Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie warto, a nawet nie wolno dyskutować z ludźmi o odmiennych przekonaniach – słyszę o tym i czytam od lat, w mediach społecznościowych i nie tylko. Przekłada się to oczywiście na praktykę: nieustannie ktoś gdzieś przed udziałem w jakiejś dyskusji demonstracyjnie albo ukradkiem się wzbrania. Demonstracyjnie albo ukradkiem rezygnuje ze spotkania z kimś o odmiennych przekonaniach, wycofuje się z obecności na takim spotkaniu albo też a priori deklaruje, że nigdy by w nim pod żadnym pozorem nawet nie myślał uczestniczyć. Po czym najczęściej publicznie wzywa innych do poparcia go w tym postanowieniu. A niekiedy w ogóle do anulowania całego przedsięwzięcia, w którym nie dość, że sam udziału nie weźmie, to jeszcze zabiega, żeby go nie wzięli także pozostali. Powstają wręcz jakieś mniej lub bardziej nieformalne czarne listy osób, z którymi dyskutować się nie godzi. Ktokolwiek by – niepomny tych zakazów – uznał, że może jednak podyskutować z nimi miałby chęć, ryzykuje poważnie, że za chwilę sam na taką mniej lub bardziej nieformalną czarną listę zostanie wpisany.
W mediach społecznościowych liczni sekundanci tych, którzy odmawiają dyskusji z osobami o odmiennych przekonaniach, ochoczo przyklaskują każdej takiej odmowie. Jednocześnie z niechęcią, a czasami nawet z furią, traktują wszystkich, którzy uważają, że niekoniecznie jest to akurat najlepsza możliwa strategia. Ci ostatni natomiast, zazwyczaj stronnicy światopoglądowi człowieka z dyskusji wykluczonego, protestują gorąco właśnie przeciwko temu wykluczeniu. Nie zmienia to jednak faktu, że – owszem, tak się wcale nierzadko zdarza – w innych okolicznościach sami potrafią gorąco zachęcać do niedyskutowania. Zazwyczaj wtedy, kiedy w ich domenie pojawi się nagle ktoś reprezentujący poglądy, z którymi to oni się z kolei nie identyfikują. Wytwarza się w ten sposób tyleż specyficzna, co typowa oscylacja: jednego dnia dana osoba oburza się, że ktoś został z jakiejś debaty wykluczony, drugiego dnia natomiast oburza się, że ktoś inny ośmiela się siadać do stołu z rozmówcą, z którym rozmawiać wszak w żadnym razie się nie powinno. Przy czym w obu przypadkach aprobata lub dezaprobata dla dyskutowania wyrażana bywa z jednolitym emocjonalnym zaangażowaniem. W obu przypadkach w służbie tych przeciwstawnych sobie postaw zaprzęga się dokładnie te same energetyczne i retoryczne zasoby. Korzystając z tych zasobów, produkuje się następnie całe mnóstwo rozmaitych uzasadnień, mających w sposób jednoznaczny wykazać, że debatowanie z osobami o odmiennych przekonaniach jest w najgorszym razie groźne, w najlepszym zaś jałowe i niepotrzebne.
Wywodzi się zatem np., że i tak nie da się z nimi prowadzić żadnej rozmowy, bo – no właśnie – mają odmienne przekonania. Czytają inne książki, myślą inaczej, czują inaczej, są po prostu jakieś inne – i w związku z tym nie ma nie tylko możliwości, ale i sensu, żeby w ogóle wchodzić z nimi w bliższy kontakt.
Albo też argumentuje się, że zapraszanie do rozmowy osób o odmiennych przekonaniach może narazić na dyskomfort te osoby, które się od nich przekonaniami różnią. To bowiem oczywiste, że rozmawianie z osobami o tych samych przekonaniach jest źródłem komfortu, który znika momentalnie, kiedy tylko w polu rozmowy – a być może już w polu widzenia – pojawi się osoba o przekonaniach odmiennych. Przy czym dla niektórych ten dyskomfort może być tak wielki, że wręcz niebezpieczny dla zdrowia – tym bardziej więc należy ich wszelkimi dostępnymi środkami chronić przed groźbą podobnej interakcji.
Lub też dowodzi się, dajmy na to, że sam pomysł rozmowy z osobami o odmiennych przekonaniach – zwłaszcza rozmowy prowadzonej w sposób racjonalny, spokojny i zorientowany na posługiwanie się argumentami, a nie krzykiem – jest jedynie historycznie uwarunkowanym konstruktem kulturowym. Na dodatek wymyślonym przez określoną tożsamościową grupę – wiadomo, tych nieszczęsnych białych, heteroseksualnych mężczyzn – a zatem na zasadzie jakiejś magicznej korespondencji nieodwołalnie skażonym wszelkimi opłakanymi cechami owej grupy. Ostatecznie zatem, w takim ujęciu, rozmowa z osobami o odmiennych przekonaniach okazuje się narzędziem strasznej opresji.
Wreszcie podnosi się argument, że – tak czy inaczej – zapraszanie do dyskusji kogoś o odmiennych przekonaniach mogłoby dowodzić, że się te jego przekonania uznaje za dopuszczalne, a przecież dopuszczalne są tylko te przekonania, z którymi on się właśnie nie zgadza.
I tak dalej, i tak dalej. Kolejne facebookowe posty, narastające pod tymi postami komentarze, oświadczenia, stanowiska, felietony i teksty wciąż przekonują nas, że rozmowa z osobami o odmiennych przekonaniach jest czymś złym, niebezpiecznym, niestosownym, wstydliwym, skandalicznym, szkodliwym i niedopuszczalnym.
Rozumiem te stanowiska i argumenty – ale się z nimi fundamentalnie nie zgadzam. Do tych zaś, którzy się z nimi zgadzają, mam tylko jedno pytanie. Brzmi ono: czy istnieje inny sposób niż racjonalna, oparta na argumentach rozmowa, pozwalający nam na pokojowe negocjowanie warunków funkcjonowania we wspólnym świecie? Nam, czyli ludziom o różnych wrażliwościach, poglądach, osobistych historiach, przekonaniach politycznych, światopoglądach i systemach wartości? Czy istnieje na to inna metoda, która nie opiera się na jakiejś formie przemocy: przymusie bezpośrednim, agresji symbolicznej, zastraszaniu, wymuszaniu, szantażu moralnym i emocjonalnym albo manipulacji?
Jeśli istnieje – proszę ją wskazać, jestem bardzo ciekaw, cóż to takiego jest. ©
Od redakcji: w wydaniu drukowanym oraz początkowo na stronie internetowej opublikowaliśmy omyłkowo, wskutek technicznego błędu, niepełną wersję tego felietonu, pozbawioną trzech ostatnich - kluczowych - akapitów. Powyższa wersja jest już poprawna. Autora oraz Czytelników serdecznie przepraszamy.