Odyseja miejskich wojowników

Ludzie, dla których domem jest „jazda autobusem”, uczą się indiańskiej tradycji z YouTube’a, a w Google’u szukają odpowiedzi na pytanie: „Co to znaczy być prawdziwym Indianinem?”.

24.06.2019

Czyta się kilka minut

Aktywiści indiańscy, którzy próbowali założyć wspólnotę na opuszczonej wyspie Alcatraz, 1969 r. / BETTMANN / GETTY IMAGES
Aktywiści indiańscy, którzy próbowali założyć wspólnotę na opuszczonej wyspie Alcatraz, 1969 r. / BETTMANN / GETTY IMAGES

Nie ma co owijać w bawełnę: do rąk czytelnika trafiła właśnie pierwszorzędna, polifoniczna, pełna pasji, gorzka, a zarazem subtelna i ironiczna powieść o współczesnych Indianach w mieście. Z mniejszym lub większym szczęściem poszukują tożsamości, tradycji i sensu życia. O tym jest „Nigdzie indziej” Tommy’ego Orange’a, książka będąca w ścisłym finale Nagrody Pullitzera.

Asfaltowa dżungla

„Biali pozabijali nas swoim brudem i chorobami, wyrzucili nas z naszej ziemi i przesiedlili na jakąś gównianą ziemię, na której za cholerę nie da się niczego wyhodować” – tak wspomina opowieści babki Tony Samotnik. I komentuje: „Nie zniósłbym tego, jakby mnie wysiedlili z Oakland, bo bardzo dobrze znam to miasto i wszystkie jego dzielnice (...). To miasto jest jedynym domem, jaki znam. Nigdzie indziej nie dałbym sobie rady”.

Mówi tak 21-letni mężczyzna z oszpeconą twarzą i alkoholowym zespołem płodowym (jego indiańska matka nawet w ciąży nie mogła powstrzymać się od chlania na umór), najważniejsza spośród kilkunastu postaci debiutanckiej powieści 36-letniego Orange’a, Szejena po ojcu i białego po matce. Wszyscy bohaterowie są Indianami (lub indiańskimi mieszańcami), najczęściej Szejenami, wszyscy żyją w Oakland w Kalifornii.

Są owocem eksperymentu rządu USA, który w latach 50. ubiegłego wieku uruchomił projekt przesiedlania mieszkańców rezerwatów do miast (do 1960 r. przeniosło się ponad 120 tys. Indian). Chodziło o odciążenie państwowej biurokracji zawiadującej sprawami Indian w biednych, pozbawionych infrastruktury rezerwatach. I o danie Indianom szansy na samodzielne życie i pracę w dużych, miejskich społecznościach.

Efektem ubocznym programu okazała się asymilacja bez integracji. Większość Indian znalazła się na obrzeżach miejskiego społeczeństwa, nie znajdując zatrudnienia lub wykonując najgorzej płatne prace, wielu popadło w narkomanię i alkoholizm, a do tego jeszcze nastąpiło oderwanie od kultury i rezerwatowej wspólnoty.

W regionie San Franscisco, do którego należy Oakland, mieszka aż 140 tys. tubylczych Amerykanów, co sprawia, że jest to jedna z największych miejskich populacji indiańskich w USA.

Bohaterów „Nigdzie indziej” łączą – o czym nie każdy z nich zdaje sobie sprawę – więzy krwi lub powinowactwa. Każdy z nich, z różnych powodów, wybiera się na miejski stadion, by wziąć udział w powwow, święcie tańca, śpiewu i transowej gry na bębnie. To okazja do spotkania ludzi na co dzień niemających ze sobą kontaktu. Ma to być pierwsze powwow w mieście. W zamierzeniu organizatorów ma dorównać najsłynniejszym tego typu imprezom w innych miastach.

Konstrukcja książki przypomina fabułę „Ulissesa”. Podobnie jak James Joyce, który opowiadał o jednym dniu z życia Leopolda Blooma, Orange w kilkudziesięciu krótkich, misternie rozplanowanych rozdziałach śledzi swoich bohaterów podczas ostatnich kilku dni przed powwow. Musiałem wręcz wypisywać sobie na kartce imiona bohaterów i notować łączące ich więzi: splątana siatka powiązań koresponduje z chaosem asfaltowej dżungli, w której jednak bohaterowie świetnie się orientują.

Każdy z nich weźmie udział w tragicznym, krwawym epilogu – współczesne plemię miejskich Indian znikające w trybach przeklętego przeznaczenia, jak ich przodkowie z lasów i prerii. W tym finale Tony odegra rolę niedoszłego kata, zbawcy i ofiary, zgodnie z własną przepowiednią: „Może któregoś dnia zrobię coś takiego, że wszyscy o mnie usłyszą”.

Życie, jakie im zgotowaliśmy

Bohaterowie to postaci po przejściach i w trakcie przejść.

Jacquie, która jako nastolatka, po niechcianej ciąży, urodziła córkę i natychmiast oddała ją do adopcji. Lucas-pijak, który ciągle opowiada o filmie, „nad którym pracuje”, ale nie nakręcił choćby jednego ujęcia. Edwin, uzależniony od internetu, przeraźliwie otyły nastolatek, któremu w snach ukazują się „ciemne, geometryczne figury dryfujące bezszelestnie po czarno-różowo-fioletowym tle podzielonym na piksele”. Bill, pracujący jako sprzątacz miejscowego stadionu, wcześniej spędził pięć lat w więzieniu za bójkę z użyciem noża. Dene, który prowadzi projekt storytellingowy, czyli każe opowiadać miejscowym Indianom ciekawe historie z życia przed kamerą (to on wypowiada słowa, które mogłyby też być credo pisarza: „wszystkim, co w tej chwili mamy jako Indianie, są jedynie opowieści z rezerwatów i gówniane wersje wydarzeń z przestarzałych podręczników historii”). Opal, która pracuje jako listonoszka i dba o trójkę wnuków swej siostry, ponieważ ich matka popełniła samobójstwo, a prawdziwa babka od lat walczy z chorobą alkoholową.

Są też handlarze narkotykami. Ojcowie, których dzieci na oczy nie widziały („wszystkim, co mama zapamiętała, jeśli chodzi o mojego ojca, było jego imię: Harvey”), mężczyźni, którzy opiekują się dziećmi innych, zamroczone alkoholem kobiety i kobiety poświęcające wszystko dla swych (biologicznych czy przygarniętych) dzieci.

Jeden z ojców, nałogowy pijak, którego syn też został nałogowym pijakiem, dzieciom opowiadał zawsze tę samą historię: masakry Szejenów nad Sand Creek w 1864 roku. Była to „jedyna rzecz, jakiej dowiedziałeś się na pewno o tym, co znaczy być Indianinem”.

Inny z ojców, Harvey, mówi na konferencji o pladze samobójstw wśród indiańskich dzieci: „One wciąż podejmują decyzję, że lepiej być martwym i odejść z tego świata, niż wieść to życie, jakie tutaj mamy; życie, jakie im zgotowaliśmy i jakie po nas odziedziczyły”.

„Życie, jakie im zgotowaliśmy” – oto podstawowe doświadczenie indiańskie w ujęciu Orange’a. To nie masakra nad Sand Creek sprzed półtora wieku winna jest temu, że Harvey opuszcza każdą kolejną kobietę, Octavio handluje narkotykami, Jacquie zapija się niemal na śmierć, a jej córka strzela sobie w głowę.

Prawdziwy Indianin

Jednak „Nigdzie indziej” nie jest tylko katalogiem ponurych wypadków z życia miejskich Indian w Kalifornii. Jej siłą jest właśnie uchwycenie codzienności bohaterów i bezpretensjonalność. Zero patosu, zero fałszywej gadki o tożsamości i tradycji.

Mimo że motywem przewodnim jest powwow, w żaden sposób nie jest to rzecz o wyimaginowanej „kulturze indiańskiej”, pielęgnowanej wbrew wielowiekowemu ludobójstwu, asymilacji etc., która ukryta byłaby w bliżej nieokreślonym miejscu (rezerwacie?) i czasie (przeszłości?). („Mój ojciec nigdy w ogóle nie wspominał o swym indiańskim pochodzeniu i tego rodzaju bzdurach” – wyznaje jeden z bohaterów. Inny mówi, że dopiero od „gościa z opieki społecznej” dowiedział się, że jest Indianinem, gdy jego matkę odwożono nieprzytomną do szpitala). Żadnej rozczulającej nostalgii.

Jeśli już któryś z bohaterów, w przerwie między słuchaniem rapu a oglądaniem filmu wideo, znajdzie chwilkę na roztrząsanie kwestii korzeni, Orange opowiada o tym z przyjaznym dystansem.

Bohaterowie nie zawsze zresztą traktują swą indiańskość serio. „Przestań gadać jak jakiś Indianin” – pokrzykują bracia na Orvila, gdy ten nagle zaczyna naśladować bezokolicznikowy styl mówienia westernowych Indian. „Ci ludzie to Indianie” – zauważają ze zdumieniem trzej chłopcy indiańscy, widząc Indian w strojach tancerzy powwow. „Oni również musieli się przebrać, żeby wyglądać jak Indianie” – obserwuje tancerzy Orvil. „Przebieramy się w indiańskie stroje, ze wszystkimi pióropuszami, paciorkami i innymi duperelami. Tańczymy, śpiewamy i walimy w taki wielki bęben. Kupujemy i sprzedajemy takie tam indiańskie pierdoły: biżuterię, ciuchy i artystyczne drobiazgi” – opowiada bez sentymentu o powwow Tony Samotnik.

Bezrobotni, ludzie, dla których domem jest „jazda autobusem”, uczą się indiańskiej tradycji z YouTube’a, natomiast w Google’u szukają odpowiedzi na pytanie: „Co to znaczy być prawdziwym Indianinem?”.

To, co ważne

Z przekorą opisany jest też autentyczny epizod współczesnej historii, kiedy w 1969 r. aktywiści tubylczy zajęli opuszczoną wyspę Alcatraz i usiłowali zorganizować na niej indiańską wspólnotę. Wydarzenie to Orange przedstawia odarte z legendy oporu wobec FBI, wręcz bezsensowne. „Co takiego niezwykłego jest w tym, że się zajmuje jakieś idiotyczne miejsce, którego nikt nawet nie chce – pyta jeden z bohaterów – miejsce, skąd ludzie usiłowali uciec, odkąd tylko powstało?”. W Alcatraz miało zacząć się odrodzenie polityczne Indian, a u Orange’a tu mają początek tragedie życiowe niektórych bohaterów. Na wyspie nastoletnia Jacquie zachodzi w ciążę z Harveyem, co zaważy na całym jej życiu i jej przyszłej rodziny.

Nietrudno w „Nigdzie indziej” rozpoznać wpływ charakterystycznego dowcipu Shermana Alexiego, najsłynniejszego współczesnego pisarza indiańskiego. Szkoda tylko, że po książki Alexiego, mistrza sarkazmu i galopującej groteski, nie sięgnął jeszcze żaden polski wydawca.

A jednak nie wszystko u Orange’a jest kpiną. Nie wszystko zostało stracone. Dziewczynkom zasypiającym w celi byłego więzienia na wyspie matka śpiewa do snu szejeńską kołysankę. Tony, niedoszły zamachowiec, własnym ciałem powstrzymuje kule przeznaczone dla innych... Jacquie, spotykając Harveya 42 lata po Alcatraz, mówi mu, że między nimi wszystko jest OK...

Finałowe święto tańca zamienia się w szaloną strzelaninę, giną napastnicy, giną też niewinni uczestnicy. Orange opisuje tę scenę jakby w zwolnionym, melancholijnym tempie, dzieląc ją na szereg króciutkich, czasem nawet jednostronicowych rozdziałów, przedstawiających kolejne etapy tragedii z punktu widzenia różnych postaci.

Przypomina to zapierający dech finał „Dzikiej bandy” Sama Peckinpaha. Podziurawieni kulami bohaterowie nie odchodzą, unoszą się i łączą w metafizycznym zespoleniu, odzyskują lekkość, „gdzieś w środku” słyszą śpiew ptaków.

Cóż to wszystko ma oznaczać? Nie ma nad czym rozpaczać – po prostu Indianom wydarzyła się kolejna tragedia, zgodna z rytmem ich dziejów. A może rozpaczliwy wyścig niektórych, by chronić życie innych, poświęcenie się Tony’ego Samotnika, pogodzenie się Jacquie z Harveyem sugerują, że tak naprawdę liczy się osobiste męstwo i dokonywanie właściwych wyborów w każdym momencie. „Tradycja” i takie tam to sprawa wtórna. A otuchy dodaje fakt, że wśród tych, co przeżyli, jest Dene, strażnik indiańskiej pamięci. Zakończenie powieści to jeden z najlepszych kawałków literatury, jakie ostatnio przeczytałem.

To, co najlepsze

Książka Orange’a to prawdziwy rarytas, i to z kilku powodów. W języku polskim w ostatnich latach ukazało się sporo niezłych książek o Indianach, ale najczęściej dotyczą czasów podboju Ameryki przez białych, a ich autorami są nie-Indianie. „Nigdzie indziej” dzieje się zaś współcześnie i opowiada o Indianach miejskich, których jest dzisiaj najwięcej (według statystyk 70 proc. mieszka w aglomeracjach miejskich), lecz dla przeciętnego śmiertelnika są zupełnie nieznani. Współczesnych Indian wyobrażamy sobie (o ile w ogóle ich sobie wyobrażamy) jako mieszkańców rezerwatów.

Po drugie, ci polscy czytelnicy, którzy prawie pół wieku temu zachwycali się „Domem utkanym ze świtu” i „Imionami N.” Scotta Momadaya, pisarza z ludu Kiowa, a dwie dekady temu opowiadaniami posiadającej częściowo czipewejskie korzenie Louise Erdrich („Leki na miłość” z 1998 r. to niestety jedyna znana polskiemu czytelnikowi książka o tematyce indiańskiej tej autorki), po długiej przerwie wreszcie otrzymują nowe dzieło tubylczego autora.

Tipi, powwow i emcee – przeciw swojskości

Na koniec dwa słowa o tłumaczeniu. Chwała tłumaczowi, który sprawił, że lektura jest wartka, choć czasem brakuje jej lekkości oryginału. Na przykład zdanie „Poplątane i porwane nici naszych żywotów zostały tam wplecione w warkocz i wpięte do czegoś, co stanowiło odwrotność wszystkiego, co przez cały ten czas robiliśmy, aby się tutaj znaleźć” gubi sens oryginału, w którym chodzi o to, że dla bohaterów przestały być istotne wszelkie porażki i błędy życiowe z przeszłości, a najważniejsze stało się właśnie wszystko to, co robili, żeby się znaleźć na powwow.

Zawodzi go też instynkt, gdy chodzi o sprawy ściśle indiańskie. Szejeńska medicine box to nie „szkatułka z lekami”, lecz święte pudełko albo święta skrzynka, cedar to jałowiec, nie cedr, fry-bread to jednak nie podpłomyk, bo ten „indiański chleb”, jak wskazuje nazwa, smaży się, a podpłomyki piecze na żarze, tipi to tipi, a nie po prostu „namiot”, Native American Church to Kościół Tubylczoamerykański (ewentualnie Tubylczych Amerykanów), a nie Rodzimy Kościół Amerykański. Indian bars to bary indiańskie, a nie hinduskie! Rażą swojskie spolszczenia terminów, które jako charakterystyczne dla kultury amerykańskich Indian można było zostawić w oryginale, a więc emcee (od master of ceremony – mistrz ceremonii), a nie „konferansjer”, Grand Entry to Wielkie Wejście, a nie „uroczysta inauguracja”.

No i wreszcie słowo powwow, najważniejsze w tej książce, w amerykańskim wydaniu padające 106 razy, w polskim nie pojawia się wcale. Nie wiedzieć czemu tłumacz zastąpił je drętwym „zjazdem plemiennym”. Dobrze przyjętych w polszczyźnie Osedżów zamienił na „Osagów”, konserwatywnie trzyma się „Czejenów” zamiast poprawniejszych (ze względu na wymowę) Szejenów, a Czirokezów przemianowuje na „Irokezów” – to tak jakby pomylić Iran z Irakiem lub Austrię z Australią. ©

Tommy Orange, NIGDZIE INDZIEJ, przeł. Tomasz Tesznar, Zysk i S-ka, Poznań 2019

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2019