Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W takiej właśnie aurze wszedł do naszych kin „System” Daniela Espinosy – wyprodukowany przez Ridleya Scotta film o seryjnym mordercy z czasów stalinowskich. W Rosji obraz ten oskarżano o przeinaczanie historii i wycofano z dystrybucji tuż przed premierą. Na temat jego zniknięcia pojawiały się także bardziej przyziemne spekulacje: film pokazujący naród rosyjski w złym świetle nie miał co liczyć w tym kraju na rozbicie banku. Zwłaszcza w przededniu 70. rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem, kiedy to nastroje patriotyczne sięgają górnego C.
Lecz niezależnie od tego, czy stoi za tym putinowska propaganda czy zwykła rynkowa kalkulacja, warto popatrzeć na film również od drugiej strony – czyli zastanowić się, w jaki sposób kręcona w Europie amerykańska produkcja na podstawie powieści Toma Roba Smitha o Rzeźniku z Rostowa egzorcyzmuje nasze współczesne demony, jako żywo przypominające te z okresu zimnej wojny. Osobliwością pozostaje również fakt, iż tylko w dystrybucji polskiej „System” nosi tak złowrogi i polityczny tytuł – prawie wszystkie kraje pokazujące „Child 44” pozostały przy dosłownym tłumaczeniu.
W trakcie tej sceny kolaudującemu film rosyjskiemu ministrowi kultury rzeczywiście mogło skoczyć ciśnienie: w maju 1945 r. młody żołnierz Armii Czerwonej umieszcza na szczycie Reichstagu radziecką flagę, a na jego przegubie pyszni się kolekcja zdobycznych zegarków. Trzeba przyznać, że tak symbolicznego skrótu nie powstydziliby się inżynierowie dusz z epoki socrealizmu. Dalej widzimy, jak ocalały z Hołodomoru sierota wprost z kamaszy trafia do służby w stalinowskiej bezpiece, by następnie z gorliwego funkcjonariusza stać się ofiarą systemu. Pokazane w filmie wczesne lata 50. w Moskwie czy na prowincji to istny Mordor, w którym krąży duch legendarnego Pawki Morozowa. W myśl zasady, iż „w raju nie ma morderstw”, nawet seryjny zabójca chłopców może długo pozostać bezkarny, jako że kolejne przypadki albo zamiata się pod dywan, albo wrabia się w ich sprawstwo niewinnych ludzi – na przykład homoseksualistów (ciekawe, czy ten wątek też wydał się dzisiejszym cenzorom choć odrobinę współczesny). Przez cały film przewija się jakże charakterystyczny refren: pociągi z czerwoną gwiazdą, które bezbłędnie kojarzą się z brutalną polityką przesiedleń i zsyłek, ale także z lokomotywą historii, pędzącą na oślep i po trupach. Niepokojąco znajomo brzmią również wszelkie wzmianki o zdegenerowanym Zachodzie, który zatruwa zdrowy organizm radziecki zbrodnią i perwersją.
Patrząc na te przerysowania i słysząc, jak grający główną rolę Tom Hardy (tudzież Noomi Rapace, Gary Oldman, Vincent Cassel czy Agnieszka Grochowska) kaleczy język angielski, by wypaść jak najlepiej w roli Rosjanina, doprawdy trudno wyjść ze zdumienia, że te wszystkie klisze mogą znaczyć więcej niż rozrywkowa konwencja. Tymczasem gest anatemy jedynie zachęcił rosyjskich widzów, by nielegalnie poszukiwać „Systemu” w internecie. Najwyraźniej miał rację towarzysz Lenin, kiedy nazywał kino najważniejszą ze sztuk. Raz jeszcze bowiem, niedługo po aferze z „Lewiatanem”, rosyjscy decydenci zadbali o to, by film (w porównaniu z dziełem Andrieja Zwiagincewa co najwyżej przeciętny) nabrał mocy nieomal wywrotowej. By stał się niebezpieczny dla moralnego zdrowia obywateli, a może nawet dla całego systemu.
Nie oszukujmy się: film z tak dużą dozą nieprawdopodobieństwa, łopatologii i melodramatyzmu miał wszelkie szanse, by przepaść bez wieści w zakamarkach historii kina. Jeśli mimo wszystko ostanie się w zbiorowej pamięci, to jako znak swego czasu, dający świadectwo paranoi. Ale dodajmy: nie tylko rosyjskiej. ©
„System” (Child 44) – reż. Daniel Espinosa. USA / Wielka Brytania / Czechy / Rumunia 2015.