Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trudno byłoby w polszczyźnie znaleźć niezużyte w tym celu złe słowa, skoro mamy nieprzyjemność sąsiadowania z caratem od paruset lat. Korciło mnie, żeby zostawić tę stronę pustą w odruchu protestu, bo jakże mam teraz pisać figlarną miniaturkę, jak to dobre jedzonko ukoi wszystkie smuteczki. Ale byłby to odruch równie próżny, jak rotacyjne jednodniowe głodówki europosłów. Nie takich jak oni polityków z ustami pełnymi frazesów smarują sobie na Kremlu kawiorem na śniadanie.
Nie uciekniemy przed paradoksem, że jedna dzielna kobieta może podniesionym środkowym palcem zrobić więcej dla przywrócenia równowagi w porządku symboli i wartości niż miliony ludzi i miliony dolarów. Niech to będzie wezwanie, byśmy w ostatnie dni postu i wyczekiwania wiosny zatrzymali się dłużej nad sprzecznościami, które komplikują rozumienie ludzkich spraw.
Jest w ruchu slow food drażniąca nuta elitarnej zabawy w obsesyjne przyglądanie się, co leży na talerzu, bez myślenia, kto trzyma widelec i ile musi za to zapłacić. Ale można tam odnaleźć sporo spontanicznej wrażliwości na krzywdę, jaką nam wyrządza uprzemysłowienie rolnictwa, i sporo pracy nad uratowaniem tego, co jeszcze zostało. Ucieleśnia ją dla mnie Ermanno Olmi, reżyser kultowego w tych kręgach pełnometrażowego dokumentu „Terra madre” – wcześniej autor paru arcydzieł skupionych na intymnym przyglądaniu się codzienności, krzątaninie, prostym uczuciom. W krótkim posłaniu do zeszłorocznego Expo w Mediolanie mówił jednak, że gdyby mógł zacząć od nowa, postarałby się „lepiej zrozumieć zwierzęta, drzewa, pory roku, bo ludzie pozostaną dlań zawsze zagadką”.
Między nieprzeniknionądla logicznie poprawnych zdań istotą człowieka a dostępnym opisowi światem przyrody jest jeden punkt styczny, gdzie okazuje się zresztą, że ta przyroda nie jest taka całkiem od nas osobna, a i ludzie bywają w pewnych momentach łatwi do przewidzenia. Ten punkt to praca nad zapewnieniem sobie pożywienia. Człowiek działa, przekształca i obraca w dłoniach świat, nad którym musi zapanować o tyle, o ile służy to do utrzymania jego zdeterminowanej biologicznie powłoki. Działając i tworząc zaś – wprowadza do zrównoważonej przyrody paradoksy, niekonsekwencje, zakłóca rytm i rozbija samoodnawialne mechanizmy, wstrzykując niczym jad do zdrowego ciała kulturowe żywioły nadmiaru, niedoboru, zniszczenia. Paskudzi źródło tego życia śmiertelną ambicją panowania.
Ona sama zresztą nie byłaby niczym złym, gdybyśmy umieli zbiorowo ponosić za nią odpowiedzialność. Spojrzałem tej odpowiedzialności znów w twarz, w owczarni mazurskiego gospodarstwa Frontiera, które już kiedyś tu chwaliłem jako źródło jednych z najlepszych w Polsce serów. Sylwia i Rusłan ściągnęli mnie, bym obejrzał setkę dopiero co urodzonych jagniąt. Nie ma dla mnie silniejszego narkotyku niż zimowa mieszanka lekko fermentującej podściółki, siana i zapachu, jaki paruje wprost z grzbietów stłoczonych krów czy owiec. A do tego o tej porze roku dosłownie brodzi się wśród gorączkowo rozbieganych jagniaków – ta dziecięca ciżba rwie się do matek, pędzi, faluje, potrąca, po drodze frenetycznie próbując ssać wszystko, łącznie z nogawkami i sznurówkami. Ten ruch i falowanie to czysta, stuprocentowa energia życia, która wydaje się przepływać zupełnie obok naszej świadomości.
Ale te owce, tak jak krowy i inne zwierzęta, przecież współtworzył przez setki lat hodowli człowiek – i jest teraz im niezbędny. Zwierzęta, które dają więcej mleka, niż potrzeba dla potomstwa, które obrastają wełną ponad wymogi klimatu – są codziennym, od świtu do zmierzchu, wołaniem o pracę. Odpowiedzialna o nie troska polega nie na tym, żeby je głaskać jak maskotki, podtykając sianko, albo przegonić, by wróciły do dzikości – tylko wydoić lub ostrzyc, korzystać z tego, co dają, czasem nawet mocno trzymając za rogi.
Nasza odpowiedzialność to zatem godna i troskliwa hodowla, a nie odwracanie wzroku od faktu, że stworzyliśmy system bytów w przyrodzie, którego dobrostan na trwałe związany jest z ich „eksploatacją”. Nie rozumieją tego np. weganie, zatopieni w trochę zbyt łatwym celebrowaniu własnej świętości.
Cały świat jest w jakimś sensie naszą owczarnią. Musimy go hodować, szanując jego rzeczywiste kontury i mechanizmy. Pójście pod prąd jest godne szacunku, kiedy kosztuje. Każdy decyduje o granicach własnego poświęcenia. Jeśli jednak Nadia Sawczenko nie dożyje powrotu do ojczyzny, będziemy to wszyscy mieli na sumieniu. ©℗
Odrętwiałe od przednówka i postu zmysły można obudzić makaronem aglio, olio e peperoncino. Jest to przepis tak prosty, że nie wypadałoby, abym zawracał nim głowę, ale zaproponuję go w wersji robionej trochę jak risotto. Na dużej patelni podgrzewamy w kilku łyżkach oliwy 3 posiekane ząbki czosnku i papryczkę. Kiedy oliwa zaczyna wrzeć, przechylamy patelnię tak, by pokryć nią oba składniki, trzymamy tak przez minutę i zestawiamy z ognia, po czym wyjmujemy większość czosnku i papryczki. Wrzucamy makaron do garnka z wrzącą wodą. Po upływie trzech czwartych podanego na opakowaniu czasu gotowania wyciągamy makaron (ale nie wylewamy wody), przekładamy na patelnię, którą znów wstawiliśmy na ogień, i kończymy gotowanie, jakby to był ryż na risotto – dolewając w miarę potrzeby chochelką nieco zachowanej gorącej wody. Skrobia z klusek stworzy rodzaj kremu wiążącego lepiej wszystkie składniki smakowe.