Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zmarły 14 lutego reżyser mówił na festiwalu w Gdyni, że szukał w ten sposób „szczęśliwego zakończenia”, choć samą scenę wymyślił ktoś inny. Krauze chyba nie przypuszczał, że jego własna śmierć dopisze do tej historii kolejny rozdział.
Zawarta we wspomnianej scenie symbolika w oczywisty sposób odwoływała się do „religii smoleńskiej”, na której partia rządząca budowała swój polityczny kapitał. I pośrednio nadal buduje. Żałoba po Krauzem natychmiast została wpisana w znaną narrację krzywd i prześladowań, odsyłając zmarłego reżysera do szeregu „zdradzonych o świcie”. Bo projekt nie otrzymał dofinansowania z PISF i produkcja okazała się drogą przez mękę. Bo pracujący przy nim twórcy i aktorzy zostali napiętnowani przez własne środowisko. Bo gotowy „Smoleńsk” spotkał się z fatalnym przyjęciem.
Krauze miał świadomość, że nakręcił ostatni film w swym dorobku, choć warto przy tym pamiętać, że nie był on autorem jednego tytułu. W potocznej świadomości funkcjonuje jako reżyser nieudanego artystycznie „Smoleńska”, podczas gdy ma na koncie nagradzany w kraju i za granicą „Palec Boży”, „Prognozę pogody” czy „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”, nie licząc filmów dokumentalnych. Zasłużył na to, by zapamiętać go jako jednego z lepszych filmowców polskich swojego pokolenia, a nie tylko jako twórcę reżymowego czy męczennika, który stracił życie szukając prawdy o Smoleńsku – jak próbuje się go formatować w imię propagandowych celów. ©