Kliknij, żeby ujawnić

Australijski haker zamierza wyzwolić ludzkość od tajemnic. Można się cieszyć albo bać, ale udaremnić jego misję będzie niezwykle trudno.

03.08.2010

Czyta się kilka minut

Powstanie wirtualnej organizacji, która stawia sobie za cel ujawnienie wszystkiego, zasługuje na kanwę nowego filmu o Jamesie Bondzie. Od scenarzystów zależy, czy w roli wcielenia Zła obsadzą obrońców tajności (sojusz Pentagonu z afrykańskimi dyktatorami i Kościołem scjentologów?), czy przeciwnie - nowy Doktor No będzie wzorowany na apostole jawności, założycielu WikiLeaks, Julianie Assange’u.

W najbliższym rankingu najbardziej wpływowych ludzi na świecie ten 39-letni Australijczyk ma zagwarantowane wysokie miejsce. Podkreślmy: człowiek znikąd, bezdomny, bez majątku i ważnego stanowiska, rzadko występujący w mediach. "New Yorker" zauważył, że z grzywą siwych włosów, zimnymi oczami, bladą skórą i wysokim czołem, Assange przypomina "pozaziemską istotę wysłaną na Ziemię, aby przekazała ludzkości ukrytą prawdę".

Ujawnienie przez niego w internecie 91 tysięcy stron tajnych raportów Pentagonu na temat wojny w Afganistanie (wyciąg opublikowały 26 lipca "The New York Times", "Guardian" i "Der Spiegel") zatrzęsło amerykańskim rządem, wojskami koalicji i światem mediów. Dokumenty te w zasadzie tylko potwierdzają to, co wiadomo od dawna: pakistański wywiad wojskowy po cichu współpracuje z talibami, afgańskie władze są skorumpowane, morale żołnierzy koalicji jest niskie, dowódcy nie wierzą w zwycięstwo, amerykańskie siły specjalne polują na talibów, nie zważając na straty wśród cywilów...

W raportach można znaleźć też informacje bezcenne dla obcych wywiadów: sposoby działania armii, taktykę, zasady komunikacji, a także nazwiska informatorów (są i dane agenta polskiego kontrwywiadu wojskowego). Zdaniem sekretarza obrony Roberta Gatesa, autorzy przecieku "mogą mieć na rękach krew amerykańskiego żołnierza albo afgańskiej rodziny". Talibowie już zapowiedzieli, że zemszczą się na szpiegach. "Czy kraje goszczące serwery WikiLeaks zapewnią informatorom status uchodźcy?" - pytał "Wall Street Journal".

Nie do wyśledzenia

To niepokojące: powstało narzędzie, które potencjalnie pozwala ujawnić wszystko, a znajduje się ono w rękach jednego człowieka. Triumf czwartej władzy? Niezupełnie. Assange nie uważa się za dziennikarza, lecz za bojownika o prawdę. Partyzanta mediów. Nie udaje, że jest obiektywny: "Pełna bezstronność to idiotyzm. Musiałbym traktować kurz na ulicy na równi z życiem zabijanych ludzi".

Każdy może anonimowo wrzucić posiadane dokumenty do skrzynki WikiLeaks. Są one kodowane, następnie przechodzą przez serwery w Szwecji (gdzie prawo zakazuje ujawniania źródła informacji), stąd do Belgii, po czym lądują w innych państwach o "przyjaznym prawie". Assange mówi, że ten system jest niemożliwy do wyśledzenia i ocenzurowania; że aby zlikwidować WikiLeaks, trzeba by zlikwidować internet. Nawet on sam nie ma dostępu do wszystkich serwerów.

Na stronę codziennie trafia około 30 nowych przecieków. Na razie tylko nieliczne, te najbardziej wiarygodne i sensacyjne, mają szansę ujrzeć światło dzienne. Mozolną weryfikacją zajmuje się kilkuset ochotników, a niekiedy - tak było ostatnio - dziennikarze gazet wybranych przez Assange’a. On sam jest tytanem pracy, potrafi tygodniami nie opuszczać pokoju, w którym szlifuje kolejny materiał. Najważniejsze decyzje podejmuje osobiście, sam pisze też komentarze. Wszystko jest tak sprawnie zorganizowane, że tropiciele spisków wierzą, iż WikiLeaks to dziecko CIA, Mossadu i George’a Sorosa.

WikiLeaks informuje, że jest organizacją non-profit, nie płaci (jeszcze) pensji, utrzymuje się z dotacji. Od powstania w 2006 r. zdołała zebrać 800 tysięcy euro; spore sumy przekazały agencja Associated Press i "Los Angeles Times".

Resztę okrywa mgła. Rok temu Assange ujawnił nazwiska członków rady nadzorczej, ale trzech z nich się tego wyparło. Komunikacja między pracownikami odbywa się na szyfrowanym czacie. Assange czuje się śledzony. Na Twitterze donosi, kiedy agenci go obserwują, kiedy grożą i niepokoją wolontariuszy. Paranoja, ale przynajmniej po części uzasadniona. W marcu 2008 r. Assange ujawnił raport zatytułowany przez siebie "Wywiad USA planuje zniszczyć WikiLeaks". Autorzy pisali w nim, że strona z przeciekami jest zagrożeniem dla armii i spekulowali, jak zniechęcić urzędników rządowych do przekazywania jej informacji.

Zakłócić linie ich komunikacji

Assange nie ma adresu - przemieszcza się z kraju do kraju, korzystając z gościny swych zwolenników. Przywykł do życia w drodze. Jego matka poślubiła dyrektora objazdowego teatru i do czternastego roku życia Julian mieszkał w 37 miejscach. Prawie nie chodził do szkoły - uczyła go matka albo przygodni nauczyciele, korzystał z kursów korespondencyjnych.

Szybko odkrył w sobie talent programisty. Wraz z przyjaciółmi począł włamywać się do silnie strzeżonych systemów komputerowych w Europie i USA, w tym Departamentu Obrony i laboratorium Los Alamos. Nigdy nie robił szkód. "Kierował się motywami altruistycznymi. Wierzył, że każdy powinien mieć dostęp do każdej informacji", wspominał policjant Ken Day, który prowadził śledztwo w jego sprawie.

W kłopoty wpadł w 1991 r., po włamaniu się do komputera firmy telekomunikacyjnej Nortel. Groziło mu 10 lat więzienia, skończyło się na grzywnie. Sędzia uznał, że hakerowi chodziło tylko o poczucie władzy, jakie daje dostęp do tajnych danych.

Podczas procesu zaczął czytać Sołżenicyna, Kafkę i Koestlera. Narastało w nim przekonanie, że bezduszne, skorumpowane instytucje tłamszą prawdę, niweczą miłość, współczucie i kreatywność jednostek. "Nieprawe rządy - pisał w manifeście pt. "Konspiracja jako sposób rządzenia" - bazują na zatajaniu informacji; aby je obalić, trzeba zakłócić linie ich wewnętrznej komunikacji i ujawnić sekrety".

Tak narodziła się WikiLeaks. Jej deklarowany cel to "odkrycie działań opresywnych reżimów w Azji, byłym ZSRR, Afryce i na Bliskim Wschodzie", a także zapewnienie anonimowości i bezkarności tym, którzy chcą ujawnić nieetyczne zachowania ich własnych rządów i korporacji.

WikiLeaks opublikowała m.in. instrukcje z Guantanamo ujawniające, że do niektórych więźniów nie dopuszczano Czerwonego Krzyża. Listę członków skrajnie prawicowej Brytyjskiej Partii Narodowej, w tym policjantów, którym nie wolno tam należeć. Podręczniki scjentologów. Korespondencję klimatologów sugerującą, że zatajali oni wyniki badań, które nie potwierdzały ocieplania klimatu. Wewnętrzny raport spółki naftowej Trafigura, dowodzący, iż wiedziała ona o toksyczności odpadów, które zrzuciła na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Za ujawnienie korupcji i zabójstw politycznych w Kenii strona zdobyła nagrodę Amnesty International.

Najgłośniejszy dotąd przeciek to nagranie z lipca 2007 r., na którym widać, jak żołnierze z amerykańskiego helikoptera w Bagdadzie lekkomyślnie strzelają w tłum, chcąc zabić dwóch uzbrojonych ludzi. Zginęło wówczas 12osób, w tym dwóch fotoreporterów Reutersa. Agencja od trzech lat bezskutecznie próbowała wydostać nagranie od Pentagonu, powołując się na Ustawę o Wolności Informacji.

Instytucje w sidłach

Czy demokratycznym rządom wolno ukrywać informacje przed społeczeństwem w imię wyższego interesu, np. bezpieczeństwa? Czy prawo do informacji winno stać ponad prawem do prywatności? WikiLeaks sprowokowała dyskusje na te i inne tematy, jednak od ich wyniku tak naprawdę niewiele zależy. Natura internetu sprawia, że każdy może założyć swoje własne WikiLeaks. Tropienie autorów przecieków to walka z wiatrakami, a nawet gdyby dało się ukarać samego Assange’a, to znajdą się inni na jego miejsce, może już bez twarzy i nazwiska. Choć negatywni bohaterowie przecieków wciąż mu grożą, to jeszcze żaden nie zdecydował się na wytoczenie procesu.

Instytucje władzy wpadły we własne sidła - pod pretekstem bezpieczeństwa pragną gromadzić coraz to nowe informacje o każdym z nas, ale nie tylko nie potrafią wykorzystać ich nadmiaru, ale jeszcze ryzykują, że użyje ich ktoś inny. Przeciw nim. W idealnym świecie takie ryzyko powinno przystopować żądzę kontrolowania i gromadzenia danych. I wymusić większą otwartość. Gdyby Pentagon sam ujawnił dziesiątki tysięcy stron dokumentów, z wymazanymi nazwiskami i strategicznymi informacjami, bez chwytliwego tytułu i stronniczych komentarzy, nie wzbudziłoby to większego zainteresowania. Ale nie łudźmy się: wysiłki pójdą raczej w kierunku uszczelniania systemu niż jego udrożnienia i zracjonalizowania.

Julian Assange nie spoczywa na laurach. Na razie przygotowuje kolejne 150 tys. stron dokumentów afgańskich. Innych przecieków nagromadziło się tyle, że redaktorzy WikiLeaks nie nadążają z ich czytaniem. "Mamy materiały, które dotyczą każdego kraju na świecie o populacji powyżej miliona" - ostrzega Assange.

Prawda nas wyzwoli? Wkrótce się dowiemy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2010