Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na wyspie jest zaiste zielono, ale nie różowo, gdyż brakuje PKP. Pociągi się tam nie rozwinęły, zatem trzeba było wypożyczyć samochód. Zrobiłem to, nie żałuję, jednak pozwalam sobie podzielić się kilkoma "ale".
Pojazd z wypożyczalni należy obejrzeć z zewnątrz i spróbować zapamiętać jego znaki charakterystyczne, odróżniające spośród setek innych wozów - inaczej będzie krucho gdzieś na parkingu pełnym czarnych toyot, a odczytanie numerów rejestracyjnych z breloczka przy kluczykach graniczy z cudem, zwłaszcza podczas deszczu. Na szczęście, kiedy już się zbliżymy, wypożyczony samochód łatwo poznać po rysach na karoserii. A co z wnętrzem?
Pojazd należy wypożyczyć co najmniej na dwie doby, gdyż pierwszy dzień upływa na poszukiwaniu stacyjki, przycisku otwierającego klapkę wlewu paliwa, guziczka zwalniającego hamulec ręczny, i na wielu, wielu innych wszechstronnych eksploracjach czasowo naszego pojazdu.
Inaczej czarno widzę tę jazdę.
Drugi dzień to już czysta przyjemność użytkowania... no, niezupełnie. Przecież na Wyspach myśli się lewostronnie. Nie jest łatwo, zważywszy na potencjalnie czołowo bolesny fakt, że myśli jadących z przeciwka znajdują się po stronie prawej - czyli odwrotnej niż u nas. Jasne? Teoretycznie tak - logiczne, konsekwentne, praktyczne - zwłaszcza dla praworęcznych, wszak od dawien dawna chodziło o to, aby pochwy mieczy nie trącały się przypadkowo, aby pojedynki wyglądały efektownie, zręcznie i nie odbywały się za często. Jestem zdecydowanie praworęczny, a do tego dużo pracuję w Krakowie, więc cząstka lewostronnej tradycji powinna potencjalnie przeniknąć i na mnie (podobno na drogach monarchii austro-węgierskiej jeździło się jak na Wyspach). Historyczne argumenty na rzecz tryumfującej praworęczności przemawiają do mnie spiżowym głosem tradycji, ale gdy siadam za kierownicą, lubię mieć lewarek zmiany biegów po prawej ręce. Mańkut zapewne wolałby odwrotnie, i nie dziwota.
Przebycie kilkunastu setek kilometrów w ciągu dwóch dób po nieintuicyjnej stronie wąziutkiej szosy to nieprzytomnie orzeźwiające doświadczenie z gatunku "przeżyj-to-sam", więc zamilknę ja na granicy snu i jawy, ale pióra jeszcze nie łamię, chciałbym bowiem napomknąć o pewnej finałowej zagwozdce, jaką jest rozstanie z drogim, a wypożyczonym przedmiotem. Mianowicie, nie do końca wiadomo, gdzie go porzucić. Teoretycznie rzecz biorąc - przeważnie na lotnisku (oczywiście: jak samochód, to na lotnisku). Wiadomo, że bak ma być pełny w momencie rozstania, ale podtrzymywanie baku w stanie wypełnienia podczas rozpaczliwego krążenia po wszystkich możliwych wielopoziomowych parkingach w poszukiwaniu igły w stogu siana - podczas gdy mój samolot nieubłaganie kołuje do startu - to temat godzien Homera (Simpsona).