Najdalej

Polska zaczęła się od murowanego wychodka i drewnianego kurnika. Pięć metrów dalej stała obora, za nią dom. A za domem czekali pogranicznicy.

16.08.2021

Czyta się kilka minut

Nieczynne kolejowe przejście graniczne z Białorusią. Gobiaty, czerwiec 2021 r. / MICHAŁ MILCZAREK
Nieczynne kolejowe przejście graniczne z Białorusią. Gobiaty, czerwiec 2021 r. / MICHAŁ MILCZAREK

W Hrubieszowie krakały wrony. Kryły się w bujnych koronach niewyciętych drzew – szumiących głęboko i rozkołysanych, bo wiało. Pomnikowy Bolesław Prus, który urodził się nieopodal, wyłaniał się jak duch z potężnej bryły granitu strzegomskiego. Przypominał Pabla Escobara, narkokróla z kolumbijskiej dżungli. Wiatr kumulował obolałe chmury, zbierało się na deszcz. Ludzie stali na niedzielnej mszy na zewnątrz kościoła św. Mikołaja, patrząc z niepokojem to w górę, to na swoje garnitury, koszule, garsonki, sukienki. Naprzeciwko kościoła wznosiła się prawosławna cerkiew – bardzo neorosyjska w stylu, pełna kopuł, gzymsów, krągłości i nisz. Była zatopiona w starych, kwitnących kasztanowcach, więc wrony krakały także tutaj. Ksiądz w złotym orarionie stał przed ciężkim, dębowym ikonostasem, w którym ginęły ikony – kończył liturgię.

W kawiarni była do czytania „Lalka” z ilustracjami. Modernistyczna księgarnia Dom Książki z wielką szklaną witryną, za którą wisiał kalendarz ścienny z motywem bałtyckim, trwała na posterunku, broniąc się przed pochodem kapitalizmu. Tylko na rynku było pustawo, pomimo tego, że sklepy nosiły ludzkie imiona: obuwie Tomasz, konfekcja Jagoda, moda młodzieżowa Natalia, bielizna Ewa. Wszyscy w jednym ciągu pawilonów, jeden koło drugiej jak na klasowym zdjęciu. Duchologiczna prostota i szczerość, którą bardzo szanuję.

Wrony już tu nie krakały, bo drzewa wycięto w ramach rewitalizacji. Teraz zamiast żywych roślin na ziemi ścieliła się zastygła magma pocięta w kostkę.

Popatrzyłem pod nogi i spróbowałem jakoś objąć wyobraźnią te trzysta milionów lat, bo tyle liczy sobie granit. Trzeba sięgnąć pamięcią do czasów Pangei, co nie jest proste. Dlatego poczułem się wyzuty z siebie, przenicowany. Trawa jest na ludzką miarę i sprawia, że człowiek nie jest samotny. Granit lepiej nadaje się na śmierć. Na końcu rynku stał ceglany pustostan, a wiatr przyniósł pył. Przypomniał mi się Kazachstan. Pojechałem dalej – na wschodni kraniec Polski.

Koniec mapy

Najdalej leży wieś Zosin. Gdy dojechałem, zaczęło padać. Domy stały daleko od siebie i nie do końca było jasne, czy jedzie się przez wieś, czy przez nieoswojoną przestrzeń porośniętą rzepakiem. Dopiero przy zjeździe na przejście graniczne trochę się zagęściło. Minąłem bar Nad Bugiem, nieczynny kantor w białej budce, parę niebieskich toi toiów i kilka bilbordów po ukraińsku. Ruch na drodze był covidowy, blisko zera, bo granica pozostawała zamknięta. Zjechałem z asfaltu w polną drogę, zostawiłem samochód i poszedłem przez błoto zobaczyć punkt najdalszy z dalszych.

Lazłem – trochę jak idiota – przez mokrą trawę, starając się nie rozdeptać bezmuszlowych śliników luzytańskich. Wiatr z deszczem siekł prosto w twarz. Koło Bugu stał krzyż wotywny poświęcony „Wielkiemu wśród Wielkich tego Świata”. I wreszcie – biało-czerwony słupek graniczny numer 903 na nadrzecznej skarpie. 24°09’E. Polska Kamczatka. Dalej na wschód w tym kraju się nie da.

Na drugim brzegu burego jak psia sierść Bugu stał słupek błękitno-żółty. Stał – i też mókł, tyle że godzinę dalej. Dziś zaczynała się tam Ukraina, a kiedyś – Związek Radziecki. Paręset metrów dalej leżało miasteczko Uściług. Chłopaków powoływanych stamtąd do wojska mogli wysyłać daleko – prawie w zaświaty. Na przykład pod chińską granicę, do Turkmenii, na Nową Ziemię albo na leżący pośrodku Cieśniny Beringa Ostrów Ratmanowa. W języku inupiak używanym w północno-zachodniej części Alaski wyspa nazywała się Imaaqlliq, co znaczy „okrążona przez morze”. Do 1948 r. zamieszkiwał ją inuicki naród Imaqllighmiut – „ludzie okrążeni przez morze”. Ale zaczęła się zimna wojna, ustanowiono pogranzonę, a Imaqllighmiutów wysiedlono na ląd stały. Cztery kilometry dalej znajduje się amerykańska wyspa-bliźniaczka Little Diomede, po inupiacku Ingaliq, czyli „leżąca naprzeciw”. Ludzie wciąż tam mieszkają – w mikrej osadzie na skraju skalnego urwiska. Z okien mają widok na Rosję.

No więc powołano cię do wojska i wysłano na koniec mapy. Do Uściługu miałeś jakieś siedem tysięcy kilometrów i jakieś siedem przesiadek. Stałeś na pustym brzegu i patrzałeś przez lornetkę na Ingaliqmiutów jeżdżących po lodzie cieśniny na skuterach i polujących na morsy. Pilnowałeś, żeby nie polowali wczoraj na radzieckich wodach terytorialnych. Wczoraj, bo na Alasce było dopiero wczoraj, zawsze było wczoraj – między wyspami przebiega międzynarodowa linia zmiany daty.

Tak, po tamtej stronie Bugu o czasie i przestrzeni należało myśleć inaczej. Czas wymykał się gramatyce, a przestrzeń wyobraźni. Dlatego stałem między hermafrodytycznymi ślinikami luzytańskimi pożerającymi mokrą trawę pod słupkiem granicznym numer 903, patrzyłem na poradzieckie pokrzywy i myślałem o nich inaczej. Kryłem się pod połamanym parasolem, rozciągałem mózg i syciłem melancholię.

Przyjechałem tu właśnie po to. Patrzeć na wschód, zaglądać przez granicę, wyobrażać sobie to, co po drugiej stronie. Wschodnią granicę przymknięto, nie przekracza się jej z taką łatwością, jak dawniej. Została wyobraźnia. Można jechać od Zosina (czy nawet Bieszczad) do Suwałk i wizualizować sobie prawą stronę mapy.

Potem poszedłem z powrotem na zachód – w Polskę. Polska zaczęła się od murowanego wychodka i drewnianego kurnika. Pięć metrów dalej stała obora, za nią dom. A za domem – zupełnie jak na Wyspie Ratmanowa – czekali pogranicznicy.

– Co pan w tych krzakach robił?

– Szukałem polskiego Dalekiego Wschodu, naszego Przylądka Dieżniowa.

– To następnym razem niech pan nas o tych swoich poszukiwaniach poinformuje.

Dymy

Przytulona do Bugu droga 816 prowadziła na północ. Za rzeką, która od czasu do czasu migała za zaroślami, leżał Wołyń. Wiatr pędził nowe fale deszczu, niebo wisiało nad wschodnią Polską jak mdła wata. Jechałem przez zielone pustkowia i coś mi nie pasowało. Krajobraz był jakby pokiereszowany. Nie tyle pusty, ile opustoszały. Tkwiła w nim wyrwa. Ludzi nie było, zostały krzyże z piaskowca z napisami cyrylicą – o ile zostały. Najpierw jedni mordowali drugich, ­potem jednych wysiedlono, a na ich miejsce przyszli drudzy. Wołyń, akcja „Wisła” i Holokaust, bo przecież dziewięćdziesiąt kilometrów dalej leżał Sobibór.

Jedzenia też nie było. Tylko małe sklepiki we wsiach. Dlatego w Dorohusku zjechałem w stronę granicy. Tutaj przejście było otwarte, ale bar Smakosz już nie. Na zdjęciach przypiętych do Google Maps wyglądał jak gdzieś w stanie Kentucky albo Kansas – wewnątrz amerykańskiego nigdzie. Był cały w neonach i kusił – na próżno. Zajazd Granica – doskonale wpisujący się w przygraniczną szyldozo-kantorozę – też nieczynny. Wszystko zamknięte, a deszcz wciąż padał. Otwarta była dopiero pizzeria Oaza w Woli Uhruskiej. Po bokach ceglanego kontuaru wmurowano krzywe pnie, a na ścianie namalowano biesiadującą szlachtę. Jadłem vegetarianę, gapiąc się na ich futrzane kołpaki, broszki i pióra. Za oknem ciągnęły tory do Sobiboru.

Obóz zagłady założono na skraju leśnej osady. Wokół piaski, dlatego lasy tu przetrwały. Dziś znajduje się tam Sobiborski Park Krajobrazowy. Muzeum „ma” na Google’ach 4,2 – mniej niż Oaza, którą oceniono na 4,4. Deszcz przestał padać, rampa kolejowa wyschła. Powietrze pachniało igliwiem.

Procedura była prosta: wyładunek z wagonów towarowych, selekcja i przeszukanie, komora gazowa wyposażona w silnik spalinowy, ruszt z szyn kolejowych, masowy grób.

Spopielono tu około 180 tysięcy Żydów – z Lublina, Galicji, Białorusi, Słowacji, Czech, Francji i Holandii. Z Holandii przywieziono aż 34 tysiące. Przejechali kawał Europy (być może nigdy wcześniej nie byli tak daleko) tylko po to, żeby zamienić się w popiół. W muzeum leżały ich klucze, szczoteczki do zębów, okulary.

Obóz funkcjonował od maja 1942 r. do listopada 1943 r. – jakieś półtora roku. Wychodzi koło 330 śmierci na jeden dzień. Przez cały ten okres dowództwo liczyło zaledwie 51 Niemców i Austriaków. Do pomocy mieli kompanię wartowniczą złożoną z jeńców sowieckich w liczbie 120-130 osób oraz około 600-700 Żydów do czarnej roboty. Sprawna, wydajna fabryka produkująca śmierć.

W muzeum wisi zdjęcie załogi SS. Siedzą albo stoją przy stole na słońcu. W mundurach, żeby było jasne, kto tu jest panem, ale rozluźnieni. Palą papierosy, na blacie stoją kieliszki do wina deserowego i wódki oraz kufle z piwem. Są też dwie kobiety, wyglądają na żony. Dymy zabrał wiatr. Nastrój niedzielnego popołudnia. Fajrant.

Szczątki po 180 tysiącach osób – sporym mieście – znajdują się na polanie wydartej lasom. Pokrywa ją pustynia z pokruszonego białego marmuru. Patrzałem na nią i ogarnęła mnie słabość. Plecak, który miałem na ramieniu, zaczął ciążyć. Ciążyły nogi, ręce – wszystko. Jakby były zbędne. Poczułem obrzydzenie do samego siebie i chciałem zrzucić skórę.

Pojechałem z powrotem nad Bug. Trawa parowała. Meszki z rodziny Simuliidae wchodziły pod ubranie i cięły. Kajakarze odpoczywali po mokrym dniu przy namiotach. Światło łamało się w powietrzu. Po drugiej stronie była ­Ukraina.

We Włodawie betonowali rynek. Stare drzewa poszły pod topór. Zastąpi je płytozo-kostkoza i fontannoza. Drzewa staną w doniczkach, a te, które wsadzą w ziemię, będą przycinać, bo spontaniczna wegetacja to byłoby za wiele. Musi być porządek – na naszą, urzędniczą miarę. Po rozkopanym placu jeździły koparki i wywrotki. Włodawskich Żydów spopielono, drzewa spopielono, a furtka cerkwi otoczonej przez niewycięte różowe kasztanowce była zamknięta na kłódkę. Trzeba było uciekać.

Dla Andromedy

Biała Podlaska przypomniała mi Ułan Bator. Zamiast parkingów były wyboiste klepiska upstrzone kałużami. Kryły się na tyłach domów i dyskontów, na pustych placach. Bez stref, biletów, namalowanych pasów – darmocha. Wzruszyłem się, bo miałem przed sobą cudem zachowany relikt czasów bezdroży, epoki przedasfaltowej, przednowoczesnej anarchii. Tyle że zamiast wozów konnych stały samochody. Ale przy Narutowicza na ścianie wymalowano panów ziemian na dwukółkach zaprzężonych w konie. Miasto neoszlacheckiego spontanu. Na targu stały sfatygowane blaszane stoiska i stosy drewnianych palet. Skąpane w słońcu kamieniczki miały komórki na tyłach. Czas nadgryzał tynk. Kawałek dalej zaczynały się ogrody. Za siatką rosły pietruszka i koper, jabłonki z pobielonymi pniami. Pachniało bzem. Poza tym szyldoza i postmodernidoza na dorobku. Piękne miasto.

Janów Podlaski też postanowił popełnić harakiri. Na rynku wycięto 94 drzewa spośród 140. Płytki inkrustowane kostką były już prawie w komplecie. Na środku czekała gotowa do startu fontanna, a w niej trzy wyrzeźbione konie arabskie. Ogier, klacz i źrebię – zdaje się, że tak. Styl, hmm… janopawłowy i prorodzinny. Kolejna dewitalizacja się dokonała. Natomiast żywych koni zobaczyć się nie dało – wstępu na stadninę bronił szlaban. Ochroniarz powiedział, że wejść można tylko po wcześniejszym umówieniu.

Bug w okolicach Janowa odrywa się od granicy i skręca na zachód. Zdążył już nabrać masy, przyspieszyć, rozlać się szerzej. W Zabużu przeprawiłem się promem napędzanym siłą ludzkich mięśni na drugi brzeg – na Podlasie. Za Bugiem wszystko się zmieniło. Powitał mnie drewniany prawosławny krzyż. Nad pobliskim Mielnikiem górowała cerkiew, a ksiądz po studiach w Moskwie skarżył się na nacjonalistów.

– My, prawosławni, dobrze pamiętamy, do czego może doprowadzić endecka polityka. Przed wojną polskie władze wyburzyły ponad sto cerkwi. Honoruje się też ludzi, którzy tu na Podlasiu mordowali prawosławnych. Nawet kobiety i dzieci. Przyjeżdżają do Hajnówki i organizują te swoje marsze. Jak my mamy się czuć?

Z Mielnika pojechałem do Tokar. Po 1945 r. wieś została, podobnie jak Berlin, podzielona na pół – połowa leży w Polsce, połowa na Białorusi. Piękna, błękitna cerkiew Ikony Matki Bożej „Wszystkich Strapionych Radość” znalazła się w podmokłym lesie tuż przy granicy. Na parkingu stała terenówka pograniczników. Tym razem o nic nie pytali, ale dalej iść się nie dało. Drogę zagradzał szlaban – za nim asfalt pokryty był liśćmi i igliwiem. Wyglądało to jak szlak donikąd, chociaż paręset metrów stąd znajdowała się po prostu druga – niedostępna – część wsi. Żeby przejść całe Tokary, trzeba mieć wizę i jechać do oddalonego o dwadzieścia kilka kilometrów przejścia granicznego.

Natomiast Czeremcha wyglądała jak osada kolejowa gdzieś na szlaku Kolei Transsyberyjskiej albo nawet głuchej Magistrali Bajkalsko-Amurskiej. Domy z drewna, starsze kobiety na rowerach. Krzaki, trawa, ścieżki, bielone drzewa. Dużo roślin i dużo cienia. Na szczęście obyło się bez rewitalizacji, więc Czeremcha spokojnie żyła swym czeremszym życiem, pozwalając roślinom rosnąć. Cerkiew o gabarytach tyranozaura zbudowano z białej cegły. Tylko rok budowy, 1988 r., inkrustowano cegłą w kolorze cegły. Podobne rozwiązania architektoniczne stosowano w radzieckich kołchozach. Z białego ciała świątyni strzelały w niebo dwie błękitne kopuły. Połyskiwały w słońcu jak folia aluminiowa. Przez chwilę myślałem, że jestem na Białorusi.

Ale żeby zrobiło się jeszcze bardziej białorusko, a nawet radziecko, pojechałem na nieczynne kolejowe przejście graniczne w Gobiatach. Przez granicę biegnie most nad wąską, zapokrzywioną Świsłoczą. Za nim – pamiętająca ZSRR – żelazna brama z napisem MIR. Mir znaczy po rosyjsku pokój oraz świat. Ale jego znaczenie może być jeszcze pojemniejsze i oznaczać wszechświat.

Świat zaczynał się za bramą – świat z kosmodromem w Bajkonurze, z latającymi po orbicie psami, z carstwami łysiejących truchłopomazańców, z widmowymi miastami wyrastającymi ze stepów niby mózgowe miraże po intoksynacji. Z opuchniętymi uzbeckimi arbuzami i miękką bawełną, które wyrosły dzięki promieniowaniu elektromagnetycznemu najbliższej z gwiazd. Wreszcie z projektem wskrzeszenia wszystkich umarłych Nikołaja Fiodorowa.

Ten rosyjski filozof z drugiej połowy XIX wieku wykorzystywał oba znaczenia słowa „mir”. Pisał, że pokój zapanuje dopiero wtedy, gdy nasi przodkowie powstaną z mogił i opanują cały kosmos. Gdy zaniosą ciemnej materii, czarnym dziurom i niedoszłym supernowym dobrą nowinę pobiedy ludzkiego ducha nad prawami fizyki. Inaczej pokoju na świecie nie będzie. Śmierć i pokój się wykluczają.

Dlatego pociągi przejeżdżające niegdyś most nad Świsłoczą poddawały się mimowolnej transformacji ontologicznej. Dziesięć metrów dalej substancja świata ogromniała i stawała się nieważka. Tory były szersze, a prowadnice w wagonach podawały pasażerom słodzony czaj, czyli ruski enerdży drink, w szklankach ze srebrnymi koszyczkami, które zdobiły wizerunki rakiet. Tak, to miało być imperium kosmiczne. Bajkonur był tylko forpocztą, tylko początkiem. Białoruś miała zaopatrywać galaktyki w kartoszkę i traktory, Nieńcy ofiarować towarzyszom z Wielkiej Mgławicy Andromedy uspołecznione mięso reniferów i tundrowe jagody, a estońscy rybacy w ramach planu pięcioletniego wysłać na Syriusza bałtyckie śledzie.

Ale wszystko runęło, a przejazd zarosła dzika trawa. Dlatego ucieszyłem się, widząc naszych pograniczników z kosiarkami. Ich białoruskich kolegów nie było. Może namierzali lornetką wrogie samoloty, a może bukwa po bukwie studiowali w czasie regulaminowej przerwy dzieła Fiodorowa.

Mekka

Dalej leżały Kruszyniany i Bohoniki – dwie tatarskie wsie. W obu stoją drewniane mikromeczety, są też muzułmańskie cmentarze. Pod meczetem w Bohonikach stał mercedes na numerach WPU – turyści. Wszedłem do środka. Starsza Tatarka wygłaszała z pamięci turystyczny speech ze wschodnim akcentem.

– A dlaczego, wchodząc do meczetu, trzeba ściągać buty? – zapytała turystka.

– Bo to jest dom. W domu też pani zdejmuje, prawda? A już zwłaszcza tu, na wsi. Inaczej naród błota by naniósł.

Potem zwróciła się do mnie:

– Teraz pan siadaj i słuchaj.

Przewinęła w głowie kasetę i zaczęła opowieść od początku – że Mahomet to wysłannik Pana Boga, że my uszli ze Złotej Odry.

– A czemu uszliście? – zapytałem.

– Panie, a czy ja wiem? Ja tego tylko na pamięć się wyuczyła i powtarzam. Czasem jak grupa przyjedzie ze swoim przewodnikiem, to sama podsłuchuję, co mówi.

Na ścianach wisiały kobierce z wizerunkami Mekki, wersetami z Koranu. Wisiało też zdjęcie Wielkiego Meczetu w irańskim Isfahanie.

– A ten meczet to szyicki – powiedziałem.

– A co za różnica! Pan Bóg jest jeden. To polityki się pokłócili.

– A była pani na pielgrzymce w Mekce?

– Nie, ale mój syn był. I mówi: „mama, tam gorąco, pył”. Ma rację. Zresztą ja języków nie znam, co ja bym tam robiła?

Byłem w dwudziestu kilku muzułmańskich krajach i powiem wam, że nie ma lepszego islamu niż podlaski.

***

Za Puszczą Augustowską leży Suwalszczyzna. Tam jest już inaczej. Cerkwie znikają, a krajobraz nabiera cech post­plejstoceńskich, polodowcowych – fałdowacieje i pstrzy się jeziorami. Obłe moreny wznoszą się i opadają. Od razu widać, że całkiem niedawno był tu lodowiec.

Za granicą leży Litwa. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2021