Uniwersytet wolności

W laboratoria, innowacyjne projekty, budynki dla kadry naukowej i studentów inwestujemy więcej niż w autostrady i stadiony. Mogę zapewnić: to się nie zmieni.

10.07.2012

Czyta się kilka minut

Gdy dewaluują się pieniądze – pomoże dobra idea. Gdy dewaluują się idee – nie pomoże już nic. Taką myślą Ksiądz Profesor Michał Heller rozpoczął opublikowany w poprzednim numerze „Tygodnika Powszechnego” artykuł poświęcony rozważaniom o idei uniwersytetu.

Dla mnie idea uniwersytetu opiera się na wolności – wolności myślenia, wolności badań naukowych, wolności nauczania. Co się stanie, gdy zdewaluuje się wolność? Zostaje już tylko dowolność albo bezwolność. Obie dość silne i dość groźne, by pogrzebać idee uniwersytetu. I gdyby tej wolności zabrakło, moglibyśmy pewnie mówić o „śmierci uniwersytetów”, przywołanej w tytule artykułu ks. Hellera [tytuł pochodził od redakcji – red.].

Księże Profesorze – chyba oboje nie mamy wątpliwości, że polskie szkolnictwo wyższe, rozdrobnione, rozproszone, z przytłaczającą liczbą ponad 400 bardzo dobrych, przeciętnych i, powiedzmy szczerze, także kiepskich uczelni, wymagało reformy. Reformy, która wyzwoli zmiany, ale też ochroni i rozszerzy wolność akademicką.

WIĘCEJ POWIETRZA

Tyle było pomysłów na tę reformę, ilu naukowców i badaczy systemu szkolnictwa wyższego, ilu studentów i doktorantów razem wziętych. Dorzućmy jeszcze polityków różnych opcji. Szukaliśmy w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego ponad trzy lata kompromisowych rozwiązań. I za sukces tego rządu uznaję, że reforma bez większych protestów i sporów, od października 2011 r. stopniowo wchodzi w życie. I to, że autonomię uniwersytetów potrafiliśmy w trakcie prac legislacyjnych nie tylko ochronić, ale i znacząco poszerzyć. Nie mam wątpliwości też, że coraz szersza wolność uniwersytetów już przynosi mądre zmiany.

Autonomię uniwersytetów można wzmacniać wyłącznie poprzez deregulację przepisów. A najgłębszej deregulacji wymagał na uczelniach sam proces nauczania. Mieliśmy przecież odgórnie ustalone programy studiów i zamkniętą listę kierunków, jakie uniwersytety mogły zaoferować. To nadmiernie sztywny gorset, w który latami wciskano uniwersytety. Teraz wreszcie mogą nabrać powietrza!

Wszystkie uczelnie właśnie teraz – korzystając z zapisanej w reformie autonomii programowej – definiują na nowo swoją ofertę kształcenia w oparciu o Krajowe Ramy Kwalifikacji. Powstają zupełnie nowe programy studiów i nowe kierunki uwzględniające naukową specjalizację uczelni, nowe wyzwania cywilizacyjne, ale też potrzeby lokalnych rynków pracy, ambicje młodych ludzi i umiejętności, bez których absolwenci w dalszej karierze zawodowej czy pracy społecznej będą bezradni.

Odgórnie wytyczono jedynie osiem obszarów kształcenia obejmujących szeroko rozumiane dziedziny nauki. Reszta należy wyłącznie do uczelni, a konkretnie do poszczególnych wydziałów i katedr. Mogą postawić na studia ogólnoakademickie albo o profilu praktycznym. Mogą zaprosić do współpracy profesorskie sławy z całego świata albo zbudować program studiów wspólnie z wybitnymi praktykami z gospodarki. Mogą włączyć studentów w przygotowanie publikacji naukowych, realizację badań w laboratorium albo w praktyczne zajęcia pod okiem pracodawców. Jest miejsce i na pogłębioną naukową refleksję w pracy dydaktycznej, i na szlifowanie umiejętności praktycznych oraz kompetencji społecznych.

ELITARNIE I POWSZECHNIE

Zgoda, trochę z tym pracy. Trzeba przestawić myślenie o procesie kształcenia na myślenie o efektach kształcenia i odpowiedzieć sobie – a następnie zakomunikować maturzystom i studentom – kogo, czego i jak zamierzamy nauczyć. I nie może to być jedynie lista pobożnych życzeń wykładowców, lecz rzeczywiste dostosowanie treści programowych, metod ich realizacji, a także sposobów oceny efektów do przyjętej misji i do poziomu studentów, z którymi przyszło nam pracować (wcale nie myślę o równaniu w dół). Jeśli ktoś tylko stare programy z mozołem przepisze do nowych tabel, to zaprzepaści szansę, jaką daje ta naj¬istotniejsza z autonomii uniwersyteckich – autonomia samodzielnego kształtowania każdego z programów. Byłby to, mówiąc obrazowo, akademicki grzech zaniechania.

Przebudowanie programów studiów pod kątem misji kształcenia z jednej strony i poziomu samych studentów z drugiej, pozwoli na zróżnicowanie wśród szkół wyższych. Będą te, którym bliżej do tradycyjnych uniwersytetów, oraz uczelnie o profilu praktycznym, ściślej powiązane z otoczeniem gospodarczym. Czy to nie szansa na pogodzenie marzenia o kształceniu elitarnym z marzeniem o kształceniu powszechnym? Wydaje się, że dzięki takiemu podejściu stopniowo wypracowujemy model, który mieści oba te podejścia.

Pisze Ksiądz Profesor, że nie wolno zapominać, iż nauka jest elitarna, w przeciwnym razie bowiem otwieramy furtkę do bylejakości. Dogłębne naukowe poznanie pozostanie elitarnym przywilejem tych najbardziej utalentowanych, dociekliwych i kreatywnych. Ale jeśli uznajemy, że edukacyjne aspiracje polskiego społeczeństwa są wartością, musimy przyznać też, że dostęp do edukacji musi być gwarantowany jak najszerzej. Dlatego w uczelniach zawodowych i tych o profilu praktycznym niezbędne jest wypracowanie takich programów i metod ich realizacji, które pozwolą, by absolwenci ze swoimi umiejętnościami praktycznymi stanowili wartość dla pracodawców.

Deregulację przepisów rozciągnęliśmy w reformie i na inne obszary działalności uczelni. Wspomnę tylko przykładowo. Szkoły wyższe samodzielnie ustalają swój statut i nie potrzebują już zgody ministerstwa. Same decydują, czy wybiorą rektora tradycyjnie z grona swoich uczonych, czy też pokuszą się o konkurs na dobrego menedżera. Mają szerszą niż do tej pory swobodę w kreowaniu swojej polityki finansowej, w sytuacji trwałego deficytu finansowego samodzielnie wprowadzać mogą program naprawczy, rektor może też swobodniej ustalać pensum pracowników naukowych, aktywnie kreując politykę personalną. Specjaliści zagraniczni bez dawnych kłopotów uzyskują uprawnienia samodzielnych pracowników naukowych, a studenci z dyplomami z krajów UE i OECD już bez trudności kontynuują naukę w Polsce. To uczelnie samodzielnie ustalają, z kim z otoczenia społeczno-gospodarczego i na jakich zasadach podejmą współpracę. Albo jak zarządzają własnością intelektualną, ile i jakie korzyści z komercjalizacji osiągnie uczony, a jakie uczelnia, czy uruchomią spółkę celową i tak zwane „spin-offy”, czy będą czerpać korzyści z udzielania licencji za pośrednictwem centrum transferu technologii. Pracownicy naukowi mogą stanąć do konkursu o każde wolne uczelniane stanowisko, gdyż informacja o wakatach musi być podawana publicznie na portalu ministerstwa i odpowiednich portalach europejskich. Wolności akademickich nieustannie przybywa i deregulacja kolejnych przepisów pozostaje dla rządu priorytetem.

50 MILIONÓW DLA NAJLEPSZYCH

Przyznaję, są jednak i takie obszary działalności akademickiej, gdzie dość uciążliwej administracyjnej pracy uniknąć się nie da. Tak dzieje się w przypadku konkursów, w których dzielimy pieniądze publiczne.

Za chwilę do najlepszych w kraju ośrodków badawczych, które uzyskają status Krajowych Naukowych Ośrodków Wiodących (na początek w naukach ścisłych i medycznych), popłynie po 50 mln zł dodatkowej dotacji. Wydziały, które wypracują najbardziej innowacyjne programy studiów, będą walczyć o granty o wartości miliona złotych. To, na co zostaną przeznaczone te środki, zależy już od samych wydziałów. Po raz pierwszy więc ministerstwo daje autonomię uczelniom w dowolnym dysponowaniu środkami publicznymi, o której wcześniej można było tylko marzyć.

W ostatnich latach inwestycje w naukę i szkolnictwo wyższe przekroczyły 22 mld zł! W laboratoria, innowacyjne projekty badawcze, nowe budynki dla kadry naukowej i studentów inwestujemy więcej i szybciej niż w autostrady i stadiony. I mogę zapewnić, że to się nie zmieni.

Gdy w grę wchodzą tak znaczące publiczne pieniądze, kryteria ich rozdziału przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie mogą budzić najdrobniejszych wątpliwości – a to wymaga przejrzystych regulaminów i dopracowanych w detalach wniosków konkursowych. To konieczne, by wygrali najlepsi, ale i by przegrani nie mieli wątpliwości, dlaczego ich wysiłki nie zakończyły się sukcesem. Pytanie tylko, czy ta administracyjna praca powinna odrywać od ksiąg, laboratoriów, prac naukowych i katedr wybitnych uczonych?

W wielu krajach zachodniej Europy uczelnie powołały specjalne zespoły naukowo-administracyjne, które z imponującą zręcznością przekopują się przez konkursowe regulaminy i wnioski, pozyskując granty dla swoich ośrodków. Nic nie stoi na przeszkodzie, by tak było i w Polsce. I to także kwestia akademickiej wolności – uczmy się z niej korzystać. 


Prof. BARBARA KUDRYCKA jest ministrem nauki i szkolnictwa wyższego.



Artykuł ks. prof. Michała Hellera jest dostępny na naszej stronie: tygodnik.com.pl/smierc-uniwersytetow

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2012