Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To pewnie dowód na nieuleczalną prowincjonalność, ale nie mogę zrozumieć cmentarzy, które ciągną się kilometrami. Ani odciętych, wyłączonych z ruchu całych kwartałów miasta. Trawników i jezdni zamienionych na parkingi. Palet pełnych kwiatów, ciężarówek zniczy, kontenerów wstążeczek z życzeniami wiecznego odpoczywania. W dużym mieście przygotowanie wycieczki: dom-cmentarz-cmentarz-dom przypomina planowanie wyprawy w Himalaje. Internet, mapa. A gdzie są biletomaty? Czy aby czynne? Trzeba mieć drobne czy akceptują kartę? Ile to przystanków? Tramwaj ma numer? A jaki? Tu nie wystarczy po prostu chęć odwiedzenia grobów. Tu trzeba być strategiem na miarę Scypiona Afrykańskiego.
Potem setki, setki metrów w drobnym deszczu, w mdłym zapachu wosku i przywiędłych chryzantem. Wśród ludzi, którzy idą tam albo już wracają. Pośpieszne kroki, dotykanie się w wąskich alejkach. Takie święto odarte jest z intymności i zadumy. To raczej wypełnianie obowiązku. W dużym mieście mówią na to grobbing, co ma być listopadową odmianą weekendowego clubbingu.
Kwiaty na grobie? Już są! Któż by? Nie wiadomo. Rodzina duża. Widuje się rzadko, każdy mieszka w innej dzielnicy. Odległości. Praca. Sami rozumiecie. Ciocia pewnie była z samego rana, bo oni jeszcze na północny, potem na Bródno jeszcze…
Największym problemem jest anonimowość tysięcy mijanych nagrobków. Żaden nie kojarzy się z nikim konkretnym. Choć niektóre nazwiska znam na pamięć – układam w wierszyki: „za Zielińską Skoczy(w)las”, które pozwalają trafić we właściwą alejkę. Cmentarz bez znajomych grobów zmienia się w składowisko marmuru, piaskowca, pozłacanych liter i mniej lub bardziej tandetnych rzeźb.
W małym mieście cmentarze są inne. Tu wujo, tam ciotka, matka sąsiadki, nauczycielka z podstawówki, pani doktor i żona gościa z warzywniaka, co umarła ze zgryzoty, bo on pił. Alejki to nie labirynt, ale to żywi – kiedyś ma się rozumieć – ludzie, pełni namiętności, każdy ze swoją historią. Z drugiej strony, cóż my o nich wiemy? Co zostaje w naszej głowie? Wszystko przecież obraca się wokół anegdot, niewiele znaczących zdarzeń – które pamiętamy ze względu na ich lekkość. W moim środowisku nazywano to „kolorami”. „Kolor” to był dodatek, uzupełnienie ważnej informacji. A w zasadzie mogła się ona bez koloru obejść, ale kolor lubili czytelnicy i szefowie.
„Lech Wałęsa zwołał na dziewiątą rano konferencję. Powiedział na niej tylko jedno zdanie: »Mili państwo, rozwiązuję parlament, ogłaszam przyśpieszone wybory«. Mimo złych wieści dla posłów prezydent tryskał humorem. Jak mówią źródła z jego otoczenia, chwilę przed spotkaniem z dziennikarzami ograł w ping-ponga trzy do zera ministra Wachowskiego”. W tej informacji fragment o Wachowskim robiłby właśnie za kolor. Ciekawe, choć niezbyt istotne. Ze smutkiem zauważyłem, że „kolor” to jedyne, co możemy powiedzieć o większości ludzi, których wspominamy. To oznacza, że niewiele ponad kolor po nas zostaje.
Ostatnio, tuż przez 1 listopada, żegnaliśmy wspólnego znajomego, pana K. Natychmiast wśród przyjaciół zaczęły krążyć anegdotki. Motywy były w istocie trzy.
Jaki pan K. był gruby – to raz.
Jak dużo mógł wypić – to dwa.
A trzy? Śnieg, słońce czy plucha potrafił przyjść z Bemowa do Śródmieścia zupełnie na własnych nogach.
I ja zaraz przypomniałem sobie pewną bardzo zabawną historię, gdy spotkaliśmy się kiedyś w Wilnie. W knajpie poczęstowałem go słynną nalewką Suktinis. Natychmiast wypił zawartość literatki. Westchnął głęboko. Powiedział:
– Całkiem dobry ten sukinsyn!
Z naszej wieloletniej znajomości zapamiętałem tylko tyle? Przygnębiające. Ale tak naprawdę to niewiele więcej wiedziałem. Nie zainteresowało mnie nigdy, czy miał hobby, czy pisał wiersze, czy obcował z pięknymi kobietami, co lubił czytać. Postrzegałem go tylko jako kolor – dobrze, że taki sympatyczny, a źle, że taki ulotny. Nie byłem na pogrzebie, o co koledzy mieli pretensję i słali esemesy w tej sprawie.
– Nie byłeś na pogrzebie K.
– Musiałem wyjechać do Krakowa, miałem to zaplanowane od dawna.
– Szkoda.
– Tak, ale pan K, jak zwykle zupełnie nie w porę.
– Prawda, ale było zabawnie. Piliśmy wino, japońskie, grzane.
Wino, japońskie, grzane – jaki piękny kolor!
– Następnym razem będę niezawodnie – napisałem. ©℗