Jan Mela: Czasem dostaję pytania: „Panie Jaśku, kiedy kolejna wielka podróż?”

Wyprawa? Pewnie! Moja codzienna ekspedycja to ta do Biedry po zakupy, a potem z pieluchami na śmietnik. I bardzo ją lubię.
[ zdjęcia ]

20.12.2023

Czyta się kilka minut

Jan Mela / Fot. Grażyna Makara
Jan Mela / Fot. Grażyna Makara

EWELINA BURDA: Przychodzę z przedświątecznymi odwiedzinami i chcę zapytać: co u Ciebie?

JAN MELA: To zaraz może zrobić się nudno, bo dziś dzieją się u mnie dużo mniej spektakularne rzeczy niż kiedyś.

Poznaliśmy Cię jako nastolatka, który dwa lata po wypadku w stacji transformatorowej, przez który stracił nogę i rękę, zdobył dwa bieguny Ziemi. 

Nastolatkiem już na pewno nie jestem. Niedawno w Katowicach podszedł do mnie jeden człowiek, popatrzył i ze szczerym zdumieniem powiedział: Jezu, to ty jesteś dorosły?”. I na to wychodzi, jestem w połowie drogi między trzydziestką a czterdziestką. 

Po biegunach były górskie wyprawy: Kilimandżaro, Elbrus, wspinaczka na El Capitan, później maraton. A ostatnio nazwałeś się na Instagramie nadgryzionym przez los niedoszłym celebrytą”.

Dziś jest u mnie raczej spokojnie. I wcale tego nie żałuję, przeciwnie. Dalej czasem gadam ze sceny rzeczy, które, mam nadzieję, zadziałają na kogoś tak jak słowa, które ja usłyszałem od mądrych, motywujących ludzi jako nastolatek. Po latach udało mi się to przekształcić w zawód, bo prowadzę szkolenia: wyjdę na scenę, podciągnę nogawkę, pomacham zdjętą na chwilę protezą. Trochę poważnie, trochę na wesoło. Działam między biznesem a organizacjami pozarządowymi, a przez ponad 11 lat prowadziłem Fundację Poza Horyzonty”, która pomagała ludziom po amputacjach.

I w tak zwanym międzyczasie założyłeś rodzinę.

To najważniejsze. Mam w domu trójkę maluchów: jest Jadzia, Kazio i najmłodsza Zosia. I staram się być mężem i tatą obecnym. Na co dzień, zwyczajnie. Już bez tego cugu, w którym byłem kiedyś: ciągłego przekraczania, zdobywania, udowadniania.

Co chciałeś wtedy udowodnić?

Że nie ma rzeczy niemożliwych, przynajmniej dla mnie. Rosła taka narracja wokół osób z niepełnosprawnościami: to były czasy siłaczy, herosów, pokonujących wszystkie bariery. I myślę, że tak trochę jest z każdym tematem zepchniętym na margines, że w pewnym momencie wahadło odbija.

To znaczy?

Ono przez długie lata było wychylone w jedną stronę: osoby z niepełnosprawnościami pokazywało się jako takich, przepraszam za słowa, niezdarnych ciapków. Całkowicie niesamodzielnych, zależnych. Cała narracja bazowała na mechaniźmie litości: popatrz, jaki biedny, weź mu pomóż. Mnie to wściekało, więc mocno poszedłem w tę drugą stronę, też skrajną. Pokazywania, że ktoś w pełni sprawny, kto ma wszystkie kończyny, nie wejdzie na górę, a ja wejdę. Będę najmłodszy, najszybszy i cały naj.

Jeden chłopak, którego wspierała nasza fundacja, stracił w wypadku nogę. I zaczął komuś opowiadać o tym, co teraz u niego. Usłyszał pytanie: a jaki sport uprawiasz? Ten zdziwiony zapytał: a muszę jakiś uprawiać? I jego rozmówca wtedy powiedział: bo przecież jak się słyszy o kimś bez nogi, to on zawsze biega i ma wybitne osiągnięcia.

Jak chcesz biegać, to biegaj. Masz przykłady tego, że można. Ale to nie znaczy, że osoba z niepełnosprawnością równa się paraolimpijczyk czy artysta, który maluje ustami.

Ta narracja się poprawiła?

Poprawia się. Bo to wahadło, jak już się tak solidnie pobujało, to coraz częściej zatrzymuje się na tym spokojnym środku: gdzie jest zwykłe życie, codzienna intymność, rodzina.

I tak jak kiedyś starałem się odczarować wizerunek niepełnosprawnego ciapka, tak chciałem pożegnać wizerunek niepełnosprawnego herosa. We mnie, jak chyba w każdym człowieku, następowała ewolucja.

Jan Mela z rybą autorstwa Ewy i Jacka Budzowskich Kraków, 13 grudnia 2023 r. / Fot. Grażyn Makara

Opowiesz o niej?

Czułem, że czas płynie i że jeśli faktycznie marzę o tym, o czym od lat mówię: o miłości, rodzinie, ojcostwie, to niespecjalnie się do tego zbliżam. A to było już od lat moje marzenie: życie zwykłe, mniej spektakularne, choć oczywiście z osobistymi wyzwaniami.

I dziś jak mam jakieś spotkanie, to dalej zdarzają się pytania: „No to panie Jaśku, czy teraz kolejna podróż?”. „Może jakiś powrót na biegun?”. Wyprawa? Pewnie! Moja codzienna ekspedycja to ta do Biedry po zakupy i z pieluchami na śmietnik. 

I dobrze się na tej wyprawie czujesz?

Bardzo ją lubię.

A poczułeś kiedyś albo usłyszałeś, że ze względu na niepełnosprawność to nie dla Ciebie? Że się nie uda?

Uważam, że najistotniejszy jest przekaz z twojego najbliższego otoczenia. A moje zawsze mi dawało takie poczucie, że jestem po prostu facetem, a niepełnosprawność jest jedną z moich cech, to nie cały ja. No, nie mam ręki, nie mam nogi, ale tak samo nie mam myślenia strategicznego ani skończonych studiów. Różne są wymiary niepełnosprawności. Ale muszę podkreślić, że jestem tym, kim jestem, dzięki spotkanym ludziom.

To teraz zapytam o miłość: jak się poznaliście?

Moja żona Magda jest z Krakowa. Kilka lat temu wyjechała na misje: dwa lata spędziła na Kubie, dwa w Argentynie. Jak wróciła do Polski, to zaczęła szukać roboty. A że była to fajna dziewczyna, to ją zatrudniliśmy w fundacji.

Czyli romans w pracy?

Trochę tak żartuję. Jak coś między nami zaczęło iskrzyć poważnie, to nasze drogi zawodowe się rozeszły. Ale za jakiś czas uklęknąłem na pomoście z pierścionkiem. No i tak sobie jesteśmy. I robi się nas coraz więcej.

Teraz już piątka.

Jak dowiedzieliśmy się, że Magda jest w pierwszej ciąży, to stwierdziliśmy, że jeszcze mamy chwilę na jakąś wspólną szaloną podróż bez dzieci. 

I gdzie wylądowaliście?

Polecieliśmy tam, gdzie jeszcze nie byliśmy ani ja, ani ona: do Patagonii. Trzy tygodnie autostopem, Ziemia Ognistaspanie w namiocie, treking na lodowcu. Chyba trochę też po to, żeby móc córce powiedzieć, jak już się urodzi: w takim niezwykłym miejscu już byłaś.

I jak Ci idzie w tym ojcostwie?

Staram się nie mędrkować na temat wychowania, bo to są maluchy i bobasy. Są już oczywiście pierwsze dramaty, kryzysy, bunty dwulatka czy trzylatka, ale jesteśmy na początku. Mogę tylko zakładać, jakim będę ojcem, jak się zachowam, kiedy córki czy syn przyjdą do mnie z informacją, że jadą w wysokie góry czy do wakacyjnej pracy za granicę.

Pewnie, że chciałbym się tu odwołać do wzorca, który miałem. Moi rodzice po wypadku nie ulegli pokusie, żeby zamknąć mnie pod kloszem. A niepełnosprawność, niestety, często staje się takim nieuprawnionym pretekstem do pełnego decydowania za kogoś.

Masz teraz dla swoich rodziców więcej wyrozumiałości?

Na pewno. Doceniam przestrzeń do podejmowania decyzji, którą mi dali. Żebym zaryzykował. Kiedy w głowie Marka Kamińskiego i jego przyjaciół powstał pomysł na wyprawę na biegun, on oczywiście najpierw skontaktował się z moimi rodzicami. A oni odesłali go do mnie: zapytaj Jaśka, niech to będzie jego decyzja. My dajemy zielone światło.

Jak mówisz o tych relacjach, brzmi to momentami aż za pięknie.

Na pewno droga do tego miejsca, z którego dziś mówię, nie zawsze była piękna. To nie będzie żadne odkrycie, ale chcę to powiedzieć: każdy z nas w dużej mierze dzieli się tym, w czym wyrósł, nie? Oboje rodzice – mówię o tym dlatego, że oni sami o tym mówią głośno – pochodzą z rodzin przemocowo-alkoholowych. I jak nie jesteś nauczony, nauczona miłości za dziecka, to da się to nadrobić, ale to bardzo ciężka rehabilitacja serca. A z drugiej strony wierzę, że każdy rodzic próbuje dzieciom dać to, czego mu brakowało.

Tobie co chcieli dać?

Moja mama żyła w rodzinie bardzo mocno kontrolującej. Miała spełniać oczekiwania, być grzeczną dziewczynką, której niepotrzebna jest wolna wola. Bo na co to komu? I myślę, że dlatego bardzo chciała dać swoim dzieciom dużo wolności, przestrzeni. Ale każda przesada jest zła. Bo paradoksalnie to granice dają nam poczucie bezpieczeństwa. I miałem momenty, kiedy myślałem, że ci rodzice może się o nas nie troszczą, mają nas gdzieś, to, gdzie jesteśmy i co robimy.

A tata?

Miał surowy sposób wychowywania. Ludzie, którzy oglądali film Mój biegun” na kanwie naszej historii rodzinnej, gdzie jest parę scen pokazujących trudną relację między nami, pytali: czy mój tata rzeczywiście był taki okropny jak w filmie? Odpowiadałem: i tak, i nie. Bo czy był okropny? No moim zdaniem nie. A czy było tak jak w filmie? Tak. I bywało też gorzej.

Co było najtrudniejsze?

Długo wydawało mi się, że on oczekuje ode mnie tego, żebym zawsze sobie dawał radę. Był twardzielem, kozakiem. Także po wypadku. I tata wtedy rzucił robotę, żeby zająć się moją rehabilitacją, dopilnowaniem tego.

I co się wtedy działo między Wami?

To było dla mnie wtedy straszne, wiesz? Że ten gościu, do którego żywię raczej negatywne uczucia, zostanie moim rehabilitantem, będziemy spędzać razem kupę czasu. Blisko, ciągle. I sądziłem, że to skończy się katastrofą. A to jakoś stopniowo pokazywało, że nie da się funkcjonować w relacji tak tylko po powierzchni”. Dom? Najlepiej wrócić tam jak najpóźniej. Okropną rzeczą były dla mnie wspólne posiłki, swój pokój traktowałem jak celę: najchętniej dostawałbym tacę z jedzeniem pod drzwi, a później zostawiał tam tylko puste naczynia. No i oczywiście nie zadziało się tak, że pewnego dnia wstaliśmy i porozmawialiśmy, wyjaśniając wszystko. To był przymus. Nie było magicznie tak, że w którymś momencie stwierdziłem: po co się wstydzić, jak można się nie wstydzić. Padło wiele trudnych słów. I przełamujące było, gdy zaczęliśmy rozmawiać o jego życiu. O jego domu, rodzicach, o tym, jakim był chłopcem, jak sobie z tym radził i jak sobie nie radził. Z akceptacją moich rodziców było w zasadzie podobnie jak z akceptacją samej niepełnosprawności.

To znaczy?

Byłem przygnieciony czymś, czego nie znałem, czego nawet nie miałem szans się wcześniej nauczyć. I to poczucie wstydu i konieczność udawania, ukrywania się były tak dojmujące, że dłużej nie byłem w stanie tak żyć. I jakoś się z tego wygrzebywałem. Czasem życie musi nas postawić pod ścianą, przyprzeć do muru, żeby zmusić do podjęcia zmiany. Na lekko się nie da.

Dziś z rodzicami mamy bardzo dobre relacje, a ja pragmatycznie żartuję: szkoda, że nie mieszkają bliżej, bo by się dziadków trochę wykorzystało. 

Twój dom rodzinny jest na przedmieściach Malborka.

Kiedy byłem nastolatkiem, to każde wyjście z niego było... Starsze panie w oknach, przy płotach. Każde spojrzenie na mój pusty rękaw, na za luźno układającą się nogawkę... Ale jak wyjdziesz piąty, dziesiąty raz, robi się lepiej. W końcu się napatrzą. Gdybym dziś spotkał tych ludzi, to nie miałbym żalu: patrzyli, bo byli ciekawi, nikogo takiego nie spotkali, nikt im o niepełnosprawności nie opowiedział tak, jak trzeba.

A Ty co byś im powiedział?

Niewiele, bo uważam, że jedyna prawdziwa forma integracji polega na przebywaniu razem. Możemy sobie czytać o tym czy słyszeć hasła, że wszyscy jesteśmy równi i nikogo nie można wyszydzać, ale bez kontaktu bezpośredniego ciężko to przełożyć na zachowania.

Jest też trochę tak, że jeśli niepełnosprawność jest taka zauważalna, to my, osoby z niepełnosprawnościami, musimy niejako cały czas występować w tej roli – OzN. A nie każdy chce i ma siłę na to, żeby być codzienną kampanią społeczną.

Dziś też czasem patrzą?

Tak. I to jest normalne. Bo zdaję sobie sprawę, że jak latem wsiadam w krótkich spodenkach do pociągu, to zapewne większość współpasażerów nigdy nie widziało na żywo kogoś z protezą.

Tak samo jak chodzę po córkę do przedszkola. Na początku dzieciaki przybiegały, dopytywały, chciały dotknąć. Przedszkolanki przepraszały za nie, ale ja się wcale nie gniewałem. Teraz sztuczna noga jest dla tej grupy najnormalniejsza na świecie. No, może jeszcze trochę przyciąga uwagę, bo ma wężowy wzór.

Masz momenty, kiedy to nieoswojenie wraca?

Zawsze żałuję, że to nie działa raz na całe życie: oswoiłem i mam z tym spokój. To lata ciągłych gór i dołków. Teraz nie mam cięższych momentów ze swoim ciałem, ale są chwile, że od tej strony „technicznej” się wkurzę.

Na przykład kiedy?

Lubię majsterkować. Jak mam coś do zlutowania, to taśmą przyczepiam sobie, o tutaj, zwój cyny. W ręce trzymam lutownicę i jakoś idzie. Czasem wolniej, mozolniej. I wtedy przychodzi ta myśl: no złapałbym to po prostu w dwie ręce! Ale jak nie ma, to nie ma, trzeba kombinować.

A co tam sobie majsterkujesz?

Głównie bawię się w stolarkę. Zrobiłem kurs zawodowy na stolarza, bardzo lubię pracę w drewnie. Jestem też uzależniony od targu staroci pod krakowską Halą Targową. Wynajduję tam różne rzeczy, znoszę to do domu i przerabiam.

Co przerabiasz?

Ulubione są stare radia: przerabiam je na dekoracje, coś na kształt instalacji artystycznych, lampki. Ostatnio z żoną liczyliśmy: ile my mamy tych lampek-starych radyjek. Naliczyliśmy kilkanaście. To mi daje dużo zabawy, radości. Ale czasem się boję o zęby, bo jak się nie ma ręki, to one służą do dużo większej ilości rzeczy.

W czym Ci pomagają?

Często w nich coś po prostu trzymam, jak dłubię w warsztacie. Zabawny jest moment, jak rozpinam któremuś z dzieciaków kurtkę zimową, to w zęby chwytam kołnierzyk, a ręką ciągnę suwak w dół. Najstarsza córa śmieje się wtedy, że zjadam jej kurteczkę. A oni naśladują czynności, które robię „po swojemu”. I jak Jadzia zdejmuje kurtkę swojemu bratu, to robi to w taki sam sposób jak ja. Jak wytłumaczyć kilkulatce, że tak się nie robi, że można łatwiej? Bo jak to nie? – odpowie. Przecież mój tata właśnie tak robi.

Ale powiedz: miewasz jakieś tęsknoty za czymś szalonym?

Mam nadzieję, że będziemy mieć odwagę, żeby reaktywować trochę takiego codziennego szaleństwa, jak dzieciaki podrosną, zrobić fajną wyprawę, ale wspólnie. Mam w sobie naprawdę ogromną wdzięczność, że mogłem trochę poszaleć. Nie miałem nudnego życia, to na pewno. 
Boże, to brzmi jakbym je miał już kończyć.

Typowa rozmowa trzydziestoparolatków. Najwyższy czas na podsumowania.

To jeszcze powienienem teraz dodać: „A to, co mam, czyli wszystkie moje piętnaście odnowionych radyjek, zapisuję córce Jadwidze”.

Mogę Cię zapytać o tatuaż na nadgarstku?

No, pewnie. Tak przedświątecznie to można powiedzieć, że to jest ryba po grecku.

Czyli ichthys.

Tak. I już mówię bez głupich żartów. To oczywisty symbol. Jestem wierzący, nigdy tego nie ukrywałem, raz więcej, a raz mniej o tym mówiłem. I za ważne uważam, żeby nie wstydzić się tego, kim się jest. Choć długo mi się to wszystko jakoś nie kleiło.

To znaczy?

Miałem nastoletnie lata buntu, także wobec wiary, Boga. I, jak dziś myślę, to wynikało też z tego, co słyszałem: o grzechu, karze. I pytałem siebie: co ten trzynastoletni chłopiec zrobił złego, żeby tak od razu: pożar domu, śmierć brata, wypadek i niepełnosprawność? Święty nie byłem, ale że aż tak? Czym tak bardzo zasłużyliśmy na taką karę za grzechy? I ten nasz los tak postrzegałem: jako karę.

Miałem jednak dużo szczęścia do fajnych, mądrych duchownych, którzy mi uświadomili, że to nie tak działaKiedyś usłyszałem takie zdanie, ono było akurat w kontekście rodzicielstwa: że te trudne doświadczenia, nawet tragedie, są trochę jak wyzwania dane przez ojca. Znowu żartując: jak w tych memach, gdzie ojciec wpada rano w sobotę do pokoju i daje ci zadanie bojowe”. I możesz skrzywić się i zamruczeć pod nosem: kuźwa, dlaszego ja? 

Albo?

A może on pomyślał tak: mógłbym to zadanie dać komuś innemu, ale czy on da sobie radę? Tobie ufam, wierzę, że sobie poradzisz. I może będzie trudne, ale ogarniesz. A może jeszcze coś dobrego z tego wyciągniesz? Wtedy ten ciężar zadania jest już inny, co nie?

Jest jeszcze takie jedno zdanie, które kiedyś usłyszałem, a jest ważne dla mnie w kontekście wiary.

Powiedz.

Że trudne doświadczenia zmuszają nas do myślenia i zadawania pytań, a te często w naturalny sposób prowadzą nas do Boga. Nie każdego i nie zawsze – każdy ma swoją drogę. Ale mnie tak jakoś poprowadziły.

To skoro rybę po grecku już masz, to czekasz na święta? 

Bardzo lubię ten czas. Z roku na roku jest coraz bardziej gęsty, jeździmy w odwiedziny, w naszych rodzinach rodzą się kolejne dzieci. Jest nas dużo, wesoło.

Pomyślałam, że skoro majsterkujesz, to może robicie jakąś rodzinną szopkę?

Dobry pomysł, ale chyba jeszcze nie w tym roku. Może jak najstarsza córa podrośnie, to zostanie taką moją pomocnicą? Oczywiście niech robi swoje. Ale kurde, trochę ojcu w stolarce chyba pomoże, jak będę miał dla niej takie bojowe zadanie

JAN MELA (ur. 1988) jest działaczem na rzecz osób z niepełnosprawnościami. Najmłodszy w historii zdobywca dwóch biegunów Ziemi w jednym roku (razem z Markiem Kamińskim w 2004 r.) i pierwsza osoba z niepełnosprawnością, która tego dokonała. W 2013 r. na podstawie jego historii powstał film fabularny Mój biegun”. Przez kilkanaście lat prowadził Fundację Poza Horyzonty”. Mieszka w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Szefowa działu fotoedycji w „Tygodniku Powszechnym”. Fotografka i fotoedytorka, za swoją pracę dwukrotnie nominowana do Grand Press Photo, laureatka tej nagrody w kategorii Środowisko 2020. Portrecistka,  Autorka fotoreportaży z obozów dla uchodźców w… więcej
Dziennikarka, zastępczyni redaktora naczelnego, szefowa serwisu TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem Powszechnym” związana od 2014 roku jako autorka reportaży, rozmów i artykułów o tematyce społecznej. Po dołączeniu do zespołu w 2015 roku pracowała jako… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52-53/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Wyprawa życie