Rewolucja muzealna

Emocje towarzyszące zmianie statutu Fundacji Czartoryskich i przekształceniu Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w instytucję podległą bezpośrednio Ministerstwu Kultury nie pozwoliły zauważyć, że w tych nieporównywalnych sprawach kryje się wspólny element: chodzi o państwowo-prywatną odpowiedzialność za dobra kultury narodowej.

22.08.2004

Czyta się kilka minut

Muzeum Czartoryskich /
Muzeum Czartoryskich /

O Muzeum Narodowym w Krakowie było ostatnio głośno. Opinii publicznej nie poruszyła jednak nowa ekspozycja, publikacja czy zakup. Pytano - nierzadko histerycznie - przede wszystkim o Leonardowską “Damę z gronostajem". Spekulowano, czy zmiany, które przed miesiącem wprowadzono w statucie Fundacji Czartoryskich, zwiększając prerogatywy fundatorów, mogą doprowadzić do tego, że obraz opuści Kraków. Taki niepokój wywołały wypowiedzi Adama Zamoyskiego, nowego prezesa Fundacji. Zmiany statutowe krytykowali m. in. muzealnicy. Prawnik i dyrektor Muzeum UJ prof. Stanisław Waltoś dziwił się, że dopuściło do nich Ministerstwo Kultury.

Czy wraz z powierzeniem funkcji prezesa mieszkającemu w Londynie Zamoyskiemu złamana zostanie żelazna zasada Zofii Gołubiew, dyrektora Muzeum Narodowego w Krakowie i poprzedniego prezesa Fundacji, że “Dama" po licznych podróżach - zawsze niosących zagrożenie dla kondycji obrazu - przez siedem lat pozostanie w Krakowie? Czy dziś albo jutro przeniesiona zostanie na stałe np. do Warszawy? Albo - bo i takie plotki krążyły - do Puław? Czy to prawda, że z Muzeum “wypływają" obiekty, “wyprowadzane" przez spadkobierców Czartoryskich?

Podobne emocje towarzyszą projektowi oddzielenia od Muzeum Narodowego w Krakowie Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej “Manggha" i powołania nowej instytucji “narodowej", podległej bezpośrednio Ministerstwu Kultury. Najpierw w Internecie, potem w prasie, w złagodzonej nieco formie, pojawił się list protestacyjny 150 pracowników MNK, w którym wyrażają obawę o całość kolekcji. W krakowskim “Dzienniku Polskim" ukazał się tekst, zarzucający Andrzejowi Wajdzie i Krystynie Zachwatowicz - których środkami i staraniem przed dziesięciu laty powstało Centrum - chęć uwłaszczenia się na bezcennych, oddanych narodowi zbiorach Feliksa Jasieńskiego.

Uścisk dłoni nie wystarczy

Emocje nie pozwoliły zauważyć, że w obydwu tych - odrębnych - sprawach kryje się wspólny element: chodzi o nową u nas jakość, o państwowo-prywatną odpowiedzialność za dobra kultury narodowej. Budżetowa placówka kulturalna wchodzi w bliskie relacje z prywatną fundacją. Powstaje “mieszany" typ instytucji kultury - znany od dawna w świecie, u nas jeszcze nie oswojony społecznie.

W euforycznym okresie “burzy i naporu" wczesnych lat 90. wydawało się, że w podobnych sprawach wystarczy dżentelmeński “uścisk dłoni" - dziś wiemy, że potrzebne są ścisłe i skuteczne uregulowania prawne, dające gwarancje obydwu stronom. Właśnie teraz, w Krakowie, ustalane są zasady, które określą koegzystencję między tym, co prywatne, a tym, co publiczne w kulturze. Czy uda się wypracować modus vivendi, który służyć będzie zaufaniu i twórczej współpracy, czy też potencjał, który w działalność instytucji publicznych mogą wnieść osoby prywatne, zostanie zaprzepaszczony?

Sprawa “Mangghi" wydaje się prosta. Jej początki sięgają... 1944 r. Wtedy to osiemnastoletni Andrzej Wajda zobaczył po raz pierwszy kolekcję Jasieńskiego, zaprezentowaną przez Niemców w Sukiennicach. Kiedy w 1987 r. reżysera uhonorowano japońską Inamori Foundation Kyoto Prize, przeznaczył ją na budowę muzeum - jak głosi dziś tablica pamiątkowa wmurowana w ścianę Centrum - “dla zbiorów sztuki japońskiej Muzeum Narodowego w Krakowie, a szczególnie dla kolekcji Feliksa »Mangghi« Jasieńskiego".

21 września 1987 Wajda otrzymał list od ówczesnego dyrektora MNK, Kazimierza Nowackiego. “Mimo naszych licznych starań dotychczas nie udało się tej kolekcji ukazać w stałej ekspozycji - czytamy. - A jest to bez wątpienia jedna z najokazalszych w świecie. Składają się na nią dary takich zbieraczy, jak Otton Kowarski, Edward Goldstein, Erazm Barącz, Julian Nowak, a głównie Feliks Manggha Jasieński (...). Doszły do tego zakupy własne, a całość liczy około dziesięciu tysięcy eksponatów. Składają się na to drzeworyty, najliczniejsze dzieła malarskie najwybitniejszych artystów japońskich, militaria, ceramika, emalie, wyroby rzemiosła artystycznego. Przechowywane są one w magazynach i tylko okazjonalnie (i to zaledwie w małej części) prezentowane są na wystawach. Wybudowanie odpowiedniego pomieszczenia dałoby możliwość ukazania całego zbioru, zaprezentowania w naszym mieście kultury japońskiej, kultury fascynującej od wielu lat tutejszych artystów".

Jednak dziś niektórzy sądzą inaczej. W liście protestacyjnym pracownicy MNK przypominają, że przecież eksponowali zbiory sztuki dalekowschodniej na kilku wystawach czasowych...

12 marca 1988 powołano Fundację Kyoto-Kraków im. Andrzeja Wajdy i Krystyny Zachwatowicz. Do ich inicjatywy dołączyli Japończycy. Etsuko Takano, znawczyni kina europejskiego, stworzyła japoński oddział Fundacji. Yoko Othake, dyrektorka Międzynarodowego Festiwalu Filmów Kobiecych, oraz pisarka Chieko Akiyama zorganizowały w Japonii kwestę na rzecz przyszłego muzeum - zaowocowała milionem dolarów. Następny milion zebrali kolejarze ze Związku Kolei Wschodniej Japonii. Trzy miliony przekazał rząd japoński. Wielką popularność Fundacji, której przewodniczył Tadeusz Chruścicki, kolejny dyrektor MNK, przyniosła wystawa kolekcji Jasieńskiego w Tokio, Osace i Sapporo, zorganizowana w 1990 r. przez nieżyjącą już Zofię Alberową, szefową Działu Dalekiego Wschodu MNK przy wsparciu finansowym koncernu SEIBU. Zachwatowicz i Wajda kwestowali na japońskich dworcach kolejowych. Zebrano następny milion dolarów.

Arata Isozaki, jeden z najwybitniejszych architektów japońskich, spośród trzech lokalizacji zaproponowanych przez miasto wybrał miejsce naprzeciw Wawelu. Współpracował z nim krakowianin Krzysztof Ingarden. W maju 1993 r. polski ksiądz katolicki oraz japoński kapłan szintoistyczny modlili się wspólnie podczas ceremonii położenia kamienia węgielnego pod Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej “Manggha". Otwarto je 30 listopada 1994. Isozaki mówił wtedy: “Pragnąłem, żeby - tak jak kolekcja Jasieńskiego przekroczyła ramy sztuki japońskiej - ten budynek również przekroczył ramy sztuki japońskiej i zapuścił korzenie w polskiej ziemi".

"Dom kultury"?

Dziś nie sposób wyobrazić sobie Krakowa bez “Mangghi", jednej z nielicznych w Polsce żywych i nowoczesnych instytucji kultury. Instytucji - nie muzeum! - W nazwie zabrakło słowa muzeum - przypomina dyrektor “Mangghi", Bogna Dziechciaruk-Maj - za wzór obraliśmy Centrum Pompidou, które łączy różne formy działalności, nie zawsze kojarzone dotąd z muzealnictwem. Współczesne muzeum to dobrze wyeksponowana kolekcja i wszystko, co dotyczy opieki nad nią. To także biblioteka, sala audio-wizualna, sale przeznaczone na konferencje, warsztaty dla młodzieży, koncerty, niewielkie spektakle teatralne. Muzealnik musi być równocześnie wystawiennikiem, naukowcem, nauczycielem, menadżerem i artystą. Wie o tym Andrzej Wajda, który poprzez kolekcję Jasieńskiego chciał pokazać Japonię, także współczesną, tworząc stały dział techniki, i który teraz buduje obok Centrum szkołę języka japońskiego. Wie o tym Isozaki, który przyjechał tu już jako autor projektów nowoczesnych muzeów na całym świecie.

W 1994 r. nie przywiązywano wagi do szczegółów. Centrum nie miało osobowości prawnej. Miasto za symboliczną sumę ofiarowało Muzeum Narodowemu grunt pod budowę (nie mogło przekazać gruntu prywatnej fundacji). Fundacja, faktyczny sprawca powstania obiektu, przekazała budynek Muzeum, które wprowadziło tu dalekowschodnią kolekcję Jasieńskiego i zajęło się opracowywaniem zbiorów, opieką nad nimi i ekspozycją. Jednocześnie Fundacja rozpoczęła działalność programową, organizując konferencje, warsztaty, wystawy, koncerty itp.

Umowa nie określała jednoznacznie relacji i zobowiązań pomiędzy Centrum i MNK. Wydawało się, że działające pod tym samym dachem instytucje, mające podobne zainteresowania i cele, będą się dobrze rozumiały. Stopniowo współpraca stawała się coraz trudniejsza. W roku jubileuszu dziesięciolecia “Mangghi" minister Waldemar Dąbrowski wyodrębnił więc Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej z Muzeum Narodowego; odtąd będzie się ono zajmować nie tylko Japonią, ale całym Dalekim Wschodem.

Co było powodem nieporozumień? Może różna dynamika, różne rozumienie funkcji nowoczesnego muzeum, odmienna organizacja pracy? Zofia Gołubiew, dyrektor MNK, docenia dar Wajdów, lecz zgadza się z listem swoich pracowników: - Instytucje państwowe nie mogą sobie pozwolić na takie działania jak osoby prywatne. Przepisy o fundacjach są dość liberalne, nie muszą one np. przestrzegać restrykcyjnie przepisów o zamówieniach publicznych. Fundacja Kyoto-Kraków jest aktywna, pomijała jednak w swojej działalności MNK. Kto wie, że kolekcja Jasieńskiego stanowi naszą własność? Aktywność Fundacji za dużo nas kosztowała.

Bogna Dziechciaruk-Maj przypomina, że każde zaproszenie i każdy list, który “wychodził" z “Mangghi", miał w nagłówku nazwę Muzeum Narodowego, że uważane było ono za współorganizatora wszystkich imprez przygotowywanych przez Fundację, że swoją działalnością uzupełnia muzealne niedostatki i promuje kolekcję Jasieńskiego w świecie. Podkreśla, że Fundacja nie pracuje “od godziny do godziny", nikogo nie zatrudnia na etacie, a jeśli korzysta z pomocy pracowników muzealnych, stara się, by robili to “po godzinach" lub by odpracowali ten czas. Że z własnych funduszy utrzymuje ogród i otoczenie Centrum. Ma żal, że “Manggha" pogardliwie nazywana jest w Gmachu Głównym MNK “domem kultury".

Wiadomo już, że mimo podziału kolekcja Jasieńskiego pozostanie w Centrum jako depozyt muzealny. Przygotowywana jest specjalna umowa, ale nie wiadomo, jak długo potrwają negocjacje dotyczące jej szczegółów. Obawy o całość kolekcji są pozbawione podstaw - nie zmienia się właściciel, którym pozostaje Muzeum Narodowe.

Prawny potworek

Inna - i bardziej skomplikowana - wydaje się sytuacja Muzeum Czartoryskich: ma ono, jak dotąd, status oddziału MNK, w którym eksponowane są obiekty należące do Fundacji Książąt Czartoryskich, choć zobaczyć tu można dzieła stanowiące własność MNK, np. “Adorację Dzieciątka" Lorenza Lotta. W okresie powojennym zbiory te nie miały jasnego statusu prawnego. Dlatego władze komunistyczne nie wypożyczały dzieł z tej kolekcji na Zachód: obawiano się, że przedstawiciele rodziny spróbują je odzyskać.

Adam Zamoyski pierwszy raz przyjechał do Polski w r. 1967. Kiedy pojawił się w Krakowie, zamieszkał na Wawelu i był gościem prof. Szablowskiego. Tak dyrektor Wawelu honorował młodego człowieka, którego ojciec odegrał kluczową rolę w odzyskaniu skarbów wawelskich wywiezionych podczas wojny za granicę.

Marek Rostworowski wiele lat później wspominał: “W latach 70. zaczął bywać w Polsce urodzony w Nowym Jorku (...) syn Izabeli z Czartoryskich, młody Adam Zamoyski, który rychło dał się poznać jako wybitny historyk. Miał szerokie kontakty w naszych bibliotekach, archiwach i muzeach i podczas kilku spotkań rozmawialiśmy o skomplikowanej sytuacji Muzeum Czartoryskich. W r. 1984 Ministerstwo Kultury i Sztuki zwróciło się drogą pośrednią do spadkobiercy Muzeum z propozycją przekazania instytucji narodowi polskiemu, która nie została przyjęta. (...) Będąc prywatnie w Londynie, miałem długą rozmowę z Adamem Karolem Czartoryskim, podczas której zorientowałem się, że on nie traktuje Muzeum jako swojej prywatnej własności, chce, by rodzina zachowała udział w rządzeniu stworzoną przez nią instytucją, powstał pomysł fundacji" (“Muzeum Czartoryskich. Historia i zbiory").

Ustanowiono ją 23 września 1991. Własnością Fundacji stały się zbiory, jak i budynki muzealne oraz Biblioteka, dotychczas własność prywatna Adama Karola Czartoryskiego. Nadzór nad Fundacją miał sprawować minister kultury i sztuki (w chwili podpisywania aktu założycielskiego był nim Rostworowski). Państwo Polskie, reprezentowane przez Muzeum Narodowe, którego dyrektor każdorazowo miał być prezesem Zarządu Fundacji, brało na siebie obowiązek administrowania. Do dwunastoosobowego Zarządu weszło pięciu przedstawicieli rodziny Czartoryskich, pracownicy MNK, muzealnicy, kolekcjonerzy i prawnicy.

Po zarejestrowaniu Fundacji (29 października 1991), “Dama z gronostajem" ruszyła na wystawę w waszyngtońskiej National Gallery of Art, zorganizowaną z okazji pięćsetlecia odkrycia Ameryki. W zamian w Krakowie podziwialiśmy pochodzący z tej Galerii obraz El Greca “Laokoon". Od tej pory - nie tylko wśród muzealników - powracały kontrowersje wywołane kolejnymi podróżami obrazu Leonarda.

Już pod patronatem Fundacji otwarto nowe ekspozycje w Muzeum Czartoryskich, przygotowane jeszcze przez Muzeum Narodowe. W tzw. Klasztorku, obok zbrojowni i galerii portretów rodzinnych, zobaczyć można przedmioty przywołujące atmosferę dawnych Puław, Domu Gotyckiego i Świątyni Sybilli. W XIX-wiecznej sali nad renesansowym Arsenałem umieszczono zabytki sztuki starożytnej ze zbiorów Władysława Czartoryskiego, uzupełnione depozytem Potockich z Krzeszowic.

Wszyscy przyznawali od dawna, że sformułowany na początku lat 90. statut Fundacji był prawnym potworkiem. Pracownicy Muzeum wskazywali, że części zbiorów nie przekazano Fundacji, i jako prywatna własność fundatora, mogła zostać przez niego sprzedana. Potwierdza to Adam Zamoyski, przypominając jednocześnie, że chodzi o przedmioty o znikomej wartości artystycznej, głównie dziewiętnastowieczne przedmioty codziennego użytku.

Istotniejszym problemem był dla niego zawsze zapis, stanowiący, że każdorazowy dyrektor MNK przewodniczył Zarządowi Fundacji, a kolekcja była tylko jednym z kilkunastu jego oddziałów: - Chcemy, by Muzeum Czartoryskich stało się nowoczesnym, żywym ośrodkiem, a tymczasem panuje tu marazm. Frekwencja jest żałosna: w 2001 r. - 59 tys. zwiedzających, 2002 - 44 tys., w 2003 - 73 tys. Więcej gości odwiedza muzea w Kozłówce czy Pszczynie! Muzeum Narodowe to biurokratyczny moloch zatrudniający ponad sześciuset pracowników. Jego dyrektor nie może poświęcić kolekcji Czartoryskich więcej uwagi niż innym oddziałom. Jako prezes Fundacji przez lata nie musiał z nikim konsultować swoich decyzji. Członkowie Zarządu nie mieli wglądu, jak Muzeum rozporządza państwowymi pieniędzmi przeznaczonymi na kolekcję, jak budowana jest ekspozycja, jakie urządza się wystawy i imprezy, jaką jakość mają publikacje. Ba, nie mogli współdecydować o godzinach otwarcia oddziału albo o liczbie pracowników (jest ich aż stu trzydziestu). Preambuła statutu Fundacji przypomina, że Władysław Czartoryski nie ofiarował narodowi zbiorów na własność, chciał jedynie, by służyły one narodowi polskiemu. Nawet w okresie PRL-u zbiorów nie upaństwowiono, ale oddano je w zarząd MNK. Podstawowym problemem jest dziś brak akceptacji dla tego faktu. Najlepszym rozwiązaniem byłoby stworzenie muzeum prywatnego, ale państwo nie wypracowało dotąd odpowiedniej ustawy.

Zofia Gołubiew nie zgadza się z zarzutami Zamoyskiego. - Działałam według przepisów, które określają liczbę pracowników zatrudnionych w muzeach. Prawie jedna trzecia zatrudnionych w MNK to wartownicy i ochrona. Nie mogę zredukować ich etatów. Co się tyczy wglądu w rozporządzanie pieniędzmi przeznaczonymi na kolekcję: w czasie gdy prezesowałam Fundacji - nikt z jej członków nie prosił mnie o sprawozdanie.

Jak własne dziecko

Ale państwowe pieniądze to nie wszystko. Po wprowadzeniu zmian do statutu zapanował niepokój, czy Leonardo pozostanie w Krakowie. Zamoyski uspokaja:

- Nie planujemy wywiezienia zbiorów z Krakowa, tym bardziej z Polski - są związane z tym miejscem. Zresztą ich wywiezienie za granicę jest zakazane prawem. W Polsce żadne miasto, może z wyjątkiem Warszawy, nie byłoby w stanie zapewnić Leonardowi odpowiednich warunków. Ciągle wymaga się ode mnie oświadczenia, że Dama nigdy nie opuści Krakowa, ale na tym świecie nie można niczego absolutnie wykluczać - kiedyś może się zdarzyć, że przeniesienie kolekcji okaże się koniecznością. Pamiętajmy, że pierwotnie zbiory Czartoryskich znajdowały się w Puławach, potem w Paryżu. Puławy są w tej chwili w fatalnym stanie, ale będziemy dążyć, żeby kiedyś znalazło się tam miejsce dla obiektów zamkniętych dziś w magazynach. Jeśli idzie o podróże “Damy": nie powinna być wypożyczana na każde żądanie, ale jeśli zdarzy się monograficzna wystawa Leonarda, dobrze, by obraz się na niej znalazł. Nie zapominajmy, że podróże “Damy" przyniosły Muzeum nie tylko spore dochody, ale i sławę.

I podkreśla, że dzięki zmianom w statucie MNK przestanie traktować Czartoryskich jak niesforne dziecko.

Zofia Gołubiew: - Nigdy nie traktowaliśmy Czartoryskich jak obcego ciała. Powierzono nam bezcenne dobro, traktowaliśmy je jak własne dziecko. Kłopoty zaczęły się, gdy powołano Fundację, nabrzmiały, gdy zmieniono jej statut. Jako prezes Fundacji natrafiłam na bałagan w archiwum, brak audytu. Nie wpisano np. nieruchomości do ksiąg wieczystych. Umowę depozytową sporządzamy dopiero w tej chwili. Istniała jedynie umowa, w której Fundacja powierzała swoje zbiory w zarząd MNK - oznaczało to, że braliśmy odpowiedzialność za remonty, konserwacje, urządzenie galerii, opracowanie naukowe, publikacje, wystawy czasowe. Nie zapominajmy, że MNK utrzymywało Muzeum Czartoryskich od 1951 r., a to oznaczało ogromne nakłady finansowe. Fundacja zgłasza pretensje o zarządzanie jej zbiorami, ale nie chce zrozumieć, że MNK jest niedofinansowane i sama minimalnie partycypuje w kosztach. Jesteśmy biedni, nie możemy sobie pozwolić na wiele: odpowiadamy za 19 budynków, 12 stałych galerii, 800 tys. muzealiów. Kryzys gospodarczy odbił się na frekwencji muzealnej: w 2000 r. “Obrazy śmierci" odwiedziło 80 tys. gości, Chagalla - 120 tys. Na naszych ostatnich wystawach bywa ok. 4 tys. zwiedzających. Ale nie można zdobywać pieniędzy, wypożyczając za granicę najlepsze obrazy: to dla nich fizycznie niebezpieczne, poza tym mają one ściągać turystów do Krakowa.

Choć na razie oficjalnie nie ma o tym mowy, dyrektor MNK nie boi się ewentualnego rozwodu z Fundacją. Chodzi tylko o to, żeby powstała ustawa, pozwalająca korzystać muzeom prywatnym z dotacji państwowych.

I to być może najważniejsze: krakowskie spory pokazały, jaki bałagan panuje w polskim muzealnictwie, o którym często mówi się w kategoriach sentymentów, a rzadko w kategoriach prawa. Czym zajmuje się np. ministerialna Rada ds. Muzeów? Powinna dbać, by funkcjonowanie tych instytucji nie raziło anachronicznością. Czytelnie i jawnie rozliczać instytucje państwowe. Przygotowywać ustawy, umożliwiające osobom prywatnym podejmowanie odpowiedzialności za dziedzictwo kulturalne (może wtedy powstanie np. jakiś “Penderecki Hall"). Zagwarantować właścicielom współdecydowanie o losie dzieł stanowiących ich własność. Chronić ustawami dzieła przed zagrożeniem (także ze strony właścicieli) i dbać w muzealnictwie o interesy państwa. Zauważyć wreszcie, że skończył się czas muzeów - zamkniętych twierdz. Tym skostniałym instytucjom potrzebna jest rewolucja, przystosowująca je do międzynarodowych standardów. Może właśnie się zaczęła.

Wypowiedzi Zofii Gołubiew nie są autoryzowane.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2004