Imię Angelo zobowiązuje

Gdyby kierował się własnymi zdolnościami i upodobaniami, zostałby pewnie historykiem Kościoła lub cenionym wykładowcą. Będzie świętym.

21.04.2014

Czyta się kilka minut

Kard. Angelo Giuseppe Roncalli, przyszły papież. Lipiec 1946 r. / Fot. Roger Viollet / EAST NEWS
Kard. Angelo Giuseppe Roncalli, przyszły papież. Lipiec 1946 r. / Fot. Roger Viollet / EAST NEWS

Od Soboru Watykańskiego II wiadomo, że każdy chrześcijanin jest powołany do świętości na mocy chrztu. A jednak do tej pory nie udało się obalić w praktyce duszpasterskiej pewnych stereotypów świętości, które sprawiają, że niewielu z nas pali się do tego, aby świętymi rzeczywiście zostać.

Internetowe definicje kanonizacji, które znakomicie wyrażają popularne poglądy i odczucia społeczne, określają ją jako „oficjalne uznanie przez Stolicę Apostolską – lub zatwierdzenie przez Święty Synod w Kościele prawosławnym – świętości danej zmarłej osoby z racji osiągnięcia przez nią doskonałości moralnej w stopniu heroicznym lub uznanie jej za męczennika”. A zatem świętość miałaby polegać na osiągnięciu moralnej doskonałości – i kropka. Takie są „społeczne oczekiwania” wobec kanonizowanych świętych.

Przetopienie

Z tego właśnie powodu gorszymy się, gdy okazuje się, że jakiejś postaci w aureoli za ziemskiego życia przydarzały się aż do końca ewidentne słabostki czy nawet grzeszki.

Także obecna kanonizacja „dobrego papieża”, Jana XXIII budzi podobne kontrowersje – przynajmniej w pewnych środowiskach. Ale jego przykład to znakomita okazja, aby raz na zawsze obalić stereotypy świętości.

Istotę świętości wyraża znakomicie biblijny Mędrzec: „Dziecko, jeżeli masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na doświadczenia! Zachowaj spokój serca i bądź cierpliwy, a nie trać równowagi w czasie utrapienia! (...) Bo w ogniu próbuje się złoto, a ludzi miłych Bogu – w piecu poniżenia. Bądź Mu wierny, a On zajmie się tobą, prostuj swe drogi i Jemu zaufaj!” (Syr 2, 1-2. 5-6).

Świętość polega zatem na swoistym „przetopieniu” człowieka od formy obecnej do formy doskonale upodobnionej do Chrystusa w ogniu wielu życiowych prób.

Angelo (Anioł) Roncalli – przyszły papież Jan XXIII – niemal od samego dzieciństwa bardzo chciał zostać świętym.

Niemniej świętość rozumiał przy tym opacznie, jako stan nieziemskiej wręcz doskonałości. Jako siedemnastolatek pisał ze smutkiem w swym „Dzienniku duszy”: „muszę być wobec Boga aniołem. (...) Imię Angelo musi być dla mnie bodźcem, bym stał się prawdziwie anielskim klerykiem. Ile razy posłyszę, że tak mnie nazywają, przypomnę sobie mój obowiązek dążenia do doskonałości, a równocześnie wzbudzę w sobie akt skruchy za to, że pomimo imienia, które noszę, wcale nie jestem aniołem”.

W tym wieku nikt go nie lubił, bo jego nieustanne skupienie na skrupulatnym przestrzeganiu zasad „Małego Regulaminu” otrzymanego parę lat wcześniej w seminarium duchownym skutecznie odgradzało go od bliźnich i ich problemów.

Święta obojętność

Dokładna analiza jego notatek, listów oraz znanych wydarzeń z życia pozwala na wyróżnienie pięciu przełomowych okresów, które przekształciły marzącego o anielskości młodzieńca w męża Bożego z krwi i kości, który – jak to wyraził znany włoski historyk Giuseppe Alberigo – „zachowywał się tak, jakby był obdarzony nadprzyrodzonym zmysłem historii pozwalającym mu na wskazanie tego, dokąd zmierza ludzkość”.

Pierwszym z nich był czas po służbie wojskowej, gdy seminaryjni przełożeni Angela poważnie wątpili, czy po doświadczeniu rocznego przebywania w towarzystwie bezbożnych rówieśników młody kleryk nadaje się jeszcze na księdza. Wtedy na ratunek przyszedł redemptorysta, o. Pitocchi, który zaszczepił przeżywającemu dramatyczne rozterki Angelowi autentyczną duchowość ignacjańską z jej słynną zasadą świętej obojętności.

Później zmarł biskup Giacomo Radini-Tedeschi, któremu Angelo służył przez dziesięć lat jako sekretarz. Działo się to wtedy, gdy był właśnie posądzany w Rzymie o sprzyjanie modernizmowi. Pomógł mu wtedy arcybiskup Mediolanu bł. Andrea Ferrari, a także okoliczności, w jakich Opatrzność ochraniała go w czasie I wojny światowej.

W trzecim okresie doświadczył całkowitego opuszczenia podczas misji w Bułgarii, któremu towarzyszyło duchowe strapienie, mające symptomy depresji. Tym razem ģ pomoc okazali pasjoniści z Ruse, u których Angelo odbył przełomowe rekolekcje.

Czwarty to pasmo niepowodzeń w środkowym okresie jego misji w Paryżu, gdzie przebywał jako nuncjusz. Angelo padł wtedy ofiarą brutalnej gry dyplomatycznej, której jednak nigdy nie przeciwstawiał arsenału podobnych środków. Wolał raczej uchodzić za naiwnego i mało profesjonalnego, niż zdradzić obraz Dobrego Pasterza, którego czuł się reprezentantem. Tu największym wsparciem okazała się jego rodzina, wspomnienie jej prostego i szczerego sposobu życia.

Ostatni okres to pełen napięcia czas prac przygotowawczych przed soborem, gdy, już jako papież Jan XXIII, był właściwie u kresu sił. Musiał wtedy najpierw przetrzymać grę na zwłokę ze strony niechętnych oficjeli kurii rzymskiej, a potem próby przeforsowania projektów soborowych schematów bez konsultacji z nim. Wtedy pomogły mu entuzjastyczne reakcje wiernych, zarówno w stosunku do jego osoby, jak też i samej idei zwołania soboru.

Podobny do Mojżesza

Z każdej z tych prób wyszedł zwycięsko nie dzięki własnym siłom i odporności, ale dzięki ufności, szukaniu we wszystkim woli Bożej i wytrwałemu trzymaniu się zasad duchowości ignacjańskiej. Po każdej z nich stawał się coraz mniej podobny do pięknoducha, a coraz bardziej do swego Mistrza i Pana, tak że w ostatnich miesiącach życia stał się dla wiernych niemal uosobieniem Jego dobroci. Gdyby w swym życiu kierował się przede wszystkim własnymi zdolnościami i upodobaniami, przypuszczalnie zostałby wielkim historykiem Kościoła, cenionym wykładowcą i organizatorem, a z czasem może doczekałby się także innych zaszczytów. Z pewnością byłby z tym na swój sposób szczęśliwy i spełniony. Ale ponieważ w pewnym momencie swego życia postanowił raczej przekreślić samego siebie, niż postąpić wbrew woli Pana, zamiast zostać historykiem, sam stał się podmiotem historii Kościoła.

Zamiast wygłaszać wykłady w auli rzymskich uczelni z Rzymu, ogłosił światu przełomowe encykliki. Zamiast organizować zjazdy, kongresy i pielgrzymki w służbie Kościoła, doprowadził do przeorganizowania samego Kościoła. Zamiast dostępować ludzkich zaszczytów w Kościele, swym przykładem jako papież zainspirował sam Kościół do życia w większej pokorze i prostocie. A przecież nie był przy tym bardziej doskonały ani też kompetentny od poprzedzających go papieży. Po prostu dał się poprowadzić. Był w tym podobny do Mojżesza, który, posłuszny Bożemu Głosowi, jedynie podniósł swą laskę, a potem wody Morza Czerwonego rozstąpiły się nie jego przecież mocą. Zwołał sobór, aby Pan mógł przeprowadzić swój Kościół do innej epoki.

Domownicy Boga

Świętość Jana XXIII ma jeszcze jeden wymiar obcy naszym stereotypom. Jest nim poczucie przynależności do Bożego domu inspirowane słowami: „Jesteście współobywatelami świętych i domownikami Boga” (Ef 2, 19). Jeśli był tak rodzinny i serdeczny, to dlatego, że nigdy nie traktował Kościoła jako urzędu czy też instytucji, ale jako dom. Sam pochodził z licznej rodziny i wiedział, że jeśli nastąpił w niej jakiś poważny spór, nie rozstrzyga się go, stosując prawo i regulaminy, ale zwołuje się wszystkich zainteresowanych i rozstrzyga się wspólnie sporne kwestie, aby przywrócić zgodę. Tak więc w lipcu 1934 r. na wieść o tym, że dwie bratowe pokłóciły się z sobą śmiertelnie o garnki w kuchni i że odtąd w jego domu rodzinnym toczy się otwarta wojna, napisał natychmiast stanowczy list. Przykazał w nim braciom, aby się wszyscy zebrali w obecności starych rodziców i zadecydowali, jak podzielić kuchnię, a on sam chętnie pokryje związane z tym koszty. Zakazał im przy tym orzekania o czyjejkolwiek winie. Mają rozwiązać problem i przywrócić pokój – i tyle.

Czy taką właśnie logiką nie kierował się także wtedy, gdy zwoływał sobór? Wiedział przecież, że Kościołem wstrząsają potężne podskórne konflikty, które lada moment mogą wybuchnąć z wielką siłą i że trzeba zrobić wszystko, aby temu zapobiec. W ten sposób nauczył nas dbać o Kościół jak o wspólne dobro i przywracać w nim pokój drogą rodzinnej mediacji, a nie potępień i wykluczeń. W liście do brata napisał: „Przede wszystkim zależy mi na tym, aby moi bracia wciąż dawali przykład rodziny, gdzie króluje pokój i bojaźń Boża. Wiem, że pozostajecie w pokoju, i to mnie pociesza. Pozostawajcie w nim zawsze także i w przyszłości: kochajcie się, współczujcie jedni drugim i zachowajcie zawsze respekt wobec siebie. (...) Tak właśnie umacniają się domy”.

Ale to samo pisze przecież do każdego z nas w sprawie naszego wspólnego Bożego domu.


Jacek Święcki jest autorem książki „Jan XXIII. Święty wypróbowany”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2014