Między miłością a nienawiścią

Gdyby potraktować poważnie obietnice Baracka Obamy, pod koniec 2011 r. w Iraku nie powinno być już ani jednego żołnierza USA. Tymczasem od dalszego pozostawania tam amerykańskich wojsk gorsze byłoby tylko ich wycofanie.

01.09.2009

Czyta się kilka minut

Plan był prosty: 130-tysięczna armia USA, witana kwiatami, wyzwala Irak spod jarzma Saddama Husajna; pół roku później pozostaje tam już tylko 30-40 tysięcy żołnierzy. W marcu 2003 r., w momencie inwazji, zapowiadali to czołowi przedstawiciele Pentagonu i Białego Domu. Minęło ponad sześć lat, a w Iraku stale przebywa 130 tys. Amerykanów - i niezmiennie mówi się o ich rychłym wycofaniu.

Jeśliby na poważnie brać obietnice wyborcze Baracka Obamy, to we wrześniu 2010 r. w Iraku nie powinno być ani jednego żołnierza USA. Gdyby trzymać się tego, co mówił po wyborach, to w ciągu najbliższego roku powinny zostać wycofane jednostki bojowe, a reszta - duży, nawet 50-tysięczny kontyngent - zostanie do grudnia 2011 r. Tę "ostateczną" datę wycofania obiecywał nawet prezydent George W. Bush.

Wiele wskazuje, że Amerykanie zostaną w Iraku znacznie dłużej. Armia USA jawi się jako jedyna siła zdolna powstrzymać Irakijczyków przed rzuceniem się sobie do gardeł, a państwa ościenne przed rozbiorem kraju na strefy wpływów. Upraszczając: jeśli Irakiem nie będą rządzić Amerykanie, to będą nim rządzić irańscy ajatollahowie. Mimo że w Bagdadzie udało się powołać dość stabilny rząd, ogniska konfliktów pozostają te same, co tuż po obaleniu Husajna. Główne linie frontu są tożsame z liniami podziałów etniczno-religijnych: Kurdowie (20 proc. ludności) walczą z sunnitami (20 proc.), ci zaś nienawidzą się z rządzącymi szyitami (60 proc.).

"Kurdyjska Jerozolima"

Jak by tego było mało, najpoważniejszy dziś konflikt grozi najspokojniejszej dotąd części Iraku: kurdyjskiej północy. Po wojnie Kurdowie, sojusznicy Amerykanów, wzmocnili swoją autonomię i zyskali mocną reprezentację w rządzie w Bagdadzie. Ale ich ambicje są większe. Chcą ekonomicznej niezależności, a jedynym jej źródłem mogą być złoża ropy wokół Kirkuku. Jednak roszczenia do tego wielo­narodowego regionu zgłaszają też arabscy sunnici, osiedleni na ziemi, z której Husajn wygnał Kurdów, oraz mniejszość turkmeńska (nieliczna, ale wspierana przez Turcję).

Dla sunnitów - hołubionych przez Husajna, lecz zmarginalizowanych po wojnie - Kirkuk to być albo nie być. Jeśli Kurdowie zagarną pola naftowe, sunnitom zostanie tylko kawałek pustyni (reszta ropy znajduje się na terenach szyickich). Najrozsądniej byłoby, gdyby naftowe profity sprawiedliwie podzielił rząd centralny. Lecz Kurdom nie chodzi tylko o pieniądze. Kirkuk, który nazywają - jakże złowrogo! - "kurdyjską Jerozolimą", to ich ziemia obiecana, a jego odzyskanie stanowi ich rację stanu.

Na razie Kurdowie są cierpliwi; na prośbę Waszyngtonu odwlekają referendum w sprawie Kirkuku, które byłoby jak iskra w magazynie z prochem. Ale jeśli Amerykanie się wycofają, sytuacja wymknie się spod kontroli, a konflikt rozleje poza granice Iraku. Turcja nie zamierza patrzeć bezczynnie na niezależność irackiego Kurdystanu, obawiając się secesji swej mniejszości kurdyjskiej. Marzenia o własnym państwie odżyłyby też wśród dyskryminowanych Kurdów w Syrii i Iranie, co akurat Waszyngtonowi byłoby na rękę. Jednak z Turcją, ważnym sojusznikiem, USA zadzierać nie mogą.

Nie mogą też dopuścić do możliwej wtedy interwencji tureckiej armii w Iraku, która rozbiłaby w proch odbudowywane z mozołem irackie wojsko, sprowokowałaby wojnę domową - i interwencje pozostałych sąsiadów. Iran mógłby wówczas wkroczyć pod pretekstem obrony szyickich ziomków, a Syria lub Arabia Saudyjska - w obronie sunnitów. Efektem byłaby dezintegracja Iraku i kryzys w regionie (o możliwym kryzysie w NATO nie wspominając). Dlatego Amerykanie składają wszystkim stronom wzajemnie sprzeczne obietnice i wymuszają status quo. Ta taktyka działa, ale tylko dopóki ich wojska są na miejscu.

Emocje i realia

Irakijczycy są rozdarci między pragnieniem odzyskania suwerenności a strachem przed konsekwencjami. Zdecydowanie przeciwni wyjściu Amerykanów z Iraku są Kurdowie. Sunnici darzą okupantów mieszanką nienawiści i miłości, wynikającej z przeświadczenia, że tylko amerykańskie czołgi bronią ich przed odwetem szyitów. O szybkim odejściu Amerykanów marzą za to nacjonalistyczni i proirańscy politycy szyiccy. Oraz Teheran, gotowy rozdawać karty w Iraku.

Jednak nawet wielu rządzących dziś szyitów obawia się samodzielności - bez ochrony sił okupacyjnych ich radykalni rywale mogą nie tylko odebrać im władzę, ale powywieszać na latarniach jako kolaborantów. Dlatego, choć współpracują z Amerykanami, głośno dowodzą swojej niezależności i patriotyzmu. Premier Nuri al-Maliki jest mistrzem tej gry. Właśnie zapowiedział przesłanie do parlamentu wniosku o referendum, w którym Irakijczycy mieliby się wypowiedzieć, czy akceptują podpisane przez jego rząd porozumienie o pobycie wojsk USA w Iraku. Nie jest wcale pewne, czy pomysł się zmaterializuje. Gdyby jednak do referendum doszło i większość Irakijczyków odpowiedziała "nie", do końca 2010 r. Amerykanie musieliby spakować walizki.

Tymczasem w Iraku znów wzbiera fala zamachów; co kilka dni ginie po kilkadziesiąt osób. O ich sprawstwo oskarżani są wszyscy: Al-Kaida, pogrobowcy Husajna, Iran, Syria, Arabia Saudyjska, a nawet politycy szyiccy i Amerykanie, którzy, wedle spiskowej teorii, tworzą atmosferę terroru, by wycofanie ich wojsk okazało się niemożliwe.

Pogląd, że w Iraku wolnym od obcych wojsk sytuacja się uspokoi, trąci naiwnością. Wielu ekspertów jest przekonanych, że Al-Kaida wcale nie odpuściła tego kraju na rzecz Afganistanu, lecz po prostu czeka, aż Amerykanie wyjdą. Wtedy jej terroryści będą mieć wolną rękę.

Wycofanie, ale pozorne

Obama chyba naprawdę chciałby porzucić irackie bagno, które Bush zostawił mu w spadku, i skupić się na "słusznej" wojnie w Afganistanie. Chciałaby tego także większość Amerykanów. Ale Obama zrobić tego nie może, dopóki nie zostanie zrealizowany naczelny i wciąż aktualny cel inwazji na Irak: stworzenie w Bagdadzie przyjaznego Waszyngtonowi rządu, będącego źródłem politycznej i energetycznej stabilności w regionie oraz przeciwwagą dla Iranu i Syrii. Rząd jest dość przyjazny, ale stabilność długo pozostanie w sferze marzeń.

Zamiast wychodzić z Iraku, Amerykanie próbują więc usunąć się w cień. Anonimowy urzędnik Departamentu Stanu ujął to tak w rozmowie z "Christian Science Monitor": "Zastanawiamy się, jak zachować wpływ na kluczowe decyzje [w Iraku] bez afiszowania się, że go mamy". Próba generalna nowej strategii odbyła się 30 czerwca, gdy nastąpiło huczne wycofanie wojsk USA z miast. Rząd w Bagdadzie ustanowił ten dzień świętem państwowym: Narodowym Dniem Suwerenności. Przesada, część amerykańskich wojskowych przemianowano na doradców, a żeby Amerykanie nie musieli opuszczać kilku baz pod Bagdadem, zmieniono granice stolicy. Głównodowodzący gen. Ray Odierno nakazał, by ruchy wojsk odbywały się głównie nocą, by Irakijczycy nie widzieli, że wycofanie z miast nie jest całkowite.

W Bagdadzie, kosztem 740 mln dolarów, Stany wybudowały swoją największą ambasadę w świecie, zaludnioną przez ponad tysiąc doradców, dowódców, inżynierów, wywiadowców i innych "dyplomatów". Asystują irackim ministrom, urzędnikom i oficerom na każdym szczeblu, często podejmując za nich decyzje. Nie wiadomo też, jak Irak miałby być samodzielny np. bez lotnictwa i artylerii. Amerykanie nie chcą powierzać Irakijczykom zbyt zaawansowanej techniki wojskowej, wolą sami zapewniać im transport, zaopatrzenie, logistykę i wsparcie z powietrza, dzięki czemu zachowują kontrolę. Wciąż nie mogą być pewni lojalności irackich żołnierzy i policjantów; doradca wojskowy John Snell twierdził w rozmowie z AFP, że po wycofaniu USA irackie wojsko "błyskawicznie się rozpadnie".

***

Gdyby Amerykanie w tej sytuacji opuścili Irak, to niewykluczone, że zaraz musieliby tam wejść z powrotem. Ich pozostanie ("Tak długo, jak to potrzebne i ani dnia dłużej", jak cynicznie mawiał architekt wojny irackiej Donald Rumsfeld) jawi się jako mniejsze zło.

Szansą Iraku są wybory parlamentarne w styczniu 2010 r. Wezmą w nich udział sunnici, którzy zbojkotowali poprzednią elekcję. Gdyby po wyborach udało się powołać rząd szerokiej koalicji i przekupić Kurdów lukratywnymi inwestycjami w ich regionie w zamian za dalszą zwłokę w sprawie Kirkuku, sytuacja mogłaby się uspokoić. Ale nawet wówczas, choć znaczna część wojsk amerykańskich opuściłaby kraj, pełnego wycofania nie należy się spodziewać. Wyjść, o czym wiedzą nałogowcy, jest trudniej, niż wejść.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2009