"Robi się, co się może"

Bieda: słowo jak wyrok. W Polsce są ponad trzy miliony bezrobotnych. Wielu żyje na granicy minimum potrzebnego do egzystencji. Ale podobnie żyją i ci, którzy do statystyk nie trafiają: oficjalnie mają pracę, ale niewiele zarabiają.

19.10.2003

Czyta się kilka minut

Jej skutkiem jest degradacja psychiczna, apatia. Jedni nie są w stanie zrobić nic poza wyciąganiem ręki po pomoc. Inni próbują sobie radzić. Bohaterowie tego reportażu mieszkają na Śląsku. Chcieli pozostać anonimowi. Każdy ma własną historię zmagania się z biedą.

Mariusz. Pomieszczenie za wejściem do mieszkania przypomina piwnicę, nie przedpokój: stosy przedmiotów pod warstwą kurzu. Dalej kuchnia: tu jest lepiej, choć o przeznaczeniu miejsca świadczą tylko dwa szczegóły - wielki stół i kaflowy piec w rogu. Dopiero trzecie pomieszczenie wskazuje, że to jednak mieszkanie: łóżko, regał z książkami, szafa, telewizor i wideo (stosy kaset: nie filmy, lecz przedstawienia baletowe). - Na inne mieszkanie mnie nie stać - mówi Mariusz, lat trzydzieści kilka, głowa trzyosobowej rodziny. - Tak jak na remont tego.

Zresztą remont byłby syzyfową pracą: kamienica, jak większość w mieście, jest niszczona szkodami górniczymi. Gdy tylko coś uda się naprawić, zaraz w innym miejscu pęka ściana albo odpada tynk. W ciągu ostatnich lat z powodu tych szkód grunt w mieście obniżył się o kilka metrów. Miasto zapada się. A ludzie wraz z nim.

Mariusz pracuje w teatrze, jest tancerzem zespołowym. Nie żaden solista, ot (jak mówi) jeden z kilkunastu mężczyzn, którzy w czasie spektaklu “szurają nogami". - Jak wygląda mój dzień? - powtarza pytanie. - Rano próba w teatrze, potem powrót do domu. Późnym popołudniem idę na spektakl, jeśli występuję danego dnia, i znowu wracam do domu. Wieczorem czekam na telefon. Jak dzwoni, idę na “fuchę".

Inaczej niż Mariusz, “Bocian" nie używa słowa “fucha".

Na podwórku między starymi kamienicami znają go wszyscy. Dawniej mieszkanie w takim murowanym, przykopalnianym domu uchodziło za luksus. Ale tak było 50 lat temu albo i dawniej, kiedy budynki powstawały. Teraz kto może, ucieka stąd. Któż chciałby mieszkać bez ciepłej wody, łazienki i ze wspólną ubikacją na korytarzu? Zostają tylko ci, co muszą.

“Bocian" nie jest chętny do zwierzeń. Pracował w kopalni, lecz to przeszłość. Potem próbował “tu i tam, u różnych prywaciarzy". - Ale nie płacili - zaznacza. - A ja mam rodzinę na utrzymaniu. Co miałem robić? Poszedłem na swoje.

Za to dzielnica, w której mieszka Krystyna, nigdy nie miała dobrej sławy. Zbite ciasno stare kamienice, komórki na małych podwórkach, ciemne bramy, w których pije się wino. Przed laty życie toczyło się tu wokół kopalni i huty. Teraz los pierwszej jest niepewny, a drugiej przesądzony: likwidacja. Kto ma tu jakąkolwiek pracę, jakby wygrał los na loterii.

Krystyna sześć lat temu dowiedziała się, że musi odejść z huty, jak wielu w jej dzielnicy. Odprawy nie było, na emeryturę była za młoda. W domu czekały dwie córki, które sama wychowuje. Na dodatek starsza jest chora (urodziła się z rozszczepieniem podniebienia i wymaga ciągłego leczenia). Krystyna policzyła: alimenty, renta na dziecko i dodatki z opieki społecznej - razem nie było nawet 400 złotych.

- Byłam załamana - mówi. - Ale co miałam robić? Trzeba było znaleźć sobie zajęcie.

Swoje miejsce

Stereotyp biedaka jest negatywny; to ktoś pasywny, roszczeniowy, domagający się pomocy od innych. - To nieprawda - uważa prof. Kazimiera Wódz, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego. - Badania wykazują, że spora część tych ludzi próbuje sobie jakoś radzić, szuka wyjścia z dramatycznej sytuacji.

Próbują na różny sposób: ograniczają wydatki, pożyczają, szukają dodatkowego dochodu. Są to tak zwane “strategie konstruktywne": człowiek czuje się odpowiedzialny za siebie i za bliskich. Dlatego działa, działanie go mobilizuje. Prof. Wódz: - Wielu dorabia, gdzie się tylko da, bo dla nich liczy się każda złotówka. Zajęcia bywają różne, od legalnych do niezgodnych z prawem.

Na etacie w teatrze Mariusz zarabia kilkaset złotych. Do tego dochodzą honoraria za spektakle; niewielkie. Razem nie ma nawet tysiąca złotych. Mało, jak na trzy osoby. Dlatego potrzebował dodatkowego zajęcia.

Został pomocnikiem grabarza. Wszystko odbywa się bez zbędnych słów: dostaje telefon, idzie, kopie dół. Jeden, czasem dwa lub trzy. Potem dostaje pieniądze. Czysty układ.

Tym, co na początku przykuwało jego uwagę nocą na cmentarzu, była absolutna cisza. Po pewnym czasie przywykł. - Kopiąc grób - mówi - nie myśli się o niczym, nie snuje filozoficznych rozważań. Po prostu się kopie.

Przedtem Mariusz szukał różnych dodatkowych zajęć, ale tylko to mógł pogodzić z pracą w teatrze. A z teatru rezygnować nie chciał: skończył szkołę baletową i chce tańczyć. - Żadna praca nie hańbi - mówi. - Chodzi bardziej o to, na ile wyceniona jest moja praca w teatrze.

Miejsce, które “Bocian" nazywa “swoim", leży kilkaset metrów od domu, przy nasypie koło drogi. To dziura w ziemi, metr na metr. Z otworu wystaje zbita z gałęzi drabina, po której schodzi się w głąb. Tam “Bocian" kopie węgiel. Wąskie chodniki przypominają te kopalniane, są tylko węższe i prymitywnie zabezpieczone.

Takich “dziupli" jak “Bociana" jest tu jeszcze kilka, ale nikt nikomu nie przeszkadza. Każdy kopie w swojej. Zwykle pracują we dwóch: jeden kopie, drugi ciągnie wiadro z węglem. Tylko “Bocian", który jest tu najdłużej, jest samotnikiem.

W niektórych miejscach glina pomieszana z piachem zaczęła się już obsuwać, częściowo zasypując otwory. A na szczycie skarpy widać szczeliny: to ziemia, poprzecinana siecią korytarzy, zaczyna pękać. Ale na pytanie o niebezpieczeństwo “Bocian" odpowie bez wahania: - Mam pięcioro dzieci, którym trzeba dać chleb. Mam kraść?

Za worek węgla dostaje 10 złotych, czasem więcej. Węgiel, który “Bocian" kopie, zalega płytko. Złoże należy do pobliskiej, czynnej jeszcze kopalni. Ale na Śląsku o kopiących w tych tzw. biedaszybach nie mówi się, że kradną. Oni “chodzą na węgiel". Żeby przetrwać.

Natomiast Krystyna po zwolnieniu z huty postawiła na handel. Było ciężko: potrzebowała zezwoleń, a te kosztują. Gdy je zdobyła, okazało się, że na bazarze trzeba płacić placowe (opłatę za miejsce). Zarobić nie zawsze się da, a płacić trzeba, więc zrezygnowała.

Znalazła inne miejsce: okno własnego mieszkania. Mieszka na parterze, okno wychodzi na ulicę, zaledwie półtora metra nad chodnikiem. Nie wywieszała żadnego szyldu. Któregoś dnia po prostu wystawiła w oknie to, co mogła sprzedać.

- Żeby handlować na poważnie, trzeba mieć samochód, kierowcę i pieniądze na towar - mówi Krystyna. - Ja tego nie mam, dlatego na wielką sprzedaż się nie nastawiam. Najważniejsze, żeby tylko obrót był, i żeby parę groszy dało się zarobić. Poza tym bogaci tu nie mieszkają.

Czasem sprzedaje pomidory, innym razem jabłka. Albo bluzki i skarpetki. Do hurtowni po towar jeździ sama. W jedną stronę wózek jest lekki, ale z powrotem, jak weźmie trzy skrzynki pomidorów, musi pchać i 60 kilo. Z bluzkami jest lżej, ale one nie zawsze “schodzą". Wtedy zostawia je sobie i córkom; przynajmniej mają w czym chodzić.

Towaru w hurtowni nie bierze “na kreskę": - Mam pieniądze, kupuję. Nie mam, nie biorę.

Opiniami innych przestała się przejmować. Bo choć na ogół ludzie są życzliwi, zdarzają się tacy, co obgadują i plotkują. - Trudno - mówi - dla dzieci to robię. Żeby mogły się uczyć, żebym mogła im coś dać.

Martwi się, bo widzi, że czasem córki trochę wstydzą się tego, co robi mama. Krystyna: - Tłumaczę im, że wstydzić się nie ma czego, że to lepsze niż złodziejstwo.

Latem pracowała cały dzień: otwierała okno o siódmej, zamykała wieczorem. Teraz dzień jest krótszy, zrobiło się chłodniej, więc okno nie może być cały czas otwarte.

Czasem tęskni do huty: - Pracowało się “od-do" i pieniądze były pewne co miesiąc. No, ale to już nie wróci, a trzeba z czegoś żyć.

"Takie czasy"

W szukaniu szans na przetrwanie, przychodzi chwila, gdy człowiek stawia sobie pytanie: “co dalej?". - Ważne, jak długo ten proces trwa - mówi prof. Kazimiera Wódz. - Czy jest to miesiąc, czy rok. I co wtedy udaje się osiągnąć. Jeśli wszystko trwa długo, a efekty są marne, zaczyna się stopniowe upadanie, pojawia się uczucie braku kontroli nad swym życiem. Przychodzi załamanie i poczucie moralnej degrengolady.

Wtedy wyciąga się rękę po pomoc, pojawiają się roszczenia. W ostateczności łamie się prawo.

Mariusz nie ukrywa, że jest bliski załamania: - Nie, nie narzekam - mówi. - Tylko czasem zastanawiam się, komu są potrzebni faceci w rajtuzach? Ile tak jeszcze można? I co jest lepsze: bycie artystą czy grabarzem? Nie wiem, czy jestem biedny. Myślę raczej, gdzie w tej hierarchii: “bieda, ubóstwo i nędza" się znajduję, i gdzie są granice między nimi.

“Bocian" właśnie przestał kopać węgiel, biedaszyby zasypano. Dla bezpieczeństwa, mówią miejscy urzędnicy. Więc znalazł inne zajęcie. Ale nie chce o tym mówić.

Krystyna dalej sprzedaje w oknie. Zamiast warzyw i bluzek ma teraz znicze i chryzantemy: - Jak zrobi się bardzo zimno - mówi - przeniosę się na plac przed kościołem. Proboszcz pozwolił mi tam sprzedawać kwiaty. A wiosną chyba wrócę do okna. Takie czasy. Człowiek robi, co może.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2003