Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Już otwierające motto z Leonarda Bernsteina ustawia optykę filmu: prawdziwe dzieło sztuki daje często sprzeczne odpowiedzi. Akurat w dorobku tytułowego bohatera wcale tak dużych sprzeczności nie było. Bo mimo wielkiego zróżnicowania – niezależnie, czy dyrygował, czy komponował, dla sal koncertowych czy dla świata rozrywki, na zamówienie czy prosto z własnych trzewi – wszystko nosiło znamię niekwestionowanej wirtuozerii.
Najwyraźniej reżyser Bradley Cooper za dzieło dużo bardziej wieloznaczne uznał biografię nowojorskiego dyrygenta, a w szczególności jego związek z aktorką teatralną Felicią Montealegre, trwający prawie trzy dekady. Jeśli zawczasu pogodzimy się z faktem, że nie jest to film o meandrach geniuszu na miarę „Amadeusza” i „Tár”, a raczej historia spod znaku „Wiecznej miłości”, czeka nas poruszający, choć mocno ocenzurowany dramat obyczajowy o tym, jak twórca „West Side Story” dyrygował własnym życiem. A robił to bynajmniej nie po mistrzowsku, choć im bliżej końca, tym bardziej można mieć wrażenie, że to Felicia – bezwarunkowo kochająca, wyrozumiała i cierpliwa – opowiada nam tę postać.
Z początku głos należy bardziej do niego. Po przedwczesnej śmierci żony wywiadowany artysta, zagrany przez samego Coopera, niejako referuje nam ich wspólny czas. Zaczyna opowieścią o duchach, następnie przechodzi we własną success story i historię o świętym monstrum, by finalnie skręcić w stronę rozdzierającego melodramatu. Chcąc nie chcąc, Cooper ślizga się po powierzchni zdarzeń, co chwila przeskakuje, dokądś pędzi, przed czymś ucieka i dopiero pod koniec przestaje ukrywać, że w „Maestrze” muzyka i związane z nią perypetie najczęściej bywają ilustracją. Przede wszystkim dla dramatu homoseksualnego mężczyzny, który desperacko poszukiwał absolutnej wolności – i w życiu, i w twórczości. Nazywał ów stan schizofrenią, mając na myśli rozdarcie pomiędzy tym, co jest, a tym, co być mogło.
Świetnie oddaje to jedna z filmowych sekwencji, kiedy Lenny i Felicia przyglądają się próbie scenicznego musicalu „On the Town” jego autorstwa. Choreografia w wykonaniu młodych marynarzy nagle wciąga ich oboje na scenę, stając się metaforą ich skomplikowanego małżeńskiego tańca i zarazem jego podwójnego życia. Chciałoby się więcej takiej wyobraźni inscenizacyjnej, kiedy na przykład cały ten jazz życia codziennego i towarzyskiego niepostrzeżenie przechodzi w Mahlerowską melancholię. Tymczasem w „Maestrze” muzyka gra rolę raczej drugoplanową. Dużych scen koncertowych mamy raptem trzy, za to z udziałem London Symphony Orchestra pod batutą Yannicka Nézeta-Séguina, który był głównym konsultantem filmu.
Największe wrażenie robi oczywiście sześciominutowe wykonanie „Zmartwychwstania” z II Symfonii c-moll Mahlera z 1976 r. w katedrze Ely. Ażeby dyrygować i nagrywać na żywo, Cooper ćwiczył ponoć przez sześć lat. I nawet jeśli ekspresją przypomina Toma i Jerry’ego albo Królika Bugsa, swoich ulubionych dyrygentów z dziecięcych kreskówek, to na dowód, że tak właśnie dyrygował sam Bernstein, umieszcza na końcu archiwalne nagranie z oryginałem.
Zresztą aktorstwo Coopera, wbrew początkowym obawom, naprawdę daje tutaj radę. Jego sztuczny nos, będący skądinąd mistrzostwem charakteryzacji, był krytykowany za stereotypizowanie postaci Żyda i odbieranie chleba aktorom semickiego pochodzenia (podobnie jak w przypadku Helen Mirren w „Goldzie”). Otrzymał jednak „błogosławieństwo” ze strony trójki dzieci Bernsteina i żydowskiej Ligi Przeciw Zniesławieniom. Swoją drogą, tego rodzaju akcje poprawnościowe (oburzenie, a potem afirmacja) świetnie wpisują się w filmowe kampanie reklamowe, zwłaszcza w przypadku ról imitujących znane osoby z grup „wrażliwych” etnicznie, rasowo bądź seksualnie.
Wszelako najbardziej wybija się na ekranie nie Cooper, a kreacja Carey Mulligan jako muzy, opiekunki i wiernej przyjaciółki geniusza. Jej ciepło i skupienie przed kamerą częściowo zamienia film w osobistą historię Felicii i to jej właśnie oddaje ostatnie spojrzenie, lecz równocześnie bardziej uczłowiecza chimeryczno-wampirycznego artystę. Czym było ich „lawendowe małżeństwo”? Aktem jej poświęcenia, twórczej symbiozy czy toksycznego konformizmu? Trudno jednoznacznie powiedzieć.
Szkopuł w tym, że dzieło Coopera, stosując owo na pół zapośredniczone, rozgrzeszające spojrzenie, nie potrafi złapać jakiejkolwiek ostrości. Chciałoby być mocną biografią, soczystym filmem o muzyce, porywającą love story i jedynie w tym ostatnim gatunku może dostarczać satysfakcji. Co więcej, mimo deklarowanego zamiłowania do sprzeczności, unika wszelkich kontrowersji, chociażby natury politycznej (Bernstein słynął z lewicowego aktywizmu na różnych frontach) bądź obyczajowej. Queerowość kompozytora, będąca wówczas tabu w show biznesie, ograniczona została do problemu niewierności małżeńskiej, aczkolwiek jest w filmie zabawny epizod, kiedy Lenny spotyka znajomą parę z niemowlakiem i wita go słowami: „Spałem z dwojgiem twoich rodziców!”.
Z kolei żydowska tożsamość artysty manifestuje się jedynie hebrajskim napisem na bluzie, niechęcią do zmiany nazwiska i wzmianką o ukraińskim dzisiaj Równem, mieście jego rodziców, choć przecież wiadomo, że związki z żydowskością były u niego głębokie i nie ograniczały się do romansu z pewnym żołnierzem IDF.
Powstał zatem film, który ma chronić pamięć, konserwować wielkość i celować w Oscary. A przy okazji potwierdzać pocieszycielską tezę, że za każdym wielkim mężczyzną stoi kobieta, miłość zaś jest w stanie przezwyciężyć skrywaną naturę seksualną, pułapki sławy i talentu, a nawet śmierć. Brzmi to pięknie i chwilami całkiem wiarygodnie. Wiele jednak musimy sobie wyobrazić w temacie „życie z geniuszem”, bo scenariusz flirtuje z faktami i je filtruje. Balansuje między hipokryzją a dyskrecją, jakby od czasów Leonarda i Felicii nie minęło kilkadziesiąt lat.
Cooper stworzył swój trącący myszką film ze wspaniałomyślnej miłości i oczywiście miał ku temu pełne prawo. Toteż wszystko, włącznie z muzyką, aktorami i drobnymi skazami w życiorysie, pracuje tutaj na legendę Bernsteina. Efektem jest niespełnione arcydzieło, które przy całej pozorowanej frenezji próbuje zamknąć burzliwe życie osobiste i arcybogate życie muzyczne w nazbyt uładzonej partyturze.
MAESTRO – reż. Bradley Cooper. Prod USA 2023. Dystryb. Netflix. W kinach pokazy specjalne, od 20 grudnia na Netfliksie.
Bradley Cooper to popularny aktor amerykański, znany m.in. z „Kac Vegas”, „Poradnika pozytywnego myślenia” czy „Snajpera”. W 2018 r. zadebiutował jako reżyser nominowanym do Oscara filmem „Narodziny gwiazdy”, gdzie również zagrał główną rolę. Scenariusz do „Maestra” napisał wspólnie z Joshem Singerem, współtwórcą „Pierwszego człowieka”, „Czwartej władzy” czy „Spotlight”.