Nieznana przyszłość II wojny

64 lata temu, 1 września o 4.40 rano dwa dywizjony niemieckich bombowców zrównały z ziemią Wieluń, niewielkie miasteczko 20 km od ówczesnej granicy polsko-niemieckiej, dziesiątkując jego mieszkańców. Dopiero 5 minut później pancernik Schleswig-Holstein otworzył ogień na Westerplatte. Tym samym II wojna światowa - wbrew temu, co uczono nas przez dziesiątki lat - nie zaczęła się od starcia militarnego, lecz od terrorystycznego nalotu na pozbawione znaczenia wojskowego miasto.

31.08.2003

Czyta się kilka minut

Ruiny zabudowań szpitalnych w Wieluniu, 1939 r. Fot. M. Grabczak /
Ruiny zabudowań szpitalnych w Wieluniu, 1939 r. Fot. M. Grabczak /

Nalot na Wieluń oznacza też, że to atak na polskich cywili w piątek 1 września 1939 r. był początkiem Luftkrieg, czyli wojny w powietrzu. Tymczasem w Niemczech coraz powszechniejsza jest ostatnio teza, że pierwszym etapem - i powodem - Luftkrieg były bombardowania miast niemieckich przez aliantów po 1940 r. Więcej: od kilku lat nasila się w Niemczech tendencja do postrzegania siebie nie jako sprawców, lecz przede wszystkim jako ofiary II wojny światowej i nazizmu. Jednym z jej najnowszych przejawów była m.in. bestsellerowa książka Jörga Friedricha “Pożoga. Niemcy pod bombami 1940-1945" - o spustoszeniu Niemiec przez alianckie naloty (omawiana w “TP" 2/2003). Przejawem zaś w ostatnich dniach najgłośniejszym jest pomysł wybudowania w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom - a w zasadzie Pomnika Wypędzonych. W efekcie powstaje wizerunek Niemców jako pokrzywdzonych w wyniku wojny: w nalotach, podczas ucieczek i wysiedleń. Siłą rzeczy prowadzi to do zamazania pojęć: przestaje być ważne, kto był sprawcą nieszczęścia, a kto poszkodowanym, zmieniają się proporcje ofiar, niejasny staje się - ważny przecież tak w historii, jak w roztrząsaniu kwestii winy i odpowiedzialności - łańcuch przyczynowo-skutkowy.

Niebezpieczeństwo utrwalania się tak wypaczonego obrazu II wojny światowej jest tym większe, że pokolenie, które może o zaświadczyć o jej okrucieństwach, starzeje się i powoli wymiera. Dlatego nie może dziwić, że na plany budowy Pomnika Wypędzonych równie zdecydowanie, co ostro zareagowali tacy ludzie, jak Władysław Bartoszewski, żołnierz Armii Krajowej i więzień Oświęcimia (“Rzeczpospolita" 15.07.2003) i Marek Edelman, jeden z dowódców powstania w Getcie Warszawskim (“TP" 33/2003).

Ich głos nie ma - co istotne - jedynie charakteru protestu świadków wydarzeń sprzed ponad pół wieku w obronie historycznej prawdy. Wiadomo przecież, jak silnie spory o historię wpływają na bieżącą politykę. Prawidłowość ta dotyczy zwłaszcza Niemiec. Równocześnie pamięć zbiorowa nie sprowadza się wcale - co już w 1925 r. analizował znakomity francuski socjolog Maurice Halbwachs - do wiernego odzwierciedlenia przeszłości. Zależy bowiem także od aktualnej atmosfery społecznej - jest rekonstruowana, ba: modyfikowana, pod wpływem bieżących nastrojów i “ducha czasu".

Gra o przyszłość

Oczywiście Niemcy zawsze pamiętali o rodakach, którzy zginęli podczas wojny. To naturalne i ludzkie. Tyle że ostatnio nie dość, że eksponuje się wizję Niemców jako “pierwszych ofiar Hitlera", to używa się do tego nowego języka.

Choćby Jörg Friedrich - który niegdyś pisał o zbrodniach Hitlera, a teraz zajął się “zbrodniami" Churchilla - cierpienia Niemców w bombardowanych przez aliantów miastach opisuje słowami, jakich używało się dotąd wobec tragedii Holokaustu. Schrony przeciwlotnicze pod płonącymi domami porównuje do krematoriów i miejsc kaźni, o ludziach, którzy w nich się schronili, pisze: “byli gazowani" (w domyśle: przez aliantów tlenkiem węgla), “Grupę Bombową nr 5" (kryptonim brytyjskiego lotnictwa strategicznego) nazywa “Brytyjską Grupą Masowej Zagłady nr 5". Powtarza wreszcie co rusz, że w bombardowaniach chodziło o “masowe wytępienie" i “masową zagładę" ludności niemieckiej. Tym samym przestaje mieć znaczenie, że Holokaust przyniósł śmierć ponad 95 proc. europejskich Żydów, a od alianckich bomb ginęło średnio 1,2 proc. mieszkańców atakowanych miast...

Podobny chwyt stosuje szefowa Związku Wypędzonych, Erika Steinbach kreśląc plany Pomnika-Centrum przeciw Wypędzeniom. W zasadzie ma on być kopią Pomnika Holokaustu: pełnić funkcje muzeum, ośrodka dokumentacyjnego i być miejscem refleksji. W miarę upływu czasu dla młodych Niemców II wojna światowa musi sprowadzić się do, z jednej strony, Holokaustu, a z drugiej - do tragedii własnych rodaków. Niemcy przestaną być postrzegani jako oprawcy: za oprawców uważani zaś będą Polacy i inni alianci.

Erice Steinbach udało się coś jeszcze: choć Związek Wypędzonych praktycznie nie zmienił od chwili powstania swej ideologii i frazeologii, to jego przewodnicząca wmówiła opinii publicznej, że jest on już całkiem nową jakością niemieckiego życia publicznego. Wypędzonych popierają nie tylko ludzie prawicy, ale też socjaldemokraci (m.in. wpływowy minister spraw wewnętrznych Otto Schily) i Zieloni. Pani Steinbach pozyskała nawet kilku niemieckich Żydów. Sensacją stało się ujawnienie na początku lipca przez dziennik “Süddeutsche Zeitung", że nawet symbol studenckiej rewolty 1968 roku, a obecnie minister spraw zagranicznych Joschka Fischer w liście do premiera Bawarii Edmunda Stoibera (który uchodzi za politycznego patrona Wypędzonych) zaakceptował postulat wypłacenia przez czesko-niemiecki Fundusz Przyszłości świadczeń, de facto o charakterze zadośćuczynienia, dla niektórych - najciężej poszkodowanych - Niemców sudeckich. Nawet jeśli Fischer miał szlachetne intencje (jego rzecznik tłumaczył, że media źle interpretują słowa szefa), list musiał zostać odebrany jako gest w kierunku Związku Wypędzonych. Więcej: jako złamanie tabu niemieckiej polityki zagranicznej, bo od dobrych kilkudziesięciu lat żaden polityk rządu niemieckiego nie popierał idei zadośćuczynienia materialnego dla wysiedleńców. Nie mogły więc dziwić głosy zdumienia i oburzenia - zwłaszcza z Czech i Polski.

Szczęśliwie - w kilka dni po publikacji tekstu Bartoszewskiego oraz rozmowy-protestu Marka Edelmana - minister Fischer publicznie skrytykował ideę budowy Centrum przeciw Wypędzeniom w wersji proponowanej przez Erikę Steinbach. Stwierdził, że koncepcja ta jest “całkowicie sprzeczna" z jego sposobem myślenia i może prowadzić do konfrontacji z krajami sąsiedzkimi". Podkreślił: “Ból z powodu strat naszego narodu to ból, który sobie sami zaserwowaliśmy". Dodał też, że “jeśli musi być miejsce upamiętnienia ofiar wypędzeń, powinno mieć charakter europejski".

Naturalnie: można pytać, dlaczego - skoro przeciwko Centrum a’la Steinbach są niemiecki kanclerz (bo i on dał to do zrozumienia) oraz szef dyplomacji - nie został zdyscyplinowany ich kolega z resortu spraw wewnętrznych. Można też zastanawiać się, czy kiedy władza w Niemczech przejdzie w ręce prawicy chadeckiej, pomysł nie zostanie jednak zrealizowany w formule bliskiej Wypędzonym. Świadczyć by o tym mogła piątkowa wypowiedź przewodniczącej chadecji Angeli Merkel dla “Frankfurter Allgemeine Zeitung": uznała ona za bezzasadne obawy kanclerza Schroedera, że budowa Centrum w Berlinie zniekształciłaby wizję historii II wojny światowej. Merkel przyznaje, że Niemcy popełnili podczas wojny “straszne czyny", lecz równocześnie podnosi, że doznali krzywd w postaci wypędzenia. W efekcie uważa, że nie ma nic zdrożnego, by Centrum przeciw Wypędzeniom sąsiadowało z Centrum Holocaustu. Jej zdaniem to obiekcje przeciwników budowy Centrum wynikają z “fałszywej świadomości historycznej". Bezzasadna jest też - wedle szefowej CDU - nieufność wobec Związku Wypędzonych. Stąd też postuluje ona przekazanie Erice Steinbach z budżetu państwa i poszczególnych landów pieniędzy na budowę Centrum w Berlinie. Znamienna jest wreszcie opinia Merkel, że ustępstwo Niemiec w sprawie Centrum przeciw Wypędzeniom byłoby “fałszywym sygnałem wobec zagranicy".

Na razie jednak deklaracja ministra Fischera dowodzi, że ideologia Związku Wypędzonych nie dostała placetu niemieckiego państwa. Krzyżuje to plany pani Steinbach, by wizję historii kreowaną przez Związek Wypędzonych uczynić wizją publiczną i oficjalną.

Prawo do czczenia ofiar

Rzecz nie w tym, by odmawiać Niemcom prawa do wspominania krewnych, którzy cierpieli bądź zginęli podczas wojny. Ani w tym, że - upraszczając - niemieckie oseski mają bez końca cierpieć za grzechy pradziadków.

Chodzi o to, że Niemcy powinni być świadomi tego, czym była II wojna światowa: co się wtedy stało, kto był za co odpowiedzialny i jakie są proporcje win. By wiedzieli, jakim językiem o tym mówić i komu stawiać pomniki. Chodzi też o to, by niemieckie państwo nie firmowało inicjatyw, które mogą grozić odradzaniem się nacjonalizmów i nową “zimną wojną" - tym razem o historię.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2003