Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Siedemdziesiąt litrów wody potrzeba przeciętnie, by wyhodować jeden owoc awokado. Że to relatywnie dużo, widać w porównaniach – z pomarańczą np. (ok. 20 litrów) czy pomidorem (5 litrów). Między 50 a 100 litrów wynoszą dzienne „podstawowe” (według klasyfikacji WHO) potrzeby człowieka traktującego stały dostęp do świeżej i podgrzanej wody jako warunek konieczny życia godnego i zgodnego z normami higieny.
Chcesz się chlapać pod prysznicem i beztrosko spuszczać wodę, to wywal awokado z diety, przynajmniej wyjdzie na zero: chętnie udostępniam to hasło każdemu, kto podziela moją niechęć do tego owocu. Ze wszystkich elementów stylu życia skopiowanych z Zachodu ten jest akurat zbędny, bo jego podstawowa zaleta, czyli przydatność dla wegan w roli smakowitego zamiennika masła i wszelkiej „maślanej” tekstury, jest łatwo zastępowalna przez inne półprodukty – głównie uzyskane ze strączków, z bobem i groszkiem na czele. Jak kto ciekaw pomysłów, niech na Instagramie wrzuci hasztag #noavocado.
Na szczęście patrzę na to wciąż jak na tzw. problemy pierwszego świata. Jeszcze do niego nie należymy, potwierdził to nawet nasz suwerenny rząd, zapisując Polskę na szczycie w Glasgow do grupy zacofanej, której wolno dłużej palić węglem. Świat ludzi, których kwestia śladu ekologicznego awokado nie zajmuje ani przez chwilę, jest tuż – nawet nie obok, tylko wokół. Moje krakowskie ścieżki niemal codziennie przecinają jedną z kolejek stojących rano na ul. Smoleńsk do ojca Pio po kanapkę i kawę, czy po obiad w Caritasie na Plantach Dietlowskich. Mam wtedy odruch dociekania, czym i jak karmimy naszych wewnętrznych uchodźców z dobrobytu.
Grzebię raczej w dokumentach, bo wstyd mi zaglądać przez okienko do kotłów. Trwają ciągle prace nad nową siedmioletnią perspektywą unijnych funduszy. Przeglądam szeleszczące nowomową papiery (z ciekawym przejściem semantycznym: w żargonie brukselskim biedny i głodny to „most deprived”, czyli najbardziej ogołocony, na polski się to tłumaczy bardziej miękko, jako „najbardziej potrzebujący”), ciekaw jestem, kto fizycznie ustali np. listę produktów do darmowej dystrybucji dla rodzin. Już kiedyś, może to pamiętacie, próbowałem pytać, gdzie w tych wszystkich wykazach i recepturach sól, przyprawy i tym podobne dodatki, które np. wypadły kiedyś z dotacji dla barów mlecznych.
W rozdawanym przez zeszłe siedem lat „europejskim” zestawie był u nas przynajmniej koncentrat pomidorowy, żeby fasolka, wydawana w ilości 40 kg rocznie, wchodziła łatwiej (ale już nie ocet, więc keczupu się nie da zrobić). Policzcie we własnych szufladach, ile korzeni i przypraw traktujecie jako absolutnie bazowe (dla ułatwienia odłóżmy na bok mieszanki). Mi wyszło osiem, plus drugie tyle jako potrzebne tylko trochę mniej.
To zresztą problem wcale nie typowo polski. Wręcz częściej się go podnosi w krajach protestanckich, gdzie nędzarz uchodzi za ofiarę własnej moralnej słabości, wspólnota mu zatem pomaga, ale tak, by ta pomoc była też formą dyskretnej kary. Damy ci miskę kaszy, żebyś nam nie umarł z głodu na placu, ale będzie mdła, żebyś przy tym nie odczuł radości życia, na tę bowiem zasłużyli ci bez grzechu i skazy, w pierwszej ławce kościoła. A tak przy okazji: w niedzielę dzień święty, więc stołówka nie działa.
Zawracam głowę niszowymi sprawami i „niech się tym zajmą eksperci”? Jednak poczucie lepszości wobec bliźnich wyłazi każdą szparą naszego dobrego i dobrze przyprawionego życia. Okrutne, ślepe i usypiające chęć do działania: ile razy słyszeliśmy, że rząd nie chce zarządzić potrzebnych restrykcji dla nieszczepionych, bo się boi swoich wyborców z Podlasia? Skądinąd całe szczęście, że „ci z Podlasia” mają skórę i rysy takie jak inni Polacy, bo w głosie wielu swoich znajomych słyszę jakby akcent wprost z Alabamy. Policzmy teraz, ilu mamy niezaszczepionych znajomych w swojej banieczce. Pewnie to garstka, ale jednak. Mniejsza o powody (wśród moich znajomych widzę głównie wiarę w newage’owe gusła). Czy przyszło nam do głowy wprowadzić wobec nich prywatne restrykcje? Nie przyjdziesz do nas na kolację, nie idziemy razem na piwo, nie weźmiemy twoich dzieci na nocowanie… Bądźmy lepsi – nie od ludzi, ale od rządu. Mamy w garści te same środki nacisku. ©℗
Łatwo mi piętnować awokado, bo go nie lubię, tymczasem nie wyobrażam sobie kuchni np. bez bakłażana. Nie wiem, ile pochłania wody, mam nadzieję, że niewiele, ale w zimie pochodzi z daleka. Niedawno dokonałem jednak ekologicznego „offsetu”, biorąc do makaronu alla Norma krajowy, podeschnięty nieco, półtłusty twaróg zamiast sycylijskiej suszonej ricotty. Ale to nie była jedyna modyfikacja, wyszła mi w efekcie inna potrawa, którą musimy nazwać na cześć jakiejś polskiej opery. Makaron Halka? Sami oceńcie. Kroimy w ok. centymetrową kostkę dwa małe bakłażany, podsmażamy na oliwie na średnim ogniu ok. 5 minut, aż ładnie się zrumienią, podlewamy 100 ml białego wina, kiedy odparuje, dodajemy szklankę przecieru pomidorowego, sypiemy sól i oregano, i dusimy jeszcze ok. 10 minut, gdyby gęstniało za bardzo, rozprowadzając wodą. Na osobnej patelni szklimy małą, drobno posiekaną cebulę, dodajemy ok. 200 g mielonego mięsa z indyka, obsmażamy starannie 5 minut, solimy, przyprawiamy mocno pieprzem, podlewamy paroma łyżkami wody, dusimy kolejne 5 minut i łączymy z sosem bakłażanowym. Makaron (krótkie formy albo np. tagliatelle) przerzucamy z wrzątku wprost na patelnię, łączymy z sosem na ciepło. Posypujemy twarogiem (musi być lekko zeschnięty, można go zostawić poza lodówką na parę godzin) tartym na grubej tarce.