Po nieśmiertelność

„Styrani pielgrzymi docierają tu miesiącami w skwarze, wykończeni, biedni i głodni, ale podtrzymywani przez swą niezachwianą wiarę” – pisał Mark Twain...

   Czyta się kilka minut

W czasie kulminacji święta Kumbh Mela miliony pielgrzymów wchodzą do wody w miejscu, gdzie Ganges łączy się z Jamuną. / Fot. Andrzej Meller
W czasie kulminacji święta Kumbh Mela miliony pielgrzymów wchodzą do wody w miejscu, gdzie Ganges łączy się z Jamuną. / Fot. Andrzej Meller

Minęło ponad sto lat, a nad Gangesem niewiele się zmieniło. Jednego dnia w rzece tej zanurzyło się 35 mln ludzi.



Z mostu nad Gangesem w Allahabadzie rozpościera się niezwykły widok. Bo i to miejsce niezwykłe na religijnej mapie Indii oraz świata. W sanskrycie określa się je jako „sangam”, czyli „zbieg”. Łączą się tu dwie, a w zasadzie trzy święte rzeki hinduizmu: Ganges, Jamuna i mityczna lub (jak twierdzą niektórzy) płynąca pod ziemią i niewidoczna Sarasvati.

Co 12 lat ma tu miejsce festiwal religijny Kumbh Mela, co po polsku tłumaczy się jako Święto Dzbana bądź Zgromadzenie Dzbana. Tu także pali się niekiedy zwłoki narodowych przywódców, jak np. Mahatmy Ghandiego w 1948 r.

O ile spokojna Jamuna jest głęboka i ma odcień ciemnej zieleni, o tyle Ganges, choć płytki, wydaje się bystry i przeźroczysty. Sarasvati pozostaje niewidoczna, ale wierni wierzą, że jej obecność jest odczuwalna w wodzie, w miejscu łączenia się rzek.

MIASTO WIDMO

Teraz, w lutym, cały Sangam usiany jest setkami tysięcy różnokolorowych namiotów. Te małe, kolorowe, należą do prywatnych pielgrzymów. Te duże, rodzinne, w kolorze piasku, pochodzą z armijnych magazynów i na czas Kumbh Mela zostały wypożyczone przez różne wspólnoty religijne. Wokół wybudowanych z bambusowych żerdzi i materiału aszramów – przypominających zamki z „Baśni 1001 nocy” – skonstruowały one na czas święta własne miasteczka, duchowe repliki, często przeniesione z odległych zakątków Indii, a nawet Nepalu.

Na czas tych niezwykłych 55 dni zbudowano także kanalizację, kuchnie, toalety i prysznice, podciągnięto elektryczność. Zamontowano stalowe płyty: prowizoryczne jezdnie. Pokrywają one też kilka mostów pontonowych, na których ludzie tłoczą się jak mrówki. Przed majem, gdy przyjdzie monsun i ulewne deszcze, cała infrastruktura, którą budowano miesiącami, powędruje jak zawsze do magazynów w Allahabadzie i innych miastach.

Teraz, im bliżej kulminacji Maha Kumbh Mela, cały teren z dnia na dzień zaludnia się w niebywałym tempie. W końcu, 10 lutego o świcie, Sangam zaleje kolejna rzeka: rzeka pielgrzymów, joginów, wędrownych ascetów sadhu, świętych guru, którzy docierają tu z najodleglejszych zakątków subkontynentu indyjskiego. Niekiedy – jak zwykli pielgrzymi – jedynie na parę godzin, wierząc, że kąpiel u zbiegu tych rzek w określonym terminie posiada dar całkowitego zmycia grzechów. A także, że potrafi cofnąć złą karmę i zakończyć cykl ponownych narodzin, reinkarnacji, tak aby człowiek mógł trafić od razu do Królestwa Bożego, miast być kolejno kierowcą rykszy, praczką, żebrakiem bądź jaszczurką czy prosiakiem.

Bo to właśnie tu – według hinduistycznej mitologii – kiedy bogowie i demony walczyli o nektar nieśmiertelności, z dzbana wylało się parę kropel amrity: magicznego nektaru pochodzącego z dna oceanu. Pozostałe krople spadły w Nasiku, Udźdźajnie i Haridwarze. Aby to zrozumieć, wystarczy dodać, że według hinduizmu takiego oczyszczenia nie może sprawić nawet kąpiel w Gangesie w świętym mieście Varanasi, czy dokonana tamże kremacja. Dlatego Maha Kumbh Mela, czyli cykliczne Święto Dzbana, obchodzone co 12 lat w jednym z tych miast, cieszy się tak ogromną frekwencją.

Nie ma w hinduizmie ważniejszej duchowej pielgrzymki i rytuału.

„To wspaniałe, siła wiary jak ta, która może zebrać takie tłumy starych i słabych, młodych i wątłych, bez wahania i skargi podczas tej niesamowitej podróży, która pozwala znosić wynikające zeń nieszczęścia bez cienia żalu. Powoduje tym miłość czy strach, tego nie wiem. Bez względu na impuls, akt ten jest poza wyobraźnią, jest wspaniały dla rodzaju ludzkiego” – pisał Mark Twain, najprawdopodobniej pierwszy Amerykanin, który był świadkiem Kumbh Mela w 1895 r.

CUDOWNA MOC GANGI

Miejsce i czas tego największego zgromadzenia ludzkiego na świecie jest wyznaczone w oparciu o hinduistyczną astrologię, w zależności od położenia planety Jowisz w stosunku do Słońca. Przykładowo, gdy Jowisz jest w Byku, a słońce w Koziorożcu, Kumbh Mela wypada w Prayag, czyli w Allahabadzie – jak do inwazji Wielkich Mogołów zwano to miasto.

Także według gwiazd ustalono, że tegoroczne Zgromadzenie Dzbana jest najważniejszym i największym od 144 lat. W tym roku festiwal zaczął się 14 stycznia i potrwa do 10 marca. Szacuje się, że przewinie się przez niego rekordowa liczba 110 milionów ludzi. Organizatorzy podali, że w czasie kulminacji, czyli głównej kąpieli 10 lutego, w wodach świętych rzek zanurzyło się około 35 milionów ludzi. Dla porównania, w czasie ostatniej Maha Kumbh Mela w 2001 r. tego dnia do wody zeszło 40 milionów, a w czasie małej Kumbh Mela w 2007 r. aż 70 milionów.

Zresztą liczby związane z festiwalem dla Europejczyka w ogóle brzmią abstrakcyjnie. Przez megafony, z których praktycznie całodobowo dobiegają mantry oraz nauki mędrców i mistrzów duchowych, płyną też komunikaty porządkowe, np. „Pan Chandon B. z Nepalu zgłosił się do biura organizatorów i czeka tam na swoją rodzinę”. Takich zagubionych istot 10 lutego zgłosiło się 40 tysięcy! Do 10 lutego także 150 tys. pacjentów przewinęło się przez szpitale polowe. Dwie osoby zmarły tego dnia. Śmierć tutaj to zresztą podobno dobry znak, tacy zmarli niejako automatycznie mają osiągnąć cel pielgrzymki. Z kolei 15 lutego spłonęło 30 namiotów, a w jednym z nich jeden śpiący sadhu. Nie ma się co dziwić, wszak ci asceci bez przerwy palą ogniska i specjalne fajki do haszyszu, zwane tu chillum.

Jeden z liderów krysznowców, dr Prayag Narayan Misra, dla którego jest to piąty festiwal w życiu, opowiedział „Tygodnikowi”, jak w 1954 r. w wyniku paniki na Kumbh Mela w Allahabadzie zadeptano 10 tys. ludzi. Teraz też nie obyło się bez tragedii: 10 lutego wieczorem miliony ludzi napierały na perony dworca kolejowego w Allahabadzie. Gdy nagle podano informację, że jeden z pociągów wjeżdża, powiedzmy, na peron szósty, a nie na drugi, jak podano wcześniej, kilkadziesiąt tysięcy ludzi ruszyło na przełaj po torach; zadeptano 36 osób. Kierownictwo festiwalu natychmiast podało się do dymisji. Na niewiele zdało się 50 tys. policjantów i przedstawicieli innych służb, mających zapewnić bezpieczeństwo.

PIELGRZYMI I GURU

Od początku lutego „ulice” miasteczka zapełniają się wiernymi. Podobnie jak sangam, na którego piachach pod gołym niebem nocują ludzie, których nie stać na namiot. Tuż przed 10 lutego ceny noclegów i innych usług idą szaleńczo w górę. O ile riksza do Allahabadu kosztuje zwykle kilkadziesiąt rupii, to teraz kierowcy chcą 500 za kurs, choć to jedynie parę kilometrów. Z noclegiem jest jeszcze gorzej. Wyznawcy różnych szkół i odłamów hinduizmu śpią w namiotach aszramów u boku swych guru, po uiszczeniu finansowej ofiary. Płacą tyle, na ile ich stać, choć grosza nie szczędzą. Zwykli pielgrzymi, którzy dotąd płacili po 500 rupii od głowy (co jak na Indie jest wygórowaną sumą za nocleg w namiocie), a którzy chcą mieć bezpieczne lokum w czasie kulminacji, muszą zapłacić za namiot od 8 tys. rupii (równowartość ok. 500 zł) za mały namiot do nawet 50 tys. (3 tys. zł) za namiot rodzinny! Ci, których na to nie stać, lądują pokotem na dworze, opatuleni nocą w koce, wokół ognisk.

Wielu zwykłych Hindusów przyjeżdża tu na chwilę, byle zanurzyć się w Gangesie, byle opłukać w nim twarz i zmówić modlitwę.

– Jechałem 48 godzin, prawie 2000 kilometrów – mówi około 50-letni pielgrzym Jay Baba Vishwnaath ze stanu Andra Pradesh. Gramoli się na łódkę z plecakiem, w którym ma ręcznik i świeże, pachnące ubrania na zmianę po rytualnej kąpieli (tak każe tradycja). Łódka wypływa na środek rzeki, która jest tu czystsza, a i ludzi mniej. Staje na mieliźnie, a wierni wskakują do lodowatej wody. – Po ablucji wsiadam od razu w pociąg do domu, znowu 48 godzin. Wierzę, że warto, inaczej bym się nie tłukł. Przyjechałem teraz, aby uniknąć tłoku i zabójczych cen. Rodzinie zawiozę kanister z cudowną wodą z Gangi – tłumaczy Jay.

Inni przyjeżdżają tu na całe „święta”, czyli na prawie dwa miesiące. Dla guru jest to okazja do nauczania i spotkań z adeptami i naśladowcami, którzy w czasie Kumbh przechodzą często inicjację. Niektórzy z guru cieszą się ogromną popularnością. Jednym z nich jest Maha Yogi Pilot Baba. Kopuła jego namiotu góruje nad sektorem dziewiątym sangam. Ten brodaty starzec w bordowej czapce Indyjskich Sił Powietrznych był w latach 60. kapitanem lotnictwa i, jak twierdzi, „zabił wielu”.

– W 1966 r. pilotowałem miga na północnym wschodzie Indii – mówi Maha. – Stery samolotu przestały działać. Miałem wizję mojego guru Hari Baby. Pojawił się w kokpicie samolotu i pomógł mi wylądować bezpiecznie. Postanowiłem zacząć nowe życie.

Od pół wieku Pilot Baba prowadzi aszram u podnóża Himalajów. Tu, na Mela, wyznawcy przychodzą na audiencję do jego namiotu; rzucają się na ziemię i całują go w stopy, wierząc, że Baba ma uzdrawiającą moc. Guru praktykuje tu samadhi: medytację polegającą na głębokiej koncentracji niezakłóconej zewnętrznymi bodźcami. Samadhi nie polega na izolacji od świata, tylko na takim zjednoczeniu z nim, które wolne jest od lgnięcia do zjawisk. Wraz z nim samadhi praktykuje tu inna legenda Kumbh Mela: niejaka Yogmata Keiko Aikawa, Japonka, znana na świecie z kilkutygodniowych głodówek.

Oboje mają wielu wyznawców zarówno w Indiach, jak i na świecie, zwłaszcza w byłym ZSRR. Co, jak tłumaczy Krysznananda, jeden z autorytetów krysznowców, „można tłumaczyć ogromnym głodem religijnym powstałym po upadku komunizmu”. Rosjanie wydają się zresztą największą grupą neofitów, wyznawców hinduizmu spoza Indii na Kumbh Mela.

Mówi się, że najważniejszym pytaniem na Mela jest: kto jest twoim guru?

SADHU CZĘSTUJE CHILLUM

Podobnie jak guru, także wędrowni asceci sadhu mogą – pod okiem ciekawskiej widowni – chwalić się swoimi praktykami. Mogą sobie zadawać ból, który – podobnie jak Ganga – ma oczyścić ich karmę i przybliżyć do celu, jakim jest moksza, czyli zaprzestanie przyjmowania kolejnych wcieleń po śmierci.

Niektórzy godzinami siedzą na rozgrzanych grotach włóczni. Inni od lat nie opuszczają jednej ręki. Jeszcze inni okręcają penisa wokół pałki, po której następnie skacze uczeń.

Dla sadhu, wędrownych ascetów, którzy porzucili życie doczesne, takie święto jak teraz jest niekiedy jednym z rzadkich momentów, gdy opuszczają swe himalajskie pustelnie i spędzają czas w otoczeniu innych sadhu i pielgrzymów. A ci darzą ich niebywałym szacunkiem, ustawiając się w olbrzymich kolejkach po darshan, czyli błogosławieństwo.

Nawet policjanci nie interweniują, widząc, jak sadhu bezustannie nabijają haszyszem swoje chillum i częstują nimi wiernych. Narkotyki, choć według indyjskiego prawa zakazane, są przez sadhu powszechnie stosowane od zarania hinduizmu, więc mundurowi przymykają oczy, przekrwione zresztą od wszędobylskiego tu dymu ognisk i fajek.

Plotka głosi, że sadhu mogą ze sobą posiadać do „celów duchowych” aż dwa kilogramy tego sprasowanego pyłku z konopi.

KULMINACJA: OCZYSZCZENIE

10 lutego, po zaledwie paru godzinach „ciszy nocnej”, dokładnie o czwartej rano, z megafonów rozlega się mantra i nawoływanie do wzięcia udziału w kulminacyjnej kąpieli.

Miliony ciągną na sangam. Często z dobytkiem na głowie, niekiedy z malutkim dzieckiem. Zadziwiające, w jakim spokoju. Czasem ktoś się potyka i pada, ale las rąk zaraz go podnosi. Im bliżej zbiegu rzek, tym więcej ludzi – i policji. Stróże prawa dmuchają niemiłosiernie w gwizdki, ich dźwięk przewierca uszy i roznosi się nad taflą wody. Są bezwzględni dla ludzi napierających na barierki.

Za chwilę, tuż przed świtem, naga sadhu i sadhvis, czyli zupełnie nadzy, jedynie umazani popiołem asceci oraz kobiety-ascetki (najczęściej wdowy), wejdą w przeznaczone specjalnie dla nich, szerokie na 200 metrów, wejście do wody między barierkami. Policja okłada bambusowymi pałkami niepokornych. Niektórych ciekawskich, pragnących podejść jak najbliżej sadhu, ręce policjanta łapią za kark i wpychają brutalnie w tłum.

Tuż przed świtem, w lekkiej mgle, dziesiątki tysięcy naga sadhu i sadhvis po kolei, w zależności od przynależności do sekty, wbiegają goli w podskokach do lodowatej Gangi. Panuje ogromna euforia. To samo dzieje się w sektorach dla zwykłych śmiertelników, których miliony wchodzą w nurty świętych rzek.

Wstaje słońce. Jak dojrzała pomarańcza unosi się w porannej szarzyźnie i pyle. Guru przebierają się w suche, czyste ubrania i pod parasolami niesionymi przez wyznawców wsiadają do bajkowych karet (skonstruowanych na traktorach). Przy dźwiękach muzyki z głośników objeżdżają kolejne sektory, błogosławią wiernych. Za nimi podąża rozentuzjazmowany tłum, oczyszczony i pełen wiary, że po śmierci czeka go to, co chrześcijanie nazywają zbawieniem.

Ci, którym się poszczęści, wezmą udział w akcie oczyszczenia ponownie za 12 lat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2013