazwisk artystów, chyba mnie to wtedy nawet nie obchodziło, kto takie cudowności stworzył. Najważniejsze było, że mogę na nie patrzeć.

Późniejsze zachwyty?

Louise Bourgeois – „specjalistka od pająków”, tak niektórzy o niej mówią, choć dla mnie nie ta część jej twórczość jest najważniejsza. Wolę jej prace „tekstylne” i rysunki. Czuję do Bourgeois rodzaj siostrzanej bliskości, jakbyśmy się rozumiały. Czasem trochę podszytej zazdrością o to, co robi. Ale też pełnej zachwytu. Tak samo jest w przypadku Kiki Smith – mam wrażenie, że poruszamy się w tych samych obszarach wrażliwości, dotykamy tych samych przedmiotów i tej samej materii, podzielamy ten sam smutek i samotność.

Wśród ilustratorów najbliższa jest mi twórczość Pabla Auladella, hiszpańskiego rysownika. Jego czarno-białe rysunki przywołują zapomniane światy, pełne melancholii. Kiedy je oglądam, wydaje mi się, że to stracone raje. Zilustrował książkę „La feria abandonada” (co można przetłumaczyć jako „Opuszczony jarmark”), która powoduje, że czuję się, jakby było mi dane przechadzać się raz jeszcze w szczęśliwej, lecz utraconej krainie dzieciństwa. Mam wrażenie, że on wie i ja wiem. I nic nie musimy mówić. Jakby kiedyś było nam dane razem zajrzeć do tej samej głębokiej studni, co nas naznaczyło – ukształtowało widzenie świata.

Skąd Francja?

Po pierwszym roku grafiki na ASP w Poznaniu wzięłam urlop dziekański. Początkowo planowałam, że zostanę rok, ale ten rok przedłużył się o kolejny. Wyszłam za mąż, córkę urodziłam jako 23-latka. Na moment przyjechałam do Polski, by zrobić dyplom. I z powrotem do Francji, do rodziny.

Francja była przychylna polskiej graficzce?

Początkowo zajmowałam się domem, córka była jeszcze mała, potem urodził się mój syn, skupiona byłam na pieluchach, praniu, piaskownicy. W wolnych chwilach rysowałam. Robiłyśmy to czasem z córką – wyciągałam prace i Maryśka ze mną rysowała, tak jak ja kiedyś z babcią haftowałam, szydełkowałam i robiłam na drutach. Ale nie zarabiałam w ten sposób na życie. Potem, jak wiele Polek za granicą, byłam pokojówką, sprzątałam w domach, opiekowałam się dziećmi, pracowałam jako nauczycielka plastyki w liceum zawodowym. Byłam też kucharką na plebanii.

O!

Ale zaledwie dwa miesiące. Z drżeniem serca zgodziłam się na tę pracę, na ślepo, potrzebowałam pieniędzy. Bo aż tak dobrą kucharką nie jestem, by dla większej liczby osób gotować obiad z przystawkami, daniami pierwszym i drugim oraz deserem. Ale miałam szczęście: moja teściowa, Hiszpanka świetnie gotująca, dawała wskazówki: „Jutro, gdy będzie osiem osób, zrób im klopsy w sosie własnym, przyprawione kminkiem i gałką muszkatołową, podaj to z ryżem, wcześniej kup kilo mięsa, pół na pół wołowina i cielęcina, a na przystawki jakieś warzywo, koreczki ogórkowe możesz zrobić...”. I ja wszystko to wykonywałam z nadzieją, że się uda. Nie wyrzucili mnie, jedli to, co podałam.

Pracowałam też jako asystentka rzeźbiarza z Ameryki. Była jeszcze moja ukochana praca w odlewni brązu. Spędziłam w niej siedem lat.

To ciężka, fizyczna praca.

Nawet małe rzeźby trzeba odlewać z dużego pojemnika – nie miałabym siły, by go unieść, zresztą nigdy nie próbowałam. Moja praca była lżejsza i polegała na nanoszeniu poprawek na model z wosku – uzupełniałam niedobory, usuwałam błędy. Miałam doprowadzić model do takiego stanu, by jak najmniej poprawek trzeba było wykonywać na gotowym, odlanym brązie. To był już czas, kiedy ukazała się moja pierwsza autorska książka – „Pan Nikt”. Czyli rok 2008.

Tytułowy bohater to człowiek, który żyje, jakby go nie było.

Historia wzięła się od sąsiada z bloku, który całe dnie spędzał w oknie, taki dziadek poduszkowy. Sporadycznie wychodził na zewnątrz, a gdy spotykał kogoś, niechętnie odpowiadał na dzień dobry i natychmiast zawracał.

Kiedyś pomyślałam, że nikt go nie lubi, bo jest mrukliwy, ale może wiedzie bogate życie wewnętrzne.

W Pani książce on co rano nadaje paczkę z gwiazdami, by mogły nocą rozświetlić niebo.

To prosta historia o tym, że ten pan, o którym wszyscy sądzą, że czas przecieka mu przez palce, dla świata robi coś bardzo ważnego. Z „Panem Nikt” pukałam do wielu wydawnictw, miałam gotowy tekst oraz ilustracje. Długo dostawałam odpowiedzi odmowne. Miałam 35 lat i zwyczajnie miałam dość. Jeden wydawca mówił, że to piękne, ale dlaczego takie przygnębiające, że powinnam postarać się ciut rozweselić te rysunki dodając kolor, inny, żeby nie rysować ołówkiem, bo to szare, dzieci tak nie lubią. Wszystko mi się pomieszało – i techniki, i rady, których mi udzielano. W pewnym momencie podjęłam decyzję, że nikogo nie będę słuchać z wyjątkiem siebie, że poświęcę się rysowaniu takiemu, jakie mi się podoba.

To był ważny moment?

Najważniejszy. Skończyłam z szamotaniną i próbą sprostania oczekiwaniom innych. I właśnie wtedy przyszła propozycja od włoskiego wydawnictwa Topipittori, które po obejrzeniu kilku moich prac z wystawy ilustratorów w Bolonii poprosiło, bym „Pana Nikt” zilustrowała od nowa. Zrobiłam to z wielką ochotą i po swojemu.

Ilustracjami po części opowiadając swoje życie?

Nie mam innego, więc czerpię ze swojego. Przynajmniej nikt się nie przyczepi. Sama do siebie nie będę się przecież przyczepiać.

Z kolei „Kiedy dojrzeją porzeczki” to powrót do wsi Pani dziadków?

Z przełomu lata i jesieni.

I historia o odchodzeniu Pani ojca. Opowie Pani o nim więcej?

Byłoby dużo do powiedzenia, ale też dużo do przemilczenia. Dla mojego taty życie było trudne do tego stopnia, że w pewnym momencie nie miał ochoty w nim uczestniczyć. Odszedł, zanim ta książka się ukazała. A zaczęłam ją wymyślać, składać, szkicować, kiedy żył. Ta książka to list dla niego z dobrymi życzeniami.

Żeby się ucieszył życiem?

Chyba kiedyś był wesołym chłopcem, ale coś mu się w życiu stało i posmutniał. Bardzo posmutniał. Tata był uzależniony od alkoholu i wszyscy byliśmy w rodzinie uzależnieni od jego uzależnienia. Nasz świat kręcił się wokół tego. Wiele zostało zniszczone i przepadło właśnie przez to. Kiedy byłam mała, uważałam, że tata jest najcudowniejszy – zajmował się mną, dużo razem przebywaliśmy. Kupił mi pierwsze łyżwy i uczył na nich jeździć po kawałku odśnieżonego jeziora. Ale w pewnym momencie to się urwało. Może wtedy, kiedy urodził się mój brat? I nigdy nie udało mi się już odnaleźć takiego taty. Zgubiliśmy się.

Z nami, dziećmi, tato rozmawiał mało. Odwracał się od życia pomału, aż całkiem odszedł. Kiedy umarł, poszłam do kwiaciarni zamówić wieniec i sprzedawczyni powiedziała mi, że ona zapamiętała człowieka wesołego, bo często wstępował do jej sklepu, by chwilę pożartować. Czasem myślę, że ojcu się z nami nudziło. Nie wiem tak naprawdę, jaki był.

Pani „Zgubiona dusza” w sumie traktuje o czymś podobnym.

Ta książka zrodziła się bardzo naturalnie. Z Olgą Tokarczuk spotkałyśmy się na oficjalnej kolacji w ambasadzie polskiej w Paryżu. W tym samym momencie obie wyszłyśmy na papierosa. Podeszłam, przedstawiłam się, powiedziałam, że kocham jej książki. Okazało się, że ona wie, kim jestem, ponieważ znała moich wydawców z Wrocławia i czytała „Księcia w cukierni” z tekstem Marka Bieńczyka. Potem spotkałyśmy się jeszcze raz, rozmawiałyśmy więcej, wymieniłyśmy adresy mailowe. Olga rzuciła: „Może ci kiedyś coś przyślę”. No i przysłała. Nie mam pojęcia, czy to była historia, która leżała w jej szufladzie, czy napisała ją na tę okazję.

Pracując nad ilustracjami do „Zgubionej duszy” coraz bardziej zdawałam sobie sprawę, że własną duszę zgubiłam w życiu kilkakrotnie. Że często zdawało mi się, iż żyję obok siebie, a nie w sobie. Z konfliktem wewnętrznym. Że zawsze jestem albo „za dużo, za bardzo”, albo „zbyt mało, zbyt słabo”. Zbyt smutna, zbyt wesoła. I sama siebie nie rozumiem. Nawet pracując nad tą książką czułam, że ona jest daleko za mną.

Czyli?

Miałam wrażenie, że robię tę książkę automatycznie, jakbym włączyła pilota. Dużo rzeczy się działo w moim życiu zawodowym i prywatnym – pojawiało się coraz więcej wyjazdów i przejściowe kłopoty w związku. A gdy skończyłam pracę nad „Zgubioną duszą”, ogarnął mnie lęk – miałam wrażenie, że wszystko w tej książce jest źle, że powinnam zacząć ją od nowa.

„Zgubiona dusza” była również wymagająca pod względem materiałowym. Wymyśliłam, że będę ją robić na papierze ze starego zeszytu dla księgowości. Lecz ten papier okazał się fatalnej jakości, niepokorny. Nieustannie musiałam na niego uważać, co wymuszało potężne napięcie i maksymalne skupienie. W szkicowniku nawet napisałam ogromnymi literami obietnicę, że już nigdy więcej na takim papierze nie będę rysować.

I?

Z jednej strony zachwycam się starymi papierami, z drugiej – skazują mnie na frustrację. Wracam do nich.

Na jakim papierze narysowane jest „M jak morze”, najnowsza Pani książka?

Na zużytym, mającym już za sobą jedno życie. Ze śladami, zapiskami, plamami, pożółknięciami. I ja się w to wpisuję. Mam wrażenie zachowania pewnego rodzaju ciągłości: muszę odkryć, czego ten papier ode mnie chce, co mam na nim narysować.

Pani syn był inspiracją do „M jak morze” – to opowieść o cierpieniu wynikającym z dojrzewania?

Słowa, które wkładam w usta M, pochodzą od mojego syna. Jednak i tu też dużo rzeczy jest ode mnie, z mojego życia. Ale rzeczywiście, modelem dla bohatera książki był mój syn – korzystałam z wielu jego zdjęć. To niesamowite, że własne dziecko, najbliższa istota, pozostaje zagadką. „M jak morze” jest trochę jak zgadywanie: patrzę na syna z zewnątrz, zastanawiam się, co sobie myśli. Im bardziej zastanawiam się nad tym, jaki jest, tym bardziej wszystkie myśli biegną ku jednemu: jest wspaniały. I jednocześnie tli się w nim dużo gniewu – gniewu, który trudno mu wykrzyczeć. Może pod tym gniewem chowa też smutek? Widzę, jak momentami jest mu trudno, bo młodość bywa piekielnie ciężka, dźwiga na plecach cały świat, może nawet kilka.

Syn ma teraz 21 lat, czyli wszystko jeszcze jest w nim bardzo delikatne, niezakończone, nieuformowane. Dzień w dzień się temu dziwię. I jednocześnie jestem zdumiona, kiedy sama odkrywam w sobie coś nowego. Kiedy w proch obracają się moje wyobrażenia – jestem czegoś pewna, a to wcale tak nie wygląda, ustawia się pod znakiem zapytania, trzeba ułożyć inaczej.

Przykład?

Syn przeżywa rozterkę miłosną, ale myśli i czuje zupełnie inaczej, niż sądzę o tym ja. I niekoniecznie jest tak, że on sobie z tym nie poradzi. Nauczyło mnie to, że trzeba mieć zaufanie do osoby, która jest ze mnie, a mimo wszystko jest osobnym bytem. Nie muszę się trząść i mieć w rezerwie radę na każdą okoliczność, mogę sobie odpuścić, nawet kiedy dziecku jest ciężko. Na wiele rzeczy nie mam wpływu, więc świata lepiej nie urządzę. Ja takich rzeczy wcześniej nie wiedziałam, byłam niemądra wobec dzieci… Sądziłam, że muszę zrobić wszystko, by usunąć kamienie z ich drogi.

Nic bardziej nie dotyka niż cierpienie własnych dzieci.

Pracując nad „M jak morze” przypominałam sobie o swoich młodzieńczych cierpieniach. Momentach, kiedy wolałam nie istnieć, nie widzieć, nie czuć. Pojechać gdzieś daleko i nigdy nie wrócić. Albo chociaż móc coś zaradzić na ten cholerny świat! Ale też sobie przypominałam ulubione rzeczy: Boże, jak ja lubię truskawki ze śmietaną i cukrem! Lub coś, czego mój syn nigdy nie miał okazji zrobić: gdy była zima, przylepiałam język do wszystkiego co metalowe – ta głupia zabawa dla niektórych źle się kończyła. Więc „M” jest trochę o synu, a trochę o mnie.

Pani pyta, jaką teraz jestem mamą? Staram się, by się z moimi dziećmi nie wyminąć, czegoś nie przegapić. Nie zawsze jestem uważna, ale przynajmniej już to wiem. Wiem, kiedy nawaliłam, i nie udaję, że wszystko było dobrze, kiedy nie było. Zdarzało mi się w życiu myśleć, że jestem supermamą. I że jestem zupełnie beznadziejna. A najbardziej chciałabym, by kiedyś okazało się, że jestem mamą zwyczajną.

Syn przeczytał „M jak morze”?

Dałam mu tę książkę w prezencie z nadzieją, że ją przeczyta od razu. Ale tak się nie stało. Pierwsze pytanie, które mi postawił: „Dlaczego mi ją dajesz?”. Odpowiedziałam: „Daję ci ją dlatego, że mam chęć ci ją dać, żebyś ją miał. A poza tym narysowałam ciebie w tej książce”.

Syn jest troszkę zaczepny i mówi: „Właściwie, mamo, powinienem na ciebie złożyć skargę”. Po czym dodał: „Nie, czepiam się”. Postawił „M jak morze” na półkę mówiąc, że może kiedyś przeczyta. ©

JOANNA CONCEJO (ur. w 1971 r. w Słupsku) jest ilustratorką. W 1998 r. osiadła we Francji. Jej książki wydawane są we Włoszech, Francji, Hiszpanii, Szwajcarii, Polsce; „Zgubiona dusza” z tekstem Olgi Tokarczuk została przetłumaczona na ponad dwadzieścia języków. Współpracuje z Wydawnictwem Literackim jako autorka okładek do książek Tokarczuk. W wydawnictwie Format ukazała się niedawno jej kolejna książka – „M jak morze”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2021