Wszystko w głowie

Krystyna Chmielecka, wieloletni sekretarz wydawnictwa Znak: Papier był kiepski, okładki - że płakać się chce, bo znowu nie dali tektury, ale jaka to była radość wziąć do ręki Tischnera czy Malewską. Rozmawiała Anna Mateja

10.02.2009

Czyta się kilka minut

Anna Mateja: Zabieram Panią na spacer po katalogu książkowym Znaku.

Krystyna Chmielecka: Zgoda, ale pod warunkiem, że pani prowadzi, bo ja coraz gorzej widzę i szybko mogłabym wyprowadzić panią na manowce. Zdaję sobie jednak sprawę, że chyba jestem kimś zamiast: zamiast zmarłego 10 lat temu Jerzego Turowicza, który przyjmował mnie do pracy w 1957 r.; zamiast prof. Jacka Woźniakowskiego, któremu wiek i choroba nie pozwalają już na taką aktywność, jakiej byśmy sobie życzyli. Nim więc powiem cokolwiek więcej, jedną kwestię trzeba postawić jasno i od razu: bez ich wiedzy, kontaktów intelektualnych i smaku wydawnictwo Znak nigdy by nie powstało ani nie wydało tylu znakomitych książek.

Papier i śliwowica

Ale też bez Pani, sekretarza wydawnictwa, pracy i uporu niewiele by wyniknęło z tych ich planów.

Uparty, proszę pani, to musiał być mój śp. mąż - Zygmunt Pawlus, który w wydawnictwie Znak odpowiadał między innymi za kupno papieru i kontakty z drukarnią. Obrotny, towarzyski, dowcipny - cuda potrafił zdziałać: a to udawało mu się kupić lepszy papier, a to zamienić siódmej jakości papierzysko (jeden z najgorszych gatunków, jaki nam przydzielono, na nic innego legalnie liczyć nie mogliśmy) na coś ładniejszego. Nikt nigdy nie opisywał tej naszej zaradności...

Kombinowaliście, po prostu.

Właśnie, ale nam nie zależało, by istniał jakikolwiek pisemny dowód naszej niesubordynacji wobec tamtej władzy. Wiele opierało się na słownych umowach albo wspólnych znajomościach.

W drukarni Zygmunt Pawlus dosłownie upychał Znakowe książki w kolejce do druku. Partia nakazywała przecież, by najdłużej jak się da opóźniać druk naszych książek. Przypuszczam jednak, że nawet jeśli drukarze wypełniali czasami ten nakaz, nie robili tego z przekonania czy chęci odegrania się na ludziach gorszej kategorii, do jakiej środowisko Znaku wówczas należało. Po zakończeniu druku Zygmunt pilnował, by drukarze nadmiernie nie kradli - książki Znaku, podobnie jak numery "Tygodnika Powszechnego", były towarem na tyle deficytowym, że pod Halą Grzegórzecką w Krakowie schodziły dowolne ich ilości. Znając Zygmunta wtedy, trudno było uwierzyć, jak ciężką miał za sobą przeszłość: partyzantka AK, potem WiN, a po ujawnieniu się ciężkie przesłuchania w UB i więzienie. Zygmunt w Znaku po prostu odżył.

Pamięta Pani jeszcze te emocje, kiedy do siedziby Znaku przy Wiślnej 12 przywożono pierwsze egzemplarze świeżo wydanej książki? Otwieraliście paczki i...

I Jacek Woźniakowski, jak tylko otworzył książkę, od razu znajdywał błąd! Choćby niewinny, ale jednak. Ale mimo tych nerwów, radość była wielka. Bywało, i to nierzadko, żeśmy balowali po wydaniu tego czy innego tytułu. Pamiętam jak dziś, że ks. Józef Tischner, kiedy w 1975 r. wydał pierwszą u nas książkę - "Świat ludzkiej nadziei" (był to wybór esejów ogłaszanych w latach 1966-75 na łamach "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Znak") - przyniósł śliwowicę pędzoną w Łopusznej.

Sama zorganizowałam bibkę, gdy wydaliśmy, wraz z benedyktynami tynieckimi, "Mszalik na niedziele i święta". Ile nas to kosztowało pracy i nerwów! Jeszcze trwał Sobór i dopiero co, w grudniu 1962 r., papież Jan XXIII podpisał "Konstytucję o liturgii świętej", a my, równolegle z wprowadzanymi zmianami, chcieliśmy wydać mszalik, który by pomagał ludziom tę nową liturgię sobie przyswoić. To zresztą jedyna książka ze wszystkich, jakie przez 30 lat pracy w Znaku przygotowywałam do druku, w której pojawia się moje nazwisko.

Rysunki Turowicza

Pani nazwisko pojawia się też pod ważnym dokumentem - protokołem z zebrania zarządu Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak z 6 lipca 1959 r., w którym uznaje się "za początek działalności [wydawnictwa] datę 1.7.1959 r. tj. dzień, w którym Społeczny Instytut Wydawniczy otrzymał decyzję (...) o włączeniu pierwszych 6 pozycji w plan wydawniczy Min. Kultury i Sztuki na rok 1959".

Protokołowałam tę "historyczną chwilę". Przyznam się jednak, że samego protokołowania nie znosiłam. Oni tyle gadali, a ja to wszystko musiałam notować. Turowicz też chyba za tym nie przepadał, bo kiedy dyrektor Tadeusz Nowak, odpowiadający za sprawy administracyjno-finansowe spółki, mówił o podatkach i stanie finansowym firmy albo wykłócano się o plany wydawnicze, Jerzy siedział w kącie i rysował. O, na przykład coś takiego: siedzi sobie ludzik przy biurku i zaczernia pracowicie stronice, po czym wrzuca wszystko do dziurawego kosza na śmieci.

Szef próbował chyba narysować alegorię obrad bez końca.

Całkiem możliwe. Turowicz był człowiekiem z innego świata. Kiedy zobaczyłam go pierwszy raz - już po zamknięciu "Tygodnika Powszechnego" w 1953 r., w dziale programowym krakowskiej filharmonii, gdzie pracowałam - zwrócił moją uwagę skromnością i... tenisówkami. Przyszedł z wielką torbą, nieśmiały i miękkim głosem, na który trudno byłoby nie zwrócić uwagi, poprosił o wejściówki. Od mojej siostry, Danuty, pianistki, wiem, że przez lata nie opuszczał żadnego koncertu.

Na zebraniach zarządu, przypuszczam, o muzyce się nie rozmawiało.

O nie. Kiedy powstawało wydawnictwo Znak, rozmawiało się np. o jego kapitale założycielskim, na który m.in. złożyły się dary 900 czytelników "Tygodnika Powszechnego", jacy odpowiedzieli na apel zamieszczony na łamach pisma. Powstała spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, w której skład wchodziło wydawnictwo, miesięcznik "Znak" i "Tygodnik Powszechny". By tego dokonać, trzeba było mieć zaprzyjaźnionego notariusza, który wiedział, jak załatwić, by odpowiednie urzędy państwowe nie podważyły nam tych zamierzeń. Nie było to proste, bo PRL nie lubił prywatnej działalności.

Przed "odwilżą" październikową nie mogło być mowy o takim manewrze.

Naturalnie, przecież o wydawnictwie myślano już w drugiej połowie lat 40., ale wciąż brakowało sprzyjającego klimatu politycznego. Hanna Malewska, redaktor naczelna miesięcznika "Znak", Antoni Gołubiew, Stefan Kisielewski, Jan Józef Szczepański czy Jerzy Zawieyski, poza tym, że byli autorami "Tygodnika", byli przede wszystkimi uznanymi pisarzami, więc byłoby kogo wydawać. Co równie ważne, jedyną poważną oficyną katolicką był wówczas PAX, którego właściciel, Stowarzyszenie PAX, współpracowało z reżimem PRL-u. Nie było natomiast wydawnictwa zbieżnego światopoglądowo z redakcją "Tygodnika".

W staraniach o powołanie wydawnictwa bardzo pomogło istniejące od 1957 r. Koło Poselskie "Znak", a przede wszystkim jeden z jego członków - Jerzy Zawieyski. Żmudne zabiegi uwieńczyło pozwolenie na wydawanie książek w nakładzie góra 7 tys. egzemplarzy.

Cenzura państwowa i kościelna

I od razu, przy trzech pierwszych książkach, ten limit przekroczyliście: "Drogę Krzyżową" kard. Wyszyńskiego wydaliście w nakładzie 50 tys. egzemplarzy, "Listy do przyjaciela. Gdy chcemy się modlić" Gołubiewa - 20 tys., "Opowiadania i podróże" Kisielewskiego - 10 tys.

Bo posucha na rynku była straszna. Osoby, które chcąc pogłębić swoją wiarę, szukały czegoś więcej niż mszalik czy katechizm wydawane przez wydawnictwa kurialne, nie miały dużego wyboru. Albo szperały w bibliotekach za książkami przedwojennymi, albo sięgały po to, co wydawał PAX. Ten zresztą od początku działalności Znaku usiłował z nami współpracować, ale nas to nie interesowało.

Rok później wydajecie książkę dotyczącą innej nieco duchowości, ale najwyższej próby - Thomasa Mertona "Nikt nie jest samotną wyspą".

W przekładzie znakomitej pisarki i tłumaczki, Marii Morstin--Górskiej. Książka była wcześniej drukowana we fragmentach na łamach miesięcznika "Znak". To zresztą nasz stały wówczas zwyczaj - wydawanie zbiorów tekstów poczytnych autorów "Tygodnika" i "Znaku". Bo też wielu z nich to były kury znoszące złote jaja, choćby Tadeusz Żychiewicz.

Pierwszy zbiór jego tekstów "Ludzie ziemi nieświętej" wydaliście już w 1961 r., ze zdjęciami świetnego fotografika Marka Piaseckiego.

To był akurat zbiór artykułów poruszających problemy rodzinne czy społeczne, natomiast Żychiewicz taki, jakim go znamy najlepiej, zaczął się nieco później. Pierwszy tom "Poczty Ojca Malachiasza", jego niezwykle poczytnej rubryki z łamów "Tygodnika", wydaliśmy dopiero w 1970 r. Ale już w następnym roku musieliśmy zrobić drugie wydanie i sporządzić drugi tom "Poczty", a w 1972 r. - trzeci. I wszystko szło jak woda.

Jakie jednak z powodu Ojca Malachiasza wybuchały afery z cenzurą kościelną! Książka imprimatur krakowskiej kurii mieć musiała, a Malachiasz zbyt ortodoksyjny nie był, dlatego księża kłócili się np. o chrzest dziecka rodziców, którzy żyli bez ślubu. Jestem zresztą prawie pewna, że gdyby teraz zrobić inteligentny wybór tekstów z "Malachiasza", też by się sprzedało.

Cenzura kościelna siała spustoszenie w książkach Znaku?

Nie przesadzajmy - nieporównanie mniejsze niż państwowa, bo tę trudno było przebić. Gdy państwowa miała ukaz niepublikowania Czesława Miłosza, nie sposób było go obejść. To nazwisko po prostu nie mogło pojawić się w druku. Pamiętam, że po ciężkich bojach w książce "I dzień się już nachylił" z 1979 r., zawierającej wybór wypowiedzi z ankiety rozpisanej przez "Tygodnik", ze wstępem Józefy Hennelowej, udało się umieścić motto z Miłosza. Ale pod jednym warunkiem - że nie napiszemy z kogo to cytat...

Jacek Woźniakowski rok po roku umieszczał poezje Miłosza w planach wydawniczych obowiązkowo przesyłanych do Ministerstwa Kultury oraz Urzędu ds. Wyznań. Bezskutecznie. Miłosza "odblokował" dopiero otrzymany przezeń Nobel w 1980 r. Wtedy przedrukowaliśmy za Instytutem Literackim w Paryżu i Michigan Slavic Publication Ann Arbor dwa tomy jego wierszy w książce "Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada i inne wiersze".

Brzegiem cienia

I tak po raz pierwszy od 30 lat doszło w Polsce do oficjalnego wydania wierszy Miłosza. Wróćmy jednak do cenzury kościelnej. Trudno mi uwierzyć, że kurialni cenzorzy bez oporów akceptowali książki np. ks. Hansa Künga ("Sobór i zjednoczenie", 1964), Karla Rahnera SJ ("O możliwości wiary dzisiaj", 1966) czy Edwarda H. Schillebeeckxa OP ("Chrystus, sakrament spotkania z Bogiem", 1966)...

Największe opory napotykaliśmy w związku z wydaniem książek Rahnera. Jacek Woźniakowski, który brał na siebie najcięższe rozmowy, tak w cenzurze kurialnej, jak państwowej, powiedział wtedy do kościelnego cenzora: "Ksiądz może się z tym nie zgadzać, ale dlaczego nie dać tego innym do przeczytania?". Poza wszystkim każda z książek zachodnich teologów już przecież miała imprimatur wydane przez ich rodzimą kurię.

Wydając te książki, byliśmy wierni sobie - twórcom wydawnictwa zależało przecież na puszczaniu w obieg książek przeznaczonych dla inteligentnego, niekoniecznie wierzącego czytelnika. Sprzyjających i życiu religijnemu, i takim poszukiwaniom.

Pierwszy pełny rok działalności, 1960, był pod względem naszych aspiracji bardzo reprezentatywny. Wydaliśmy przecież obok Mertona zbiór esejów Stanisława Stommy "Myśli o polityce i kulturze", w którym znajdują się m.in. rozważania o współczesnym laicyzmie i pytania, na czym polega "burżujstwo". A poza tym książkę Stefana Swieżawskiego "Rozum i tajemnica" o "uprawie intelektu" czy Evelyna Waugh "Helena" - pięknie napisaną powieść o matce Konstantyna Wielkiego. Jeśli ktoś poszukiwał czegoś ambitnego, było w czym wybierać.

Pominęła Pani książkę Jerzego Zawieyskiego "Brzegiem cienia. Kartki z dziennika".

Ach, to rzecz, na której "poległam", ale sama książka śliczna, oczywiście. Zawieyski, już po cenzurze, dopisał we wstępie jedno zdanie. Zupełnie niewinne, ale zmienianie czegokolwiek w tekście, na którym widniała już pieczątka "ocenzurowano", było wykluczone. Po wydrukowaniu książki cenzor sprawdził, czy wprowadziliśmy wszystkie nakazane przez niego poprawki i kiedy znalazł to dopisane we wstępie zdanie, nie dał pozwolenia na rozpowszechnianie książki. Cała we łzach, przejęta, że z mojego powodu cały nakład pójdzie na przemiał, przyleciałam z tym do redakcji "Tygodnika". Pani Zofia Starowieyska-Morstinowa, pisarka i doświadczona redaktorka, skomentowała to bezlitośnie: "Tak to jest, gdy niefachowa osoba prowadzi wydawnictwo". Uratował mnie Krzysztof Kozłowski - zadzwonił do siedziby cenzury przy Mysiej w Warszawie i wszystko odkręcił. A z panią Zofią i tak miałam bardzo dobre kontakty.

Rok 1961 rozpoczęliście mocnym akcentem: Henri de Lubac SJ "Katolicyzm. Społeczne aspekty dogmatu", pod red. Anny Turowiczowej. Jakbyście przeczuwali zbliżający się Sobór...

Turowicz i Woźniakowski może czuli pismo nosem? Obaj posiadali szeroko rozbudowane kontakty, sporo czytali, a jeśli tylko było to możliwe - wyjeżdżali za granicę. Turowicz śledził właściwie na bieżąco to, co się działo w teologii i Kościele, dlatego mimo komuny w Znaku nie brakowało wysmakowanych i ważnych w danym czasie książek.

Książka de Lubaka otworzyła ważną w Znaku serię "Teologia żywa", a rok później zwołano II Sobór Watykański. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć: zaczęliśmy ludzi przygotowywać do Soboru, a potem go ludzi uczyć. W ramach "Teologii żywej" wydaliśmy wszak książki, poza teologami już wymienionymi: Hansa Ursa von Balthasara, Jeana Daniélou SJ, Marie-Dominique Chenu OP, Yves’a Congara OP, Romano Guardiniego, Josepha Ratzingera, Marka Schoofa OP, Louisa Bouyera. W większości przypadków byliśmy pierwszymi wydawcami ich książek w Polsce.

Dla mniej wyrobionego teologicznie czytelnika wymyśliliśmy serię "Czasy i ludzie", w której zamieściliśmy biografie, m.in. św. Pawła z Tarsu, św. Tomasza z Akwinu, św. Augustyna, ale też Karola de Foucauld, Karola Ludwika Konińskiego czy Magdaleny Mortęskiej. Kto dziś wie, że żyła w czasach reformacji w Polsce mistyczka, matka Mortęska?

Dochodowy mszalik

Ale mszalik też wydawaliście. Do początku lat 70. właściwie co roku. Pani Krystyna Strzelecka, wieloletnia główna księgowa spółki, często przypominała żartem, że jeśli tylko pojawiały się jakieś kłopoty z płynnością finansową, wystarczyło wydać mszalik, by ją przywrócić.

Święte słowa. A mówiąc poważniej, to było naprawdę dobrze pomyślane - zarobionymi na książkowych pewniakach pieniędzmi nie tylko łataliśmy dziury, ale też mogliśmy je wydawać na coś, co dochodów przynieść nie mogło, choć na publikację bezsprzecznie zasługiwało.

Prof. Woźniakowski nazwał kiedyś miesięcznik "Znak" żartobliwie "najdroższą utrzymanką w Polsce".

Pieniądze były potrzebne nie tylko na miesięcznik, także na wydanie pozycji, które Jacek nazywał "trwałym wkładem w kulturę polską". Do takich zaliczaliśmy choćby "Kłopot z istnieniem" Henryka Elzenberga, "Pisma wybrane" Konstantego Michalskiego CM czy tomy pracy naukowej pod red. Jerzego Kłoczowskiego "Kościół w Polsce". Antoni Ochęduszko, który prowadził w Znaku dział handlowy, złościł się czasem na te pozycje, ale summa summarum i one dobrze schodziły.

Wydawanie mszalika mogliśmy sobie podarować, gdy dorobiliśmy się takich autorów jak ks. bp Jan Pietraszko czy ks. Mieczysław Maliński. Książki ks. Malińskiego - tak te adresowane do dzieci i młodzieży, jak zbiory tzw. ramek z "Tygodnika" - cieszyły się niebywałym powodzeniem. Kiedyś w Łańcucie natknęłam się na jego książkę "To nie takie proste, mój drogi", sprzedawaną ze straganu przed kościołem. I byłoby świetnie, gdyby nie to, że nie posiadała wydawcy - przedrukowano ją, nie pytając o prawa autorskie. Ale nie szuraliśmy, bo trudno byłoby dociec, kto jest taki "zaradny". Poza tym, ta książka była tak pożyteczna! Ale też, jeśli ktoś miewał kłopoty z cenzurą kościelną, to nie Küng czy Schillebeeckx, a ks. Maliński.

Ale chyba nie dlatego, że był bardziej od tamtych nowatorski?

Raczej nie. Jedną z książek, o sakramentach, musieliśmy skasować, bo ks. Maliński po przeczytaniu uwag kurii właściwie oddał nam nowy tekst, w którym po swojemu przemycał to, co wcześniej zakwestionowano. I nie mieliśmy już czasu, by składać książkę od nowa.

Dla odmiany ks. Pietraszko, znany z krakowskiej Kolegiaty św. Anny duszpasterz akademicki, miał problemy z cenzurą państwową. Na wydanie "Medytacji w drodze" w 1977 r. czekaliśmy kilka lat, bo władza doszła do wniosku, że nie będzie wspierać działalności popularnego kaznodziei.

W 1970 r. Znak wydaje książkę, która znacząco poszerza pole waszych zainteresowań i oddziaływań - to "Pisma. Eseje, artykuły, listy" Bolesława Micińskiego, w opracowaniu jego córki Anny Micińskiej. Publikacja, która miała przywrócić do powszechnego obiegu ważnego twórcę.

To właściwie niewiarygodne, że tyle książek przeszło przez moje ręce przez te 30 lat. Nie powiedziałyśmy przecież ani słowa o książkach Władysława Bartoszewskiego "Ten jest z ojczyzny mojej..." czy "1859 dni Warszawy", pracowicie zebranym przez ks. Adama Bonieckiego "Kalendarium życia Karola Wojtyły", bestsellerach ks. prof. Michała Hellera, debiucie Zygmunta Kubiaka, zbiorze szkiców Adama Zagajewskiego w opracowaniu graficznym Zbyluta Grzywacza ani o książkach emigrantów, Stanisława Vincenza czy Józefa Czapskiego, jakie po latach starań udało nam się w latach 80. wydać.

Jedna zielona teczka

Skoro tyle tego było, jak to Pani ogarniała?

Za pomocą jednej zielonej teczki z bieżącymi informacjami o książkach; poza tym każda książka, nad którą pracowaliśmy, miała swoją kartę. Więcej miałam w głowie niż w papierach, tym bardziej że większością spraw zajmowałam się sama.

Bo było was wszystkich raptem...

Dokładnie pięć osób: Jacek Woźniakowski, Zygmunt Pawlus od spraw techniczno-drukarnianych (z czasem dołączył do niego Edward Leśniak), Barbara Strzelecka i Antoni Ochęduszko z działu handlowego i ja. Dopiero w latach 80. pojawiły się moje następczynie: Małgorzata Biernacka i Barbara Poźniak. A kiedy do wydawnictwa wtargnęła pewna poetka z Nowej Huty, która prawie siłą chciała na mnie wymusić wydanie jej wierszy, dojrzała w wydawnictwie myśl, by zatrudnić kogoś od poezji. Tym kimś okazał się młodziutki Jerzy Illg.

A potem przyszła wolność i mogliście wydawać wszystko.

O tym opowieść nie należy już do mnie. Wydawnictwo opuściło pół pokoju przy redakcji "Tygodnika", do którego wdrapywaliśmy się po krętych, metalowych schodach, i przeniosło do odrestaurowanego Dworku Łowczego. Rozbudowało się niepomiernie, wydając tytuły daleko przekraczające nasze zamierzenia i ambicje. Czasami tylko tak się zastanawiam, czy oni czują tę samą radość co my, kiedy rozpakowywaliśmy paczki z książkami. Papier kiepski, okładki - że płakać się chce, bo znowu nie dali tektury, ale jaka radość była wziąć do ręki Tischnera, Malewską czy jakiegoś "pobożnego zagraniczniaka".

KRYSTYNA CHMIELECKA (ur. w 1925 r. w Krzemieńcu Wołyńskim) ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1957 r. rozpoczęła pracę w "Tygodniku"; w latach 1959-89 była sekretarzem wydawnictwa Znak. Mieszka w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2009