Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Można rzec, że do trzech razy sztuka. Po incydencie w Przewodowie, gdzie pocisk ukraińskiego systemu obrony powietrznej zabił dwie osoby i po rosyjskiej rakiecie, której szczątki przypadkowo znaleziono w lesie pod Bydgoszczą, polską przestrzeń powietrzną ponownie naruszył obiekt wystrzelony przez którąś ze stron trwającego w Ukrainie konfliktu.
Trzy minuty
Tego czy była to jedna z ponad stu rakiet użytych tego dnia przez Rosję do ataku na ukraińskie miasta, czy znów omyłkowo zawitał do nas pocisk ukraińskich przeciwlotników, z całą pewnością nie da się ustalić zapewne nigdy. Jak wyjaśnił tuż po spotkaniu u prezydenta Dudy szef sztabu generalnego generał Wiesław Kukuła, obiekt pojawił się na radiolokatorach polskiego wojska na około trzy minuty, po czym opuścił polską przestrzeń powietrzną, wlatując na terytorium Ukrainy. Dane z NATO-wskiego nasłuchu radarowego każą jednak przypuszczać, że nad Polską znów znalazła się rosyjska rakieta manewrująca, czyli taka, która zmienia trajektorię, aby utrudnić zestrzelenie. Jeśli manipulacją nie jest opublikowany w sieci film, na którym widać nisko przelatujący na ziemią obiekt, była to zapewne wystrzeliwana z samolotów CH-101, czyli taka sama, jaką latem odnaleziono pod Bydgoszczą. Pociski tego typu mogą przenosić około 400 kilogramów ładunku wybuchowego, konsekwencje potencjalnej eksplozji na terenie gęsto zaludnionym byłyby więc tragiczne.
Na szczęście tym razem nie doszło, jak pod Bydgoszczą, do awarii systemu naprowadzania. Rakieta zapewne przekroczyła polską przestrzeń powietrzną zgodnie z intencją ludzi, którzy ją wystrzelili, aby w ten sposób ominąć ukraińskie systemy obrony powietrznej. Jeśli jej celem była na przykład baza wojskowa w oddalonym niespełna 30 kilometrów od naszej granicy Jaworowie (spadły na nią inne pociski), atak z północnego zachodu mógłby stanowić zaskoczenie dla ukraińskich stacji radarowych, które przeczesują niebo głównie w kierunku wschodnim. Rosja kolejny już raz – i zapewne też nie ostatni – zlekceważyła więc integralność terytorialną naszego kraju. Polska natychmiast złożyła na ręce rosyjskiego chargé d’affair notę protestacyjną, ale wobec państwa, który drugi rok z rzędu w barbarzyński sposób bombarduje ukraińskie miasta, był to oczywiście gest. Równie nie na miejscu byłaby jednak próba użycia artykułu 5. Traktatu Północnoatlantyckiego. Polska nie została zaatakowana. Najpewniej nie była nawet celem.
Procedury na czas pokoju
Czy owe trzy minuty, o których wspomniał generał Kukuła, nie były jednak czasem dostatecznie długim, by zareagować? Zestrzelić rakietę natychmiast po tym, kiedy zjawiła się nad Polską, miast czekać, aż zdradzi swój cel?
W przypadku Przewodowa tego czasu po prostu zabrakło. Jak mówił w wywiadzie dla Polityki Insight poprzedni głównodowodzący, generał armii Rajmund Andrzejczak, rakieta ukraińskiego systemu S-300 uderzyła wówczas w ziemię niespełna siedem sekund po minięciu polskiej granicy. Nawet gdyby w pobliżu znajdował któryś z najnowszych polskich Patriotów (aktualnie w służbie mamy tylko cztery wyrzutnie), w warunkach pokojowych wojsko nie mogłoby zareagować. W czasie wojny każdy obiekt nienależący do własnej armii przeciwlotnicy zidentyfikowaliby od razu jako wrogi i mogliby go natychmiast zaatakować. Procedury w okresie pokoju nakazują dokładniejsze rozpoznanie i próby nawiązania kontaktu, bo może się okazać, że na radarze pojawił się na przykład prywatny samolot z zepsutym transponderem. Trzy minuty dały jednak naszym przeciwlotnikom znacznie więcej czasu na reakcję, zrozumiałe są więc także pytania o to, dlaczego wojsko kolejny raz ograniczyło się do śledzenia wrogiego obiektu.
Szczątki rakiety w lesie pod Bydgoszczą. Co już wiemy?
Wojskowi wciąż nie powiedzieli nam wszystkiego o najnowszym incydencie, wydaje się jednak, że tym razem wyciągnięto wnioski z poprzednich (zwłaszcza wpadce spod Bydgoszczy) i wszystkie procedury zadziałały. Od wybuchu wojny NATO-wskie systemy wczesnego ostrzegania AWACS na bieżąco śledzą sytuację na ukraińskim niebie, zaglądając głęboko nawet na terytorium Rosji. Dzięki temu już w nocy z 27 na 28 grudnia Sojusz wiedział, że Rosjanie szykują duży atak. Około trzeciej nad ranem 28 grudnia AWACS-y wykryły starty bombowców z dwóch rosyjskich baz. Kiedy jeden z wystrzelonych przez nie pocisków manewrujących znalazł się blisko polskiej granicy, w jego stronę ruszyła dyżurna para naszych myśliwców F-16, które rakietę poruszającą się w końcowej fazie lotu z prędkością około 600-800 kilometrów na godzinę mogły z łatwością dogonić i zestrzelić. Samoloty zapewne zawróciły, kiedy radary pokazały, że zagrożenie zniknęło za naszą granicą, choć nie da się także wykluczyć, że z bazy w podpoznańskich Krzesinach dotarły na miejsce za późno, żeby zareagować.
Generał Kukuła podkreślił jednak, że „to jest tylko technika, dlatego postanowiliśmy to również zweryfikować na ziemi”. Na poszukiwania ewentualnego szczątków obiektu wysłano grupy poszukiwawczo-ratownicze dwóch brygad Obrony Terytorialnej. Do akcji włączyła się również policja, która skierowała do poszukiwań około dwustu funkcjonariuszy. Warta odnotowania jest także zmiana w polityce informacyjnej. Tym razem oficjalne informacje popłynęły do opinii publicznej już cztery godziny po zdarzeniu.
Gotowi? Do obrony Trójmiasta
Pytania o reakcję na zagrożenie zadał publicznie także Mariusz Błaszczak – ten sam, który jako szef MON sprawę niezauważonej rakiety pod Bydgoszczą próbował zamieść pod dywan, a ostatecznie winą obarczył ówczesną armijną wierchuszkę, co zakończyło się złożeniem dymisji przez dwóch najważniejszych dowódców w Wojsku Polskim.
W przeciwieństwie do przeciętnego obywatela, który ma prawo tylko wiedzieć, że z jego podatków państwo polskie finansuje zakupy nowoczesnych systemów obrony powietrznej wartych ponad 100 miliardów złotych, były minister musi zdawać sobie sprawę, że było to niemożliwe. Na trasie przelotu rosyjskiego pocisku nie ma ważnych obiektów, a kraj wielkości Polski po prostu nie może zbudować obrony przeciwlotniczej chroniącej każdy kilometr kwadratowy jego powierzchni. Za około dziesięć lat, kiedy wszystkie zamówione już elementy wielowarstwowego systemu obrony powietrznej Wisła-Narew-Pilica zostaną dostarczone wojsku, nasza armia będzie w stanie zapewnić ochronę kluczowym obiektom na terenie całego kraju, ale nawet wtedy bezpieczne będą jedynie one. To, czym dysponujemy w tej chwili, wystarczyłoby – jak mówią wojskowi – najwyżej do skutecznej obrony Trójmiasta.
Dla każdego, kto śledzi polską politykę, nie powinno to stanowić zaskoczenia. Od 1989 roku właściwie każdy rząd równoważył budżet kosztem wydatków na wojsko, a zwłaszcza na obronę powietrzną, która w realiach Fukuyamowskiego końca historii mogła się istotnie wydawać bardzo kosztownym zbytkiem. Otrzeźwienie przyszło dopiero z chwilą, kiedy na ukraińskie miasta w Donbasie zaczęły w 2015 roku spadać pierwsze rosyjskie rakiety.