Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wszystko zaczęło się od tego, że pewien filmowiec amator po rozstaniu z żoną wynajął mały domek i pośród szpargałów zostawionych przez wcześniejszych lokatorów znalazł... gadającą muszlę wielkości niedużej rzodkiewki. Na dodatek z zielonym okiem i w stylowym obuwiu. Tak Dean Fleischer Camp rozpoczyna historię filmowego Deana, który pod wpływem rozmów i obserwacji nowego przyjaciela zaczyna kręcić o nim dokument. Brzmi surrealistycznie? I tak właśnie jest, choć „Marcel Muszelka w różowych bucikach” pod grubą warstwą ekstrawagancji skrywa opowieść o podwójnej samotności: przed i za kamerą.
- „MARCEL MUSZELKA W RÓŻOWYCH BUCIKACH” – reż. Dean Fleischer Camp. USA 2022. Rakuten, iTunes Store, CANAL+
Albowiem film, który rozgrywa się głównie pośród martwych przedmiotów i trudno zrazu potraktować go poważnie, dotyka przede wszystkim tematu utraty. Odkąd z domu wyprowadziła się pewna skłócona para, tytułowy Marcel stracił kontakt ze swoją muszelkową rodziną i została mu jedynie sędziwa babcia (głos Isabelli Rossellini), wyposażona w balkonik zrobiony z drucika po szampanie. Pragnąc odnaleźć krewnych Muszelka pozwala Deanowi wrzucić na YouTube ich domowe filmiki i wkrótce zdobywa oglądalność liczoną w milionach. Pod domem zjawiają się tłumy fanów, a słynny telewizyjny show zaprasza Marcela do programu. Tylko jak „nie stracić wszystkiego w pogoni za tym, co już odeszło”? – zapytuje sam siebie świeżo upieczony celebryta.
OBEJRZYJ TAKŻE:
Nadmiarowość to jedna z przyrodzonych cech Neapolu. A także chaotyczność, którą Mario Martone próbuje w „NOSTALGII” okiełznać w ramach literackiej przypowieści i filmowych konwencji >>>>
Oczywiście, dostajemy przy tej okazji satyrę na influencerów i dzisiejsze media, społecznościowe oraz tradycyjne, które rozmaitym „muszelkom” o drżących głosikach dają szanse na swoje piętnaście minut, bo tym się karmią, podobnie jak ich użytkownicy. I Marcel, pozornie urodzony showman i atencjusz, zdaje się o tym doskonale wiedzieć („to widownia, nie żadna społeczność”). Ale czego się nie robi, żeby odnaleźć zaginioną rodzinę – dziwne jednak, że ona jakoś nie poszukuje Marcela. Może chodzi więc o głód miłości i rozpaczliwą chęć zwrócenia na siebie uwagi? Albo o fantazję, która kręci się wokół tych, których już dawno z nami nie ma?
W tym momencie warto przywołać pozaekranowy kontekst tej historii. Otóż głównemu bohaterowi głosu udziela Jenny Slate, amerykańska aktorka, współscenarzystka tego filmu i zarazem była żona prawdziwego Deana. „Marcel Muszelka” stanowi właściwie ich wspólne autorskie przedsięwzięcie, zresztą wcześniej, jeszcze jako para, zrealizowali serię krótkometrażówek z tym samym bohaterem. Toteż biorąc pod uwagę ich rozstanie, pełnometrażowy film mógł być dziełem poniekąd autoterapeutycznym. I nawet jeśli tak nie było, z pewnością ma on osobisty wymiar dla Campa, który coraz bardziej zaczyna zwracać kamerę na swoje ludzkie alter ego, nie tylko na Muszelkę. Poszukujący bliskości cudaczny stworek stał się zwierciadłem, trochę mentorem, a zapewne też kompanem w rozdartej i prowizorycznej egzystencji. Zaś opowieść złożona ze słów, robaków, ożywionych resztek jedzenia, farfocli czy pyłków kurzu dostarcza jeszcze bardziej osobliwej mieszanki: wzruszenia, zadumy, lecz także niewymuszonej zabawy.
OBEJRZYJ TAKŻE:
Pomijając morze innych nagród, „Marcel Muszelka w różowych bucikach” był nominowany do tegorocznych Oscarów w kategorii zazwyczaj obsadzonej przez wysokobudżetowe, animowane komputerowo produkcje dla dzieci. Dla odmiany, film Campa posiada wyraźnie analogowy, rzemieślniczy sznyt i nie jest przeznaczony dla najmłodszych. Ten niby dokument z elementami animacji poklatkowej, będący kolejną perełką w dossier prestiżowego studia A24 i adresowany raczej do fanowskiej społeczności niż anonimowej widowni, pokazuje świat z perspektywy tylko pozornie naiwnej. Bo chociaż słyszymy pokrzepiające „nikt z nas nie jest samotną muszelką”, to ten wapienny szkielecik, choćby nie wiem jak fantazyjny, okazuje się przecież niezwykle kruchy.