Lekcje ula

To jest opowieść o potrzebie wspólnoty. O umowie społecznej i o tym, że razem żyje się łatwiej niż osobno.

27.12.2021

Czyta się kilka minut

Pasieka Marty Konek w Walentynowie. Region Krajna, luty 2021 r. / MARTA KONEK
Pasieka Marty Konek w Walentynowie. Region Krajna, luty 2021 r. / MARTA KONEK

Na nowy rok najlepiej życzyć pszczołom prawdziwej, mroźnej zimy – opowiada Marta Konek, pszczelarka z Krajny. – Nie lubią ciepłej, bo wtedy zamiast zbite w kłębie spokojnie przeczekiwać srogi mróz, wiercą się i kręcą. I przy okazji zjadają więcej zapasów. W ulu pojawiają się choroby, a jak nie dadzą rady oczyścić jelit, to i biegunka. Potem należy im życzyć ciepłej, ale wilgotnej wiosny. Wilgoć jest potrzebna, bo bez niej rośliny nie będą nektarować. Taką właściwą wiosnę to się po prostu czuje. Wychodzi się przed dom, patrzy na pola, i jak to wszystko pachnie i żyje, to wiadomo, że będzie dobrze.

– A jaki był ten miniony rok?

– Trudny, przez zimną wiosnę. Jak się na chwilę pokazało słońce, to pszczoły od razu wylatywały z ula, ale potem słoneczko chowało się za chmurę, a one krzepły i już nie wracały. Z dnia na dzień patrzyliśmy, jak rodziny słabną. I wtedy, kiedy zakwitał rzepak, większość z nich nie była gotowa do pracy. Ale to i tak lepiej niż w roku poprzednim, kiedy po takiej samej wiośnie przyszła susza. W efekcie lipa nektarowała półtora dnia. A powinna przez tydzień.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o narzekanie. Bo kiedy Marta Konek mówi i o pszczołach, i o swojej Krajnie, to uśmiech z jej twarzy właściwie nie znika.

Lekcja pierwsza: żądła

Z nazwy Krajna może wydawać się miejscem baśniowym, ale jest mocno osadzona w tu i teraz. Jej granice są wyraźne, wyznaczone przez kilka rzek: Noteć na południu, Kamionkę i Dobrzynkę na północy, Gwdę i Brdę na zachodzie i wschodzie. Ale kiedy esemesem dostaję wskazówki dojazdu do Walentynowa, gdzie Marta mieszka, jest też adnotacja, że chodzi o Wielkopolskę. Podobno czasami jej goście przez pomyłkę trafiają w Kujawsko-Pomorskie. Dlatego śledzę na GPS-ie granicę między województwami. A i tak na miejscu coś mi się nie zgadza, więc dzwonię. „Widzę przystanek pekaesu i nie wiem, co dalej”. „To tu, musisz tylko skręcić między jabłonie” – słyszę w odpowiedzi.

Zaczęło się od tego, że uświadomiła sobie istnienie owadów wyposażonych w żądła. Te olśnienia opisuje w wydanej kilka miesięcy temu książce „Z głową w ulach”, relacji ze stawania się pszczelarką: „Dawno, dawno temu, gdy miedze były szerokie, a na pola prowadziły drogi kręte, porośnięte mnóstwem ziół, szłam z ciocią przegonić krowy z pastwiska. Szłam tak, jak dawniej się biegało, czyli na bosaka. W pewnym momencie, gdy trafiłyśmy na szczególnie bujną połać kwitnącej na biało koniczyny, poczułam paskudne pieczenie. Błyskawicznie uniosłam stopę i zdrapałam tkwiące w niej żądło. To była moja pierwsza lekcja o tym, że gdy coś kwitnie, mogą się tam pojawić owady zbierające nektar i pyłek. Ciocia nauczyła mnie także, iż wchodząc między kwitnącą koniczynę, nie można stawiać nóg mocno, z góry, a lepiej jest nimi szurać, by dać owadom czas na ucieczkę”. Podobnych lekcji było oczywiście więcej. Jak się mieszka na wsi, to się człowiek szybko przyzwyczaja, że ciągle coś go swędzi i drapie.

– A jak się z pszczołami na dodatek pracuje, to nie ma, że z głową w chmurach. Trzeba być tu i teraz. Albo się jest, albo one cię bardzo szybko ustawią do pionu. Parę żądeł i już – tłumaczy.

Pszczelarstwo to często zajęcie przekazywane z pokolenia na pokolenie, a w rodzinie Marty da się wytropić antenatów z miodarką. Jest prapradziadek Zygmunt, który jadąc pociągiem z Kresów na Ziemie Zachodnie razem z dorobkiem życia wiózł ule. Jest też teściowa babci, wiecznie narzekająca na bóle w nogach kobieta, która na wieść o tym, że się pszczoły roją, zamieniała się w rączą sarnę. Marta pamięta też – jak przez mgłę – pradziadka Józefa i jego ule przycupnięte w zacisznym, nasłonecznionym kącie wiejskiego podwórka. Kiedy umierał, nie było komu przejąć jego pasieki. Drugi pradziadek ule trzymał w parowozowni w Złotowie. Podobno jesienią kolejarze brali je na otwarty wagon, wieźli i zostawiali na bocznicy wśród wrzosów, a pszczoły brały się do roboty.

Marta zaczynała jednak od zera. Jako dziennikarka odwiedzała wcześniej pasieki, czytała i pisała o pszczołach. Gdzieś z tyłu głowy kiełkowało nawet marzenie, żeby założyć własną. – Ale jak się jest kobietą, to liczą się przede wszystkim potrzeby rodziny. Pomysły, plany i pasje odkłada się na później – opowiada. I nie ma się co dziwić tym usprawiedliwieniom. Niech się mądrzy ten, kto – tak jak ona – wychował pięciu synów.

To „później” przyszło jednak szybciej, niż myślała. Miało postać jesiennej rójki, naturalnego podziału pszczelej rodziny, podczas którego część owadów masowo wylatuje z ula, żeby poszukać nowego domu, lepszego jutra. Zwykle dzieje się to w pierwszej połowie lata. Późniejsza rójka jest zwiastunem kłopotów w ulu. Tę konkretną – setki, tysiące pszczół zawieszonych na dorodnej olszy nad jednym z jezior – Marta znalazła w połowie września. Zadzwoniła do Stanisława, znajomego pszczelarza z Łobżenicy, który pasiekę prowadzi od pół wieku. Przyjadę, powiedział, obejrzę, spróbujemy ją ściągnąć. Rójka wisiała poza zasięgiem drabiny. Wystawili korpus ula z paroma ramkami, dla bezpieczeństwa włożyli pszczelarskie bluzy. Jedno trzymało gałąź, na której siedziały pszczoły, a drugie ją piłowało. Udało się strząsnąć do ula matkę, a wraz z nią morze robotnic. Weszły jak po sznurku. Stanisław zajął się tą rodziną, ale nie przeżyła zimy.

– Wtedy jednak wróciła myśl: fajnie by było założyć pasiekę. Zaczęłam pytać Stanisława, co byłoby mi potrzebne, żeby ją prowadzić. Poprosiłam: zrób listę, a ja zobaczę, czy dam radę. Lista była długa. Trzy ule, malutka miodarka i masa sprzętu typu dłuta, podkurzacz i tym podobne. Absolutne minimum, a i tak wyszły jakieś trzy tysiące złotych. Nie było mnie na to stać.

– Ile to jest trzy ule? – pytam.

– Rodzina pszczół potrzebuje dla siebie dziewięćdziesiąt kilogramów miodu na rok. Po to, żeby przeżyć. Wszystko ponad to idzie dla pszczelarza. W terenie, który nie jest przepszczelony, to znaczy gdzie nie ma wielu innych rodzin, owady mają spore pole do działania. Gdy wszystko dookoła kwitnie, mogą zbierać i zbierać. Przyniosą dwadzieścia, trzydzieści kilogramów miodu z ula. Resztę możesz sobie przeliczyć – dziesięć uli to będzie dziewięćset kilo miodu dla pszczół, wszystko, co zostanie, to dla ciebie. Więc to wcale nie jest tak, że im więcej rodzin, tym więcej miodu.

Lekcja druga: zwolnij

Z czasem okazało się, że barierę finansową da się przeskoczyć. Tym bardziej że okoliczności w pracy motywowały ją do działania, trudno było tkwić w układzie, w którym kłopoty z szefem rzutują na całe życie. Była w psychicznym dołku: – Wiedziałam, że muszę zbudować sobie miejsce, które będzie tylko moje. Gdzie sama sobie będę szefem. Bo możesz robić świetne rzeczy w samorządzie, kulturze, promocji, a potem zmienia się przełożony i nagle okazuje się, że jesteś niepotrzebna. Wypad, a wszystko to, co robiłaś do tej pory, nie jest już twoje. Któregoś dnia, po kolejnej trudnej sytuacji w pracy, wyjęłam z kieszeni telefon, zadzwoniłam do Stanisława i powiedziałam: „Zaczynam”.

Z perspektywy paru lat Marta przekonuje, że nie da się zostać pszczelarzem z marszu. Potrzeba co najmniej rocznej praktyki u boku kogoś wtajemniczonego. Przede wszystkim po to, żeby asystować przy każdej czynności, jaką należy wykonać w pasiece w kalendarzowym rytmie jej funkcjonowania. – Ja, oczywiście, tego roku sobie nie dałam i wszystko robiłam z doskoku. Ale jakoś się udało. Najpierw pojawiły się trzy rodziny, potem pięć, piętnaście, a teraz jest pięćdziesiąt. Na początku byłam przekonana, że poprowadzę pasiekę hurtową, która stanie się moim jedynym dochodem. Ale teraz już wiem, jak ciężka fizycznie jest to praca. I myślę, że gdybym dalej zwiększała liczbę pszczelich rodzin, to szybko straciłabym całą radość z pszczelarzenia. A tego nie chcę. Uwierz, pszczoły naprawdę uratowały mi życie. Wracałam z pracy rozbita, roztrzęsiona, szłam do pasieki i szybko odzyskiwałam równowagę psychiczną.

Chcę zwiedzić pasiekę, ale nie będziemy przeszkadzać owadom. Koniec listopada, o tej porze roku byłoby to nieroztropne. Raz, że gdybyśmy zajrzeli do ula, w środku zrobiłoby się chłodniej, i żeby podtrzymać odpowiednią temperaturę, pszczoły potrzebowałyby więcej energii. Więcej by jadły. Dwa, że pewnie by się wściekły, więc byłoby to spotkanie okupione sporym bólem.

Ule stoją na paletach w dwóch rzędach. Marta tłumaczy, że to typ wielkopolski. Tu jest półkorpus, na zimę pusty, a wyżej korpus, dziesięcioramkowy, w którym aktualnie zimują pszczoły. Kiedy rozmawiamy, pojedynczy zbłąkany owad kręci się przy wylotku. Poza tym panuje grobowa cisza. Tu i ówdzie porozrzucane są martwe robotnice, które najwyraźniej pewnego dnia nie zdążyły wrócić do ula.

– To jest normalne. Pszczoły, które napracowały się w sezonie letnim, po prostu umierają. Co innego te, które rodzą się w drugiej połowie sierpnia i we wrześniu. Na zimowlę zostaje w ulu około dziesięciu tysięcy owadów. Rodzą się na gotowe: zapasy zebrane, nie trzeba zbytnio pracować. Mają się zbić w kłąb, wzajemnie ogrzewać, przeżyć zimę i wychować pierwsze wiosenne pokolenie. Ono z kolei to już zupełnie inna bajka. Jak tylko się urodzą, od razu zaczynają pracować. Czyszczą komórki, karmią larwy, latają po wodę, po nektar, strzegą gniazda. Żyją raptem dwadzieścia parę, trzydzieści dni. Wymiana pokoleń od wiosny do września zachodzi więc bardzo szybko. Kiedy podczas spotkań autorskich opowiadam o życiu ula, lubię zażartować, że to dobra przestroga: ludzie powinni czasem zwolnić, bo inaczej zaharują się na śmierć.

Obrazu pasieki dopełnia oczko wodne oraz ławeczka, na której się siada, żeby zaznać uloterapii. To coraz popularniejszy odłam apiterapii, naturalnych metod leczniczych opartych na produktach pszczelich. W uloterapii chodzi nie tyle o spożywanie miodu czy propolisu, pszczelego kitu, ile o chłonięcie atmosfery pasieki. Trzeba zbudować domek na aktywnych ulach, tak żeby człowiek był od nich oddzielony podłogą, ale mimo to chłonął płynące z nich wibracje, dźwięki i zapachy. Znajomy Marty taki domek już ma, ona dopiero planuje jego budowę. Inwestycja wymaga sporych nakładów, więc na razie Marta zadowala się ławeczką.

Prowizoryczne rozwiązanie ma duży plus. Siedząc pod gołym niebem, można patrzeć na samą pasiekę. A każdy z uli to małe dzieło sztuki. Żółte, niebieskie, brązowe, białe, kwieciste, pokryte ludowymi wzorami. „Szkoła podstawowa specjalna w Łobżenicy”, głosi napis na ustawionym centralnie, najbardziej kolorowym z nich. Towarzyszą mu dziecięce malunki, pamiątka po szkolnych warsztatach. Najbardziej rzuca się jednak w oczy jeden zwielokrotniony wzór: błękitno-granatowy kwiat wymalowany w różnych konfiguracjach na białym tle.

– A to jest właśnie wzór naszego krajeńskiego haftu – mówi Marta. – Jak już przyjechałeś do mnie taki kawał drogi, to pokażę ci trochę Krajny.

Lekcja trzecia: oregano

„Jestem krajniaczką i z urodzenia, i z wyboru. Od dzieciństwa chłonęłam w siebie widoki krajeńskich jezior i lasów. Wrastałam w pagórkowatość pól, dzikość polnych dróg, wilgotność borów, płaskie przestrzenie łąk poprzerastanych kępami wierzb. Krajna nawet w ukształtowaniu terenu jest różno­rodna, nie ma w niej monotonii i nudy. Może dlatego lubię zmienność, płynność granic, wzajemne przenikanie światów?” – pisze w książce.

Kiedy autem ruszamy na wycieczkę, opowiada bardziej rzeczowo: – Czasem mówimy o sobie „Krajna wymyślona”. Bo brakuje czynnika, który by ten region tak uczciwie spajał. Są wpływy niemieckie, Kaszub, Pałuk, do tego mnóstwo osób, które przyjechały tu z Kresów, tak jak moja rodzina. Nie ma więzi kulturowej typowej dla innych regionów. Mamy tylko haft krajeński, który został rozpropagowany i teraz uznajemy go tu za swój. Wzory tego haftu zostały opracowane na podstawie znalezisk ze Świętej i Blękwitu koło Złotowa. Ale to nie jest sprawa zero-jedynkowa. Moje babcie, które są przecież autochtonkami, używały wzornika, który w teorii pochodzi z Pałuk i Kaszub. Więc tak naprawdę haft krajeński to coś na kształt umowy społecznej. Element patriotyczny pozbawiony czynnika wykluczenia wobec odmienności.

Samochód telepie się przez Walentynowo, a ja podziwiam dorodnego odyńca z herbu gminy Łobżenica, którym przystrojone są kolejne tabliczki z numerami domów. Marta relacjonuje mit założycielski miasta, według którego trzech braci złożyło śluby kawalerskie, lecz jeden się zakochał i złamał obietnicę, więc dwaj pozostali zaczęli „łupić żeńca”.

Droga kończy się nad jeziorem z niedużym pomostem. Dopiero gdy wysiadamy z auta, widzę buty Marty – na każdym z nich namalowano dorodną pszczołę. Ale zanim rozmowa wróci na tematy pasieczne, moja przewodniczka kreśli ręką niewidzialną linię przez środek jeziora: – Krajna znaczy kraj na skraju. Bo tu zawsze był koniec. Za czasów Mieszka na Noteci znajdowała się granica z Pomorzanami. Za Niemców granica przebiegała dziewięćset metrów od mojego domu, czyli właśnie tu, przez środek jeziora. Nawet teraz jego jedna połowa jest państwowa, a druga prywatna. Widzisz tę wyspę przy przeciwnym brzegu?

– Jak malowana.

– Tam też stoją moje ule. Wywożę na nią bardziej agresywne rodziny. Niby zsyłka, ale robią dziki miodek. Przed wojną mój wujek, nauczyciel z miejscowej szkoły, razem z archeologami z Poznania prowadził tam wykopaliska. Znaleźli urny z prochami, żarna i toporek kamienny. A jeszcze później resztki palisady i zatopioną przy brzegu dłubankę. Jak byliśmy mali, to nazywaliśmy ją z rodzeństwem Wyspą Denatów. Ale tu były przygody! Teraz też jest fajnie. Mnóstwo kaczek, tysiące gęsi na przelotach. Błotniak stawowy. Oprócz czapli siwych również białe – mówi, i jak na zawołanie niebo przecina charakterystyczna biała sylwetka ze sztyletem zamiast dzioba.

Pszczelarzenie to nie tylko pszczoły, ale też troska o bioróżnorodność. Sianie i chronienie, odtwarzanie alej i kwietnych łąk. – My, pszczelarze, korzystamy bezpośrednio z pracy pszczół i tego, co nam przynoszą ze świata. Widzimy różnice między tym, co kwitło kiedyś, a tym, co jest dziś. Monokultury, aleje zastępowane żywopłotami z tuj. Nie ma tradycyjnych ogrodów, są tylko strzyżone na centymetry trawniki. Baza pożytkowa dla pszczół jest o wiele mniejsza. Jak ktoś mnie pyta, jak pomóc pszczołom, to nie sugeruję, by zostać pszczelarzem, tylko żeby sadzić drzewa, krzewy, rośliny miododajne. Wiesz co na przykład jest świetne? Oregano! Zapylacze je uwielbiają. Sadzimy oregano w doniczce na balkonie i już coś zrobiliśmy dla świata.

Lekcja czwarta: razem

Ostatecznym celem wycieczki jest Miasteczko Krajeńskie, gdzie Marta kieruje domem kultury. To sam skraj Krajny, jej południowy brzeg: – Wiesz, ja jestem ze wszystkich stron Krajny. Wychowałam się na ziemi złotowskiej. Przed wojną to była druga strona granicy, Niemcy. Potem życie rzuciło mnie do Łobżenicy, na polską stronę. Tam słuchało się zupełnie innych historii wojennych niż w Złotowie. A teraz pracuję w Miasteczku, które jest ludnościowo przemieszane, bo dużo tu ludzi z Kresów. Na Złotowszczyźnie strój krajeński jest utrzymany w błękitach i granatach. W Łobżenicy ma elementy czerwone i typowo niemieckie. W Sadkach, to już są prawie Pałuki, wygląda jeszcze inaczej. I na dodatek ma charakter codzienny, wiejski, a nie odświętny, jak u nas. Wiesz dlaczego tak jest? Bo stroju krajeńskiego jako takiego nigdy nie było.

– To może Krajna jest jednak wyśniona? – pytam.

– Dla mnie to jest opowieść o potrzebie wspólnoty. Znalezienia czegoś, co nas łączy. O umowie społecznej. O tym, że razem żyje się łatwiej niż osobno. I że jak mówisz o kimś „nasi”, to nie znaczy, że pozostali będą obcy. Mogą być inni, ale to wciąż nasi przyjaciele.

To wszystko brzmi bardzo górnolotnie, myślę. Ale tylko do czasu. Na naszej drodze niespodziewanie wyrasta nieduży korek. Na jego końcu migoczą niebieskie koguty. Ochotnicza straż pożarna sprząta jezdnię po jakimś wypadku. Kiedy mijamy jeden z wozów, Marta obniża szybę i woła: – Cześć, chłopaki, co było?

– Cześć, kolizja, dwa tiry – odpowiada jeden ze strażaków. Z uśmiechem, ponieważ szczęśliwie obyło się bez ofiar.

Najwyraźniej Marta widzi znaki zapytania w moich oczach, bo chwilę później tłumaczy: – Bo ja ci jeszcze nie zdążyłam powiedzieć, że jestem też strażakiem. W domu kultury i bibliotece pracują nas tylko cztery, więc jak coś organizujemy, to musimy prosić wolontariuszy. Strażacy często nam pomagają. A ponieważ im czasem też brakuje ludzi na akcje, bo przecież w ciągu dnia wszyscy pracują, to całą ekipą kultury poszliśmy na szkolenie. Pełny kurs, z komorą dymową i wszystkimi innymi trudnościami. Teraz mamy w szafie mundury i jak coś się dzieje w godzinach naszej pracy, to jesteśmy gotowe do akcji. ©

MARTA KONEK jest pszczelarką, dziennikarką, dyrektorką Gminnego Domu Kultury w Miasteczku Krajeńskim, autorką przewodników regionalnych o Krajnie i książki „Z głową w ulach” (wyd. Paśny Buriat).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2022