Za bezdurno

13.07.2020

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

Pięćset tysięcy. Tyle dawek remdesiviru wykupiły USA – co oznacza, że przez trzy miesiące nikt poza Amerykanami nie będzie miał dostępu do leku przydatnego w leczeniu COVID-19. Nie ma co jęczeć, że Ameryka zachowała się „egoistycznie”. Jakoś trudno mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio się tak nie zachowywała. To i tak tylko przedsmak paskudnego wyścigu, który się rozpędzi, kiedy do fazy produkcyjnej trafią pierwsze szczepionki.

Ale dlaczego te pół miliona dawek to cała trzymiesięczna produkcja? Nie dałoby się tego leku po prostu wytworzyć więcej? Nie da się, bo to własność wielkiej kalifornijskiej firmy Gilead, która swoje pięć miliardów rocznego zysku netto czerpie przecież nie z tego, że puszcza patenty za darmo. Nie pracują tam rzewne pensjonarki, co było widać pod koniec marca, kiedy firma załatwiła dla remdesiviru status „leku sierocego”, czyli leku na rzadką chorobę, która dotyka mniej niż 200 tys. ludzi. Producenci w takim przypadku mogą liczyć na dodatkowe wsparcie państwa i lepszą ochronę prawną.

A gdyby tak państwo zwróciło firmie uzasadnione koszty badań i zdjęło z leku patent dla dobra ogółu? O, taką suwerenność bym docenił i z chęcią poparł, choćby pani ambasador na Twitterze grzmiała, że to komunizm i zamach na święte prawo własności. Komunizm może nie, ale na pewno upraszczam jak rasowy populista. Gdy się jest częścią gęstego systemu wymiany i handlu, to naruszając delikatną układankę w jednym miejscu, można uruchomić procesy w końcowym rozrachunku szkodliwe dla ogółu. Ale z drugiej strony, nie umiem przestać myśleć, że pojęcie własności intelektualnej wyrządza w pewnych dziedzinach więcej szkody niż pożytku. Owszem, część mojego zarobku powstaje wtedy, gdy inni płacą mi za słowa, ale i tak sądzę, że wytworzony wokół tego rodzaju własności system często zamiast ochroną owoców talentu skutkuje oliwieniem interesów licznych nietwórczych podmiotów, które się wokół tego kręcą.

Może zabrnęliśmy za daleko i pozostaje nam ponarzekać, że z patentami na leki to tak po ludzku granda, a potem pokornie sięgnąć po portfel. Niech inni za mnie myślą, prosty kucharz bez dyplomu tyle wie o prawie, ile wyczyta z gazety, w którą mu zapakowali włoszczyznę na targu. Na razie nie musi więcej: te kilka razy, kiedy zdarzyło mi się wejść do Sejmu, zjadłem w tamtejszych bufetach tak podle i nijako, że nie dziwię się, iż posłom klecącym ustawę o prawie autorskim nie przyszło do głowy, iż dobry obiad to też „dzieło”. A w kuchni niewątpliwie dzieją się cuda twórczego geniuszu. Na razie z dala od oczu prawników – jedyne znane mi przypadki, gdy taka ochrona objęła jedzenie, to dania z sieci fast foodów. I dobrze, że nie można ich replikować, mniej będzie paskudztwa na świecie.

Wiele potraw ma nieostrą definicję, niejasne korzenie i zmienny w czasie skład oraz wygląd. Dlatego nikt nie będzie nasyłał na nikogo prawników za to, że podał ogórkową bez licencji. Pewne kanoniczne połączenia – np. młode ziemniaki i koperek – należy uznać za fragment dziedzictwa narodowego i oddać pod pieczę resortu, którego szef, sądząc po obnoszonej w mediach minie, gustuje raczej w kiszkach wątrobianych z dużą ilością chrzanu.

Ale znamy też z kuchni sporo „wynalazków”, które powstały w konkretnych głowach i są na to świadectwa. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby pewien barman z weneckiego hotelu zechciał opatentować koktajl Bellini, który wymyślił w połowie zeszłego stulecia. Przy czym połączenie brzoskwini i musującego wina nie jest aż takim znowu błyskiem geniuszu. Jednak stworzenie deseru tiramisu’ już o geniusz się ociera, a jednak nikt nie trzyma na niego licencji (tych przestępców, co dodają bitej śmietany, spotka, owszem, kara, ale nie na tej ziemi i nie z ludzkiego prawa). Pan Oskar Pischinger mógłby żądać opłaty za wafelki, podobnie Franz Sacher i inni wielcy, lub niekoniecznie wielcy, ale pracujący dla znamienitych panów.

A jednak nie. Każdy z nas, kto dużo pracuje w kuchni, sięga po cudze pomysły, oryginalne, niepochodzące z mglistej tradycji. Każdy dokłada swoje cegiełki, swoje koncepcje. Czasami nawet nadaje tradycyjnie brzmiące nazwy, bo wydaje mu się, że wtedy goście chętniej zjedzą, niż gdyby im powiedzieć: „wymyśliłem to wczoraj, przypadkiem”. Oddaje za bezdurno. Ciesząc się, jeśli ktoś to skopiuje, powieli, poniesie dalej. Może nie da się tak całego świata urządzić, ale dobrze jest mieć zakątek, gdzie pomysły nie są na procent. ©℗

Puszczę w obieg pomysł, który wedle dostępnej mi wiedzy pojawił się na ziemi po raz pierwszy w mojej łepetynie. To kanapkowa wariacja na temat wenecko-żydowskiej przekąski ze smażonych sardeli w kwaśnym sosie saor. Kroimy w cienkie piórka 2 duże cebule, na dużej patelni dusimy je pomalutku w 3 łyżkach oliwy – ale naprawdę pomału, jeśli zaczną podsychać, skrapiamy lekko wodą lub białym winem. Kiedy będą bardzo już zeszklone, dodajemy 6 filecików anchois i podgrzewamy dalej kilka minut, aż się rozpuszczą. Na koniec garść namoczonych rodzynek. Studzimy, przekładamy do miski, miksujemy. Gotową pastę doprawiamy porządnie białym octem winnym, powinna być kwaskowata, i ewentualnie solą. Na grzankach możemy udekorować paroma rodzynkami (chociaż jeśli podajecie je podczas przyjęcia na stojąco, te rodzynki pospadają wam na podłogę; wiem to z doświadczenia).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2020