To się zawsze niewinnie zaczyna

Dr Wojciech Paczos, ekonomista: Każdy rząd, który dla doraźnych korzyści popuszcza wodze inflacji, powinien się liczyć z tym, że szybko straci nad nią kontrolę. A wtedy wyborcy rozliczą go za recesję, którą w ten sposób wywołał.

27.09.2021

Czyta się kilka minut

 / ARCHIWUM PRYWATNE
/ ARCHIWUM PRYWATNE

MAREK RABIJ: Kiedy rozmawialiśmy w maju, uspokajałeś, że inflacja raczej nie będzie nas długo straszyć.

WOJCIECH PACZOS: Pamiętam. Dziś – zachowując podobną ostrożność w formułowaniu średnio- i długoterminowych prognoz – nie jestem już takim optymistą. Bo przez ten czas ryzyko, że inflacja zostanie z nami dłużej, systematycznie rosło.

Co się stało?

Nic. W tym właśnie problem. Mamy nadal problem z niezależnością i kompetencją władz monetarnych. Narodowy Bank Polski wciąż nie reaguje w sposób adekwatny do powagi sytuacji. Nie ma żadnego planu. Wciąż dostajemy takie same gładkie komunikaty, jakie płynęły z banku rok temu i przed sześcioma miesiącami: poczekajmy jeszcze trzy miesiące, pół roku.

Aż ceny przestaną wariować?

Tak bym tego nie ujął, bo wciąż nam daleko do hiperinflacji – odczyt z sierpnia pokazuje przecież 5,5 proc. Dużo, ale jeszcze do przeżycia.

Ale też poziom widziany w Polsce po raz ostatni w lipcu 2001 r. Mamy w Polsce dorosłych ludzi, którzy nie znają smaku wysokiej inflacji.

Bardziej niepokoi mnie tempo, jakiego nabiera wzrost cen. Kiedy rozmawialiśmy w maju, ryzyko utrwalenia się impulsu inflacyjnego – a mówiąc językiem potocznym: sytuacji, w której ludzie masowo nabierają przekonania, że będzie już tylko drożej, i to winduje ceny jeszcze wyżej – było w mojej ocenie niskie. Teraz to się zaczyna dziać. Przed wakacjami większość prognoz zakładała, że inflacja zacznie wyhamowywać, osiągnąwszy pułap 4,5-5 proc. Ten próg przeskoczyliśmy i boję się, że za chwilę przekroczymy kolejny.

Wśród przedsiębiorców odsetek przekonanych o tym, że ceny będą iść w górę szybciej niż inflacja, sięgnął w czerwcu prawie 55 proc. – i nie był na tak wysokim poziomie w 13-letniej historii tego badania. Praktycznie nikt nie uważa, że ceny spadną, a niewielkiego wzrostu spodziewa się tylko trzy procent ankietowanych. To dosyć niepokojące, bo problem nie dotyczy już kilku branż, oczekiwania inflacyjne puchną w całej gospodarce. Co ciekawe, pesymizmu przedsiębiorców nie podzielają konsumenci. Oni jeszcze w czerwcu oczekiwali jednak wyhamowania.

To chyba dobrze?

Nowe badania pokazują, że właśnie takie rozbieżności w oczekiwaniach pojawiają się regularnie w momencie przejścia od stabilnej do wysokiej inflacji. Ostatnio np. w Turcji. Ludzie z Rady Polityki Pieniężnej powinni o tym wiedzieć. I wyjaśnić, dlaczego uważają, że w Polsce będzie inaczej.

Tymczasem prezes Glapiński zwołuje konferencję prasową, na której z rozbrajającą szczerością ogłasza, że bank nie ma narzędzi do kontrolowania inflacji, bo ma ona charakter podażowy, a nie popytowy. Z Chin nie przyjeżdżają części do rowerów, zerwane zostały łańcuchy dostaw. Nic z tym nie zrobimy, bo ceny w sklepach idą w górę przez drożejące surowce. To na pewno ważny czynnik, ale czy jedyny?

Ceny surowców i materiałów faktycznie idą w górę.

Tylko że chodzi nie o to, że surowce drożeją, lecz o to, dlaczego drożeją. Mamy do czynienia z realizacją odłożonego popytu. Nie tylko w Polsce, bo rzecz się dzieje niemal na całym świecie, do tego na niespotykaną wcześniej skalę. W drugim kwartale tego roku PKB Polski urósł o 10,9 proc. Są to wartości, których w krajach rozwiniętych się nie notuje. Gospodarki odbiły się od dna i nadrabiają zaległości kilkunastu pandemicznych miesięcy.

Masz pretensje, że NBP nie broni gospodarki przed przegrzaniem poprzez podwyżkę stóp procentowych? Innymi słowy – że nie zdejmuje z rynku gotówki, zachęcając ludzi do oszczędzania?

Mam pretensje o to, że bank centralny wciąż nie ma planu, co robić. A czy inflacja rzędu 5,5 proc. sama się wyreguluje? Czy faktycznie ceny surowców to jedyny czynnik, którego wpływ za chwilę minie? Gdyby to był poziom bliżej 4 proc., byłbym bardziej spokojny. Przy 5,5 proc. inflację odczuwa już właściwie każdy. I dlatego potrzebny jest plan ratunkowy.

Wytłumacz.

Zacznijmy od tego, że nie każdy wzrost cen oznacza inflację. Powiedzmy, że właśnie o 10 proc. podrożały śliwki, bo wiosną były przymrozki i drzewa w tym sezonie nie obrodziły. Czy to problem dla gospodarki?

Raczej dla miłośników powideł śliwkowych.

Niekoniecznie. Może się przecież okazać, że w tym samym czasie potanieje cukier i cena powideł się nie zmieni, albo nawet spadnie. Problemy zaczynają się dopiero wtedy, kiedy w tych umownych powidłach, jakie stanowi gospodarka, więcej składników drożeje, niż tanieje. Możesz nie jeść pieczywa, być abstynentem i nie mieć samochodu – wtedy nie obchodzą cię ceny chleba, alkoholi i benzyny. Ale jeśli często podróżujesz, odczujesz te podwyżki i tak – w cenie noclegów hotelowych, które pójdą w górę, bo właściciela hotelu więcej kosztować będą usługi cateringowe, wyposażenie baru i opłaty za dostawy innych produktów.


Karolina Lewicka: Elektorat PiS jest w stanie wybaczyć zamach na sądy, ale może nie zdzierżyć podwyżek cen. Rządzących czeka konfrontacja z milionami, które nie chcą rezygnować z rozbudzonych aspiracji.


 

Gdy GUS podaje, że inflacja w sierpniu wyniosła rok do roku 5,5 proc., oznacza to, że jedne produkty podrożały w tym czasie o 0,5 proc., inne o 5 proc., a jeszcze inne – aż o 15 proc. Nieważne więc, jaki prowadzisz tryb życia – odczujesz ruch cen w górę. I zaczniesz do niego dostosowywać swoje zachowania. Planowałeś np. wymianę auta w przyszłym roku, ale zamówisz je już teraz, z obawy, że później będzie droższe. A ponieważ tak samo postąpi kilkanaście tysięcy klientów, producenci samochodów faktycznie podniosą ceny. To samo zrobią następnie firmy kurierskie, a potem sklepy internetowe, które korzystają z ich usług. I tak dalej.

Czy to ten mechanizm nazywamy pętlą inflacyjną?

Tak, i zwróć uwagę, że dla jego uruchomienia nie ma znaczenia, czy inflacja była popytowa czy podażowa. Bo konsumenci nie mają obowiązku prowadzenia analiz. Wystarczy, że zaczną się spodziewać wysokiej inflacji. Przy jej odczycie na poziomie 5,5 proc. przekonanie, że będzie tylko drożej, staje się już powszechne. Wtedy mamy ryzyko, że zmieni się w rodzaj samospełniającej się przepowiedni. Dlatego gdy słyszę prezesa NBP, który zapewnia, że bank nie musi interweniować, bo drożeje tylko prąd lub tylko pieczywo, zaczynam się zastanawiać, czy prof. Glapiński naprawdę nie rozumie, jak działa ten mechanizm, czy woli udawać, że nie rozumie. Bo to są właśnie te inflacyjne naczynia połączone. Wzrost ceny benzyny w lipcu przekłada się na podwyżki cen pieczywa w sierpniu, a one z kolei skutkują skokiem cen w restauracjach we wrześniu.

A może zachowania NBP powinniśmy interpretować w kontekście słynnej maksymy Miltona Friedmana, że inflacja jest podatkiem, który bardzo łatwo nałożyć. Były wicepremier Jarosław Gowin mówi wprost: 80 mld zł, które rząd nagle „wypracował” dla budżetu, to w rzeczywistości ukryta danina inflacyjna, którą wszyscy zapłaciliśmy na zakupach.

Podatek inflacyjny łatwo nałożyć i bardzo trudno cofnąć. W czasach Friedmana mechanizmy inflacyjne były jeszcze słabo zrozumiane. Łączono wtedy występowanie inflacji tylko z podażą pieniądza, a nie z oczekiwaniami. Teraz np. wiemy, że pozytywne efekty dla budżetu z takiego „podatku” będą występować stosunkowo krótko – dopóki do sytuacji nie dostosują się oczekiwania inflacyjne. Prędzej czy później inwestorzy na rynku kapitałowym zwęszą krew i pomimo niskich stóp procentowych zaczną domagać się od rządu większej rentowności obligacji. Wysoka inflacja uderzy też w siłę nabywczą konsumentów i sprawi, że zaczną kupować mniej, a to przełoży się na spadek dochodów z VAT.

Rząd i NBP mówią tu jednym głosem: mamy wprawdzie skok inflacji, ale jej negatywny wpływ wciąż jest niwelowany przez wzrost płac, który postępuje szybciej. Według GUS średnie wynagrodzenie brutto w lipcu tego roku było wyższe o 8,7 proc. niż rok wcześniej.

Zaczekaj, to ma być argument za lekceważeniem inflacji? Wolałbyś dostać te 8,7 proc. podwyżki przy inflacji na poziomie 5 proc. czy przy 2,5 proc. – kiedy de facto dostałbyś więcej o 6,2 proc., a nie 3,2 proc.?

Pytanie brzmi raczej, czy miałbym szanse na jakąkolwiek podwyżkę w warunkach gospodarki schłodzonej wzrostem stóp procentowych? Może tego się boi NBP?

Nie mam pojęcia, czego oni się tam boją, bo nasz bank centralny nie komunikuje rynkowi żadnej strategii. Wiem natomiast, że jeśli zajrzysz do badań, zobaczysz, że w warunkach utrzymującej się długo i do tego wysokiej inflacji większość pracowników traci szanse na jakiekolwiek podwyżki. Pracodawcy na bieżąco śledzą koszty i wiedzą, że w­­ ­nieskończoność nie będą mogli przenosić tego wzrostu na klientów. Dzisiaj w Polsce, przy inflacji 5,5 proc., mamy jeszcze lekki wzrost pensji realnych. Z badań wiemy jednak, że powyżej 10 proc. pensje realne już tylko spadają. Chcemy sprawdzać doświadczalnie, co się dzieje w międzyczasie?

Powiedzmy to w takim razie jasno: albo będą podwyżki stóp procentowych, albo recesja?

Wcale nie jestem za tym, żeby bank centralny zaczął interwencję od podwyżki stóp. Wręcz boję się takiego automatyzmu ewentualnej reakcji NBP. Media faktycznie wywierają presję na podwyżki stóp. Nie wiem, czy to przemyślana strategia, czy raczej efekt uproszczonego myślenia o inflacji jako o zjawisku, z którym można sobie łatwo poradzić, ­ wciskając guzik z napisem „stopy procentowe”. Obstawiam raczej to drugie. Jeśli jednak Rada ugnie się pod presją i od razu dowali, powiedzmy, podwyżką stóp o 1,5 punktu procentowego, będziemy mieli do czynienia z nieprzyjemnym efektem ubocznym w postaci pogorszenia sytuacji ekonomicznej tysięcy konsumentów, którzy korzystając z niskich stóp zapożyczyli się w bankach aż do granicy wypłacalności.

Tylko w lipcu w Polsce zaciągnięto kredyty hipoteczne na prawie 8,1 mld zł. To rekord wszech czasów, nakręcony przez niskie stopy procentowe. Maciej Samcik z serwisu „Subiektywnie o finansach” przyjrzał się wzorom umów o kredyt hipoteczny w złotych. Okazuje się, że banki opisują w nich ryzyko stopy procentowej niemal tym samym ezopowym językiem, jakim robiły to w umowach frankowych.

Klientów należy za wszelką cenę chronić przed rozmaitymi ryzykami – czy to zmiany kursu walut, czy podwyżki stóp procentowych – a nie pakować w pułapkę i potem oskarżać o nieodpowiedzialność czy hazard. To się opłaca wszystkim, bo jeśli wypłacalność straci 50 tysięcy ludzi, o tyle stopnieje siła nabywcza, która żywi gospodarkę. Dlatego wolałbym, żeby Rada zaczęła od tego, co się umownie nazywa zakręceniem kurka z pieniędzmi – czyli od rozmów z rządem na temat ograniczenia akcji kredytowej dla budżetu, polegającej na skupie obligacji Skarbu Państwa przez NBP. Czyli najpierw plan działania, potem zakończenie skupu obligacji, podwyżki stóp procentowych dopiero na końcu.

Ważne, żeby rynek dostał przy tym czytelny sygnał, że nasz bank centralny realizuje swoją misję – a przypomnijmy, że jego jedynym konstytucyjnym zadaniem jest trzymanie inflacji na wodzy – w pełnej niezależności od rządu. Nie chodzi o to, żeby NBP wojował z rządem, jak zdarzało się w przeszłości. Dziś mamy jednak do czynienia z przegięciem w drugą stronę. Premierowi zdarzyło się wypalić, że jakby coś, to NBP sfinansuje. I owszem, NBP powinien to robić – w czasie zamknięcia gospodarki z powodu pandemii, dla ratowania wypłacalności gospodarstw domowych i firm. Ale nie zawsze, kiedy premier zechce. Tymczasem RPP za bardzo nie oponowała.

Bo jej członkowie boją się, że się im za to oberwie?

Rada Polityki Pieniężnej w założeniu powinna być radą mędrców, złożoną nie tylko z fachowców najwyższej próby, ale też osób o statusie zawodowym i społecznym, który zapewnia im całkowitą odporność na wpływy polityczne.

Zaczynasz fantazjować.

Tak? W Wielkiej Brytanii, gdzie pracuję i mieszkam, do rady zaprasza się np. specjalistów zza granicy. Liczą się kwalifikacje, nie paszport. U nas to nie do pomyślenia. Każdy musi być wykształcony w kraju i najlepiej, żeby był polecony – nawet jeśli jego fachowość budzi wątpliwości. Nie nazywajmy też normalnością sytuacji, w której w RPP można bez trudu wskazać nominatów z nadania politycznego. Ludzi, którzy awans na to prestiżowe i dobrze opłacane stanowiska zawdzięczają nie własnej pracy, lecz koneksjom czy wręcz ślepemu posłuszeństwu.

Członkowie Rady właśnie dostali podwyżkę z 26 do 37 tys. zł miesięcznie.

A potem ci nasi fachowcy zapewniają – jak w lipcu zeszłego roku – że istnieje znaczące ryzyko wystąpienia deflacji. I co się dzieje? Chwilę później inflacja znów idzie w górę. Czy można było to przewidzieć? Tak. Pisaliśmy o tym z dr. Pawłem Bukowskim już w kwietniu. Zapobiec? Wtedy niestety nie. Ale ignorować inflację, gdy nie ma innego wyjścia, to jedno. Co innego twierdzić, że żadnego problemu nie ma, że to tylko ceny prądu albo tylko efekt bazy.

Znów musisz to wyjaśnić.

W wielu krajach na początku pandemii faktycznie mieliśmy deflację. Ceny spadały, bo odcięte od rynku firmy za wszelką cenę próbowały pozbyć się towaru i utrzymać płynność finansową. Tylko że w Polsce tej deflacji nie było. Przez cały okres pandemii inflacja była powyżej celu wynoszącego 2,5 proc. Nie można więc teraz wmawiać opinii publicznej, że inflacja jedynie wydaje się nam wysoka, bo ceny wystrzeliły w górę z bardzo niskiego pułapu. Jest dokładnie na odwrót: ceny rosły, a teraz rosną jeszcze szybciej, tylko NBP po staremu udaje, że tego nie widzi.

Tymczasem takie Węgry, które również zmagają się z wysoką inflacją, od początku roku podnosiły stopy procentowe już cztery razy. Działamy na tym samym wspólnym rynku UE. Geneza problemów w postaci pandemii też jest wspólna. Czy to oznacza, że u nich inflacja ma charakter popytowy i może się utrwalić, a u nas podażowy i na pewno minie? Nie wydaje mi się, ale cieszę się, bo będziemy mieli świetne studium porównawcze.

Europejski Bank Centralny stóp nadal nie rusza. Nie zamierza też dokręcać kurka z pieniędzmi i nie ograniczy skupu obligacji krajów strefy euro.

Ale w strefie euro wskaźniki inflacji dobijają obecnie dopiero do 3 proc., czyli raptem o 1 punkt procentowy ponad cel inflacyjny EBC.

EBC jest ostrożniejszy od NBP?

To nieuprawnione porównanie. EBC ma traumę niskiej inflacji – dziesięć lat poniżej celu, siedem lat ujemnych stóp procentowych. Oni w tej chronicznie niskiej inflacji w ogóle widzą przyczynę wszystkich nieszczęść – powolnego wychodzenia z poprzedniego kryzysu, słabego wzrostu produktywności, wysokiego bezrobocia. Powiedziałbym w uproszczeniu, że oni boją się zerowej inflacji, a mają 3 proc. My natomiast boimy się inflacji powyżej 5 proc. – i mamy inflację powyżej 5 proc. Wydaje mi się, że RPP dostrzega już powagę sytuacji i za chwilę zdecyduje się na interwencję. Boję się tylko, że zrobi to znów bez planu. ©℗

DR WOJCIECH PACZOS pracuje na Uniwersytecie w Cardiff. Prowadzi badania długu publicznego i polityki monetarnej. Jest adiunktem w Polskiej Akademii Nauk i założycielem grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2021