To była rewolucja

Ktokolwiek był na Majdanie w 2004 r., temu - ilekroć znajdzie się na tym centralnym placu Kijowa - przed oczami zawsze urosną namioty i morze ludzi. Pięć lat po Pomarańczowej Rewolucji już wiadomo, że to oni byli najważniejsi.

24.11.2009

Czyta się kilka minut

I Bezpośredni zwycięzca Pomarańczowej Rewolucji, czyli prezydent Wiktor Juszczenko, właśnie szykuje się do zejścia ze sceny: znikome poparcie to najboleśniejsza ocena, jaką Ukraińcy mogli mu wystawić w piątą rocznicę Majdanu. Wtedy nikt chyba nie podejrzewał, że triumf Juszczenki będzie początkiem końca jego wielkości.

Ale też nie Juszczenko jest tu najważniejszy. To oczywiście pewien chytry wybieg, gdy oddziela się go od "ideałów Majdanu", bo Juszczenko naprawdę był największym bohaterem tamtej rewolucji i wielu ludzi dla niego wyszło wtedy na ulice. Jeśli jednak chce się zachować choć trochę wiary w sens "kolorowych rewolucji" i uratować, choćby dla siebie, odrobinę romantyzmu tamtych dni, inaczej nie można. Trzeba założyć, że Juszczenko, Julia Tymoszenko, Petro Poroszenko, Aleksandr Zinczenko, Mykoła Tomenko, Jurij Łucenko i wielu innych należało i należą do porządku polityki - brutalnej i cynicznej. Ludzie zaś, którzy ich słuchali, marznąc na Majdanie, należeli do innego porządku - porządku społeczeństw upominających się o podmiotowość, do porządku ideałów przyświecających także Polakom w 1980 r. i innym narodom, gdy występowały one o prawo do decydowania o sobie.

Wtedy, zimą 2004-2005 roku, interes polityków zbiegł się z interesem społeczeństwa - i to wszystko. Bo jeśli powiemy, że na Majdanie Nezależnosti Ukraińcom chodziło nie o to, który polityk wygra, ale o to, aby ich głosy były uczciwie liczone, wtedy możemy śmiało powiedzieć, że Pomarańczowa Rewolucja zwyciężyła. Przecież gdy tylko unieważniono wyniki drugiej, sfałszowanej tury wyborów prezydenckich i dano Ukraińcom możliwość głosowania raz jeszcze, place opustoszały: ludzie rozeszli się do domów, bo osiągnęli to, co najważniejsze. Jeśli w państwie wyłonionym z ZSRR, w którym nigdy nie było prawdziwych wyborów, ludzie upomnieli się o prawo do głosowani - to jak to nazwać, jeśli nie rewolucją?

Odtąd na Ukrainie było kilka głosowań i choć można mieć zastrzeżenia do stylu kampanii, to nikt nie kwestionuje wyborczych wyników. To trwały sukces rewolucji i pozostanie nim, nawet jeśli najbliższe wybory prezydenckie w styczniu 2010 r. wygra Wiktor Janukowycz, pięć lat temu rywal Juszczenki.

II Już pięć lat temu wszystkowiedzący cynicy mówili, że cała ta rewolucja to pic na wodę, że "pomarańczowi" są tyle warci, co "niebiescy" spod znaku Janukowycza, że to tylko walka dwóch frakcji, z których każda ma takie samo pojęcie o demokracji.

To prawda, że główni bohaterowie Majdanu byli za pan brat z poprzednim prezydentem Leonidem Kuczmą i jego państwem, że przez jakiś czas ręka Kuczmy karmiła ich wszystkich. Owszem, można Pomarańczową Rewolucję traktować zgodnie z leninowskim "kto kogo". Jedna z pierwszych decyzji nowej władzy - o odebraniu Rinatowi Achmetowowi i Wiktorowi Pinczukowi (zięciowi Kuczmy) kombinatu Kryworiżstal, perły w koronie ukraińskiego przemysłu, przejętego przez nich w niejasnych okolicznościach - jakby potwierdzała, że chodziło o osłabienie jednej frakcji. Bo wszystko inne zostało niby po staremu.

Zarazem nietykalność, jaką po 2004 r. cieszy się Kuczma, służy innym za kolejny dowód, że rewolucja była sporem w rodzinie, a deklaracje o rozliczeniu starego reżimu - mamieniem społeczeństwa. Kuczma żyje sobie dostatnio, wypoczywa w Karlovych Varach - to nie pasuje do obrazu prawdziwej rewolucji i obalania ancien regime’u. Ale też od pięciu lat Ukraina naprawdę jest "bez Kuczmy" - i czy było to częścią jakiegoś tajnego porozumienia (którego to już w historii?), czy jego osobistym wyborem, faktem jest, że Kuczma usunął się w cień. Przy tym wszystkim trzeba też pamiętać, że Juszczenko nie wygrał z miażdżącą przewagą: miliony Ukraińców nie chciało rządów "pomarańczowych". Skutkiem rewolucji było także to, że wschodnie regiony kraju zyskały własną "niebieską" tożsamość i obok tego faktu nie da się przejść obojętnie.

III W trakcie rewolucji mawiano jeszcze, że "milionerzy zbuntowali się przeciw miliarderom". Milionerzy to średni (ładny mi średni!) biznes, który wystraszył się, że oligarchowie, biznes wielki, jeśli tylko przedłużą swe rządy, zniszczą wszelką konkurencję. Może milionerzy zobaczyli, że Ukraina zmierza w kierunku, w którym podąża Rosja Putina. W październiku 2003 r. aresztowany został tam Michaił Chodorkowski, a jego imperium rozgrabione - to nie mogło nie zrobić wrażenia na Ukrainie, zwłaszcza na Julii Tymoszenko, która, będąc w konflikcie z Kuczmą, aresztu skosztowała już w 2001 r.

Z oligarchami z Doniecka (pod wodzą Rinata Achmetowa) Kuczma sprzymierzył się już kilka lat wcześniej, był to doskonały sojusz pieniędzy i polityki. Kuczma potrzebował wsparcia wielkiej finansjery, a donieccy potentaci potrzebowali Kijowa, by mogli rozwijać interesy i uwiarygodnieni przez władzę ze stolicy wypłynąć na jeszcze szersze wody.

To przeciw nim występowali kijowscy biznesmeni, restauratorzy i przedsiębiorcy, gdy przywozili demonstrantom z "namiotowego miasteczka" ciepłe jedzenie i odzież, gdy udostępniali swoje limuzyny, do których można było wejść i posiedzieć chwilę, by się zagrzać. Bali się, bo wiedzieli, że "donieccy" lubią być szczególnymi partnerami w interesach: takimi, co nie inwestują, ale są obecni przy podziale zysków, a z konkurencją radzą sobie przy pomocy pirotechniki albo "wypadków" drogowych. Tego wystraszyli się stołeczni przedsiębiorcy - też nie święci, masowo uciekający przed fiskusem, płacący w kopertach i kombinujący na lewo i prawo. Być może nawet pomyśleli, że potrzebne są jednak jakieś zasady, jeśli mają przetrwać, a jeśli te zasady obiecują wprowadzić ludzie z pomarańczowymi szalikami, trzeba im pomóc. A może tylko liczyli na przyszłe zyski, gdy to oni będą się grzać przy nowej władzy.

IV Rewolucje dokonują się w stolicach. Mądrzy Ukraińcy mawiają, że Kijów "mówi jak Donieck, ale głosuje jak Lwów". W 2004 r. ten Kijów wystraszył się, że Donieck narzuci mu swoje "prawa". Dlatego kijowianie wyszli na Majdan pierwsi (nie tylko dlatego, że mieli najbliżej), zanim dojechały pociągi z zachodniej Ukrainy. Kijów wystał pierwszą noc 21 listopada i doczekał, aż dojadą "posiłki" z reszty kraju.

"Kijów mówi jak Donieck" - to prawda, nawet pięć lat po rewolucji wystarczy przysłuchać się, w jakim języku rozmawiają wracające ze szkoły dzieci: po rosyjsku. A dzieci to przyszłość nacji. Jednak tylko doktrynerzy mogą mówić, że Ukraina będzie ukrainojęzyczna albo jej nie będzie wcale. Jest tu wielu ludzi, którzy mówią po rosyjsku, ale są demokratami i lepiej rozumieją, co znaczy wolność niż niejeden zatwardziały ukraiński nacjonalista. Zachodnia Ukraina nie byłaby w stanie sama dokonać przełomu. To Kijów i jego liberalna inteligencja - najczęściej dwujęzyczna - nadali rewolucji ogólnoukraiński i ogólnoludzki charakter. Dzięki temu Majdan nie był walką Ukrainy zachodniej ze wschodnią, ale miał charakter uniwersalny. Bo gdyby chodziło tylko o to, że zachodnia Ukraina pokona i narzuci swój światopogląd wschodniej, cała rewolucja nie byłaby wiele warta. Tylko wtedy w Kijowie pędzący do pracy pasażerowie metra uśmiechali się do siebie, a wesołe "Razom nas bahato!" potrafiło ożywić cały peron.

Może to wszystko nie było takie proste i piękne. Ale pewne jest: hymny Pomarańczowej Rewolucji są hymnami na cześć Kijowa, najbardziej niesamowitego miasta w tej części Europy. Trochę ponad rok później na głównym placu Mińska, podczas pierwszej powyborczej nocy było tylu ludzi co w Kijowie. Ale nie wystali, nie doczekali przyjazdu innych regionów i rozchodzili się, było ich coraz mniej i mniej. "Kolorowej rewolucji" w Mińsku nie było.

V A w Kijowie była. Najprawdziwsza. Miała swoje ideały, swoich heroldów i hetmanów, swoje piękne księżniczki i swoje ikony. Jedną z ikon Pomarańczowej Rewolucji był Georgij Gongadze: zamordowany w 2000 r. dziennikarz, redaktor internetowej gazety "Ukraińska Prawda". Też nie święty: porywczy, czasem angażował się w szemrane przedsięwzięcia, a jego gazeta, w której krytykował Kuczmę, była tak naprawdę dla prezydenta mniej dokuczliwa niż brzęczenie komara. Któż wtedy na Ukrainie czytał gazety w internecie? A jednak Gongadze musiał zginąć. Czy Kuczma jest winien jego śmierci, czy też próbowano go w tę śmierć wrobić - tego nie wiemy. Z pewnością jest odpowiedzialny moralnie i politycznie za stworzenie systemu, w którym możliwa była śmierć Gongadzego, podpalenie lokalu innej gazety oraz narzucanie mediom temnyków - instrukcji, o czym wolno, a o czym nie wolno mówić.

Dziennikarze i prawie cała inteligencja przyczynili się do zwycięstwa Pomarańczowej Rewolucji. Bronili swego największego przywileju: wolności słowa i prawa do krytyki rządzących. Tego prawa nikt im do dziś nie odebrał. Nawet w zalewie głupot, jakie codziennie przynosi życie polityczne, i o których można przeczytać w gazetach czy zobaczyć w telewizji, nie sposób wątpić, że na Ukrainie jest wolność słowa. Tak, jest problem dżynsy, dziennikarze mylą czasem rolę informatora z rolą propagatora, ale nie porównujmy ukraińskich mediów do BBC i "New York Timesa". Trzeba patrzeć w kontekście - a tu kontekstem są media rosyjskie, białoruskie, a nawet gruzińskie. Żadne z nich nie wytrzymują porównania z ukraińskimi.

Może zagadka śmierci Gongadzego nigdy nie zostanie wyjaśniona. Być może aresztowany kilka miesięcy temu pod zarzutem popełnienia tego mordu były funkcjonariusz służb Ołeksij Pukacz to płotka, a rewolucja nie spełni swej obietnicy: ukarania winnych tej śmierci. Jednak dziś dziennikarze i obrońcy praw człowieka nie giną - to zwycięstwo i Gongadzego (pośmiertne), i rewolucji. W Rosji Putina i Miedwiediewa dziennikarze giną w biały dzień na ulicy.

VI Zaraz po Pomarańczowej Rewolucji prezydent Juszczenko i prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili, którego do władzy wyniosła rok wcześniej podobna Rewolucja Róż, wydali "Deklarację Karpacką"; zapowiadali w niej rozszerzanie europejskich wartości i demokracji w regionie. Wiele wydawało się wtedy możliwe, z oczekiwaniem spoglądano na Białoruś. Tak jak w 1989 r. przez Europę Środkową przetaczała się fala "aksamitnych" rewolucji, tak teraz, zdawało się, przyszedł czas na rewolucje "kolorowe" w krajach Europy Wschodniej. Polegać one miały na odrzucaniu poradzieckich rządów - demokratycznych w formie, radzieckich w treści. Niewiele z tego wyszło. Łukaszenka przetrwał kolejne lata, opinia międzynarodowa zaczęła powątpiewać w poszanowanie europejskich standardów w Gruzji, Ukraina pogrążyła się w chaosie i jest dziś dalej od integracji z euroatlantyckimi strukturami niż się pięć lat temu zdawało. Martwota inicjatywy GUAM, skupiającej Gruzję, Ukrainę, Azerbejdżan i Mołdawię pokazuje, że trudno mówić o wspólnych interesach i wspólnym emancypowaniu się spod wpływów Moskwy.

Ale to tylko puste pół szklanki. Bo "kolorowe" rewolucje zmieniły region nawet tam, gdzie do nich nie doszło. Różnie toczą się losy porewolucyjnych państw, ale nikt nie zaprzeczy, że wszystkie poszły w innym kierunku, niż zmierzały przed rewolucjami. We wszystkich krajach poradzieckich władze wspierają narodowe języki, szukają innego kapitału niż tylko rosyjski. Nawet Białoruś się zmienia, choć zmiany wprowadza ten sam Łukaszenka. Nawet w małej Mołdawii komuniści utracili monopol władzy.

"Kolorowe" rewolucje nie były receptą na sukces. Były szansą. A czy Gruzja albo Ukraina z niej skorzystały, to inna sprawa. Ledwo "pomarańczowi" zwyciężyli, a już zaczęli się kłócić, jedność ich obozu nie przetrwała roku. Skandale, afery, rozłamy... patrząc dziś na poczynania Juszczenki czy Tymoszenko, trudno nie czuć żalu. Ale, bądźmy szczerzy, dlaczego akurat ta rewolucja miałaby być inna niż wszystkie rewolucje świata?

VII Niedawno, tuż przed rocznicą pomarańczowej rewolucji, w jednym z miast południowej Polski otwarto wielkie centrum handlowe. Jedna z obecnych w nim firm przeprowadziła kampanię reklamową: billboardy, a na nich pomarańczowa flaga i hasło "pomarańczowa rewolucja". Data otwarcia centrum handlowego to przypadek, kampania reklamowa już nie. Nie mówi ona wiele o reklamującej się firmie, ale sporo o Polakach. Na Ukrainie taka kampania zostałaby dziś wyśmiana. Wychodzi na to, że Polacy są ostatnim narodem, który wierzy w pomarańczową rewolucję. I dobrze, bo była ona dążeniem do lepszego.

Obecność młodych Polaków na Majdanie była spełnieniem marzeń wielu pokoleń Polaków i Ukraińców o pojednaniu. Pięć lat później można jednak zapytać: dlaczego popieraliśmy "pomarańczowych"? Czy zaangażowaliśmy się po ich stronie, bo byli przeciw prorosyjskiemu Janukowyczowi? Czy nasz triumfalizm po zwycięstwie Juszczenki nie był radością z pstryczka danego prosto w nos Putina - symbolizującego rosyjski imperializm i hasło back in the USSR? Czy zwycięstwo na Majdanie nie miało podleczyć naszych antyrosyjskich (i innych) kompleksów? Bo słuchając niektórych polskich polityków, działaczy i publicystów, można było czasem odnieść wrażenie, że Ukraina była tylko tłem dla ich popisów: przyjechali do Kijowa, aby nauczyć Ukraińców, jak się walczy o demokrację.

Jeśli choć na jedno z powyższych pytań odpowiedź jest pozytywna, oznacza to, że nasz stosunek do Ukraińców podszyty jest fałszem. Jeśli mówimy, że musimy wspierać Ukraińców, bo to w naszym interesie, bo bez Ukrainy Rosja jest słabsza - to znaczy, że wciąż traktujemy Ukraińców instrumentalnie: jako mięso armatnie w rywalizacji z Moskalami.

Owszem, Polska powinna wspierać Ukrainę. Ale obok wspólnej przeszłości i polskiego interesu głównym motywem tego wsparcia powinny być ludzka solidarność i europejski humanizm. Wszystko inne z szerszej perspektywy jest niewiele warte - tyle co oszukana mamałyga w jednej ze lwowskich knajp.

ANDRZEJ BRZEZIECKI jest redaktorem pisma "Nowa Europa Wschodnia" (www.new.org.pl). Razem Małgorzatą Nocuń był w latach 2004-2008 korespondentem "Tygodnika" na Białorusi i Ukrainie, także podczas Pomarańczowej Rewolucji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2009