Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdy jest się dzieckiem lat 80., świadkiem trudnego, ale udanego politycznego przełomu, idzie się w dorosłość z wiarą w zmianę. Transformacje są możliwe, wiemy to, wychowani na wchodzeniu do NATO i UE (od których to momentów mija teraz 25 i 20 lat), czyli uzgadnianiu, szlusowaniu, doganianiu, olbrzymiej zmianie kultury i procesów.
Przez mgłę dziecięcej pamięci mamy przed oczami, jak świat się zmieniał, piękniały miasta, programy dla młodzieży i studentów pozwalały wychylić nos za granicę, prawo stawało się zgodne z europejskim, a armia mniej przaśna. Nowe szło, pchaliśmy się w poczuciu dziejowej sprawiedliwości przez lata 90. ku politycznym sojuszom, a ja, zmylona tym ogólnym postępem, myślałam wtedy, że i polski Kościół dokądś zmierza. Ku jakiemuś nowemu jutru, formie adekwatnej do czasów i wyzwań.
Pamiętam różne etapy wyobrażeń i marzeń o Kościele i zmianie – inne, gdy miałam 15 lat, rosnące oczekiwania koło dwudziestki, gdy studiowałam teologię, bardziej realistyczne po trzydziestce, gdy już trochę poznałam życie i rzeczywistość. Z okazji czterdziestki stanęło przede mną pytanie, jakie to uczucie należeć do wspólnoty religijnej, która nie byłaby powodem nieustannego dyskomfortu, a dla wielu przestrzenią niebezpieczną. Przecież ta wspólnota powinna być towarzyszką w dziwności istnienia i egzystencjalnych pytaniach, a regularnie drażni mnie swoim stosunkiem do świata. Od wszystkich tych lat moje bycie w niej jest sumą zmagań ze zjawiskami i postawami, których nie akceptuję, ale też słuchaniem, że jak się nie podoba, to nic tu po mnie. Równocześnie zaklinaniem, że to też mój Kościół i nigdzie się nie wybieram. Może podszepnął mi to kryzys wieku średniego, ale spojrzałam 25 lat wstecz, po czym wyobraziłam sobie, co może być za 25 lat – i z przerażeniem stwierdziłam, że w dużej mierze to samo.
Choć to niezupełnie prawda. To samo jest na papierze, w teologii i strukturze, ale nie w ludziach. W końcu wyrastałam w świecie, gdzie wszyscy chodzili na religię, a parafia organizowała życie społeczne w większym stopniu niż szkoła, dom kultury czy gmina. Teraz co chwilę kolejny znajomy wyznaje na kawie czy kolacji swój rosnący dystans, opisuje proces odchodzenia, trudność identyfikacji, brak nadziei, przenosi duchowe potrzeby i poszukiwania gdzieś indziej albo przeobraża się z miłego katolika w wojującego antyklerykała.
Co oznacza wybór abp. Tadeusza Wojdy na szefa episkopatu
Teraz polscy biskupi ogłosili, kogo widzą w roli swoich liderów, i jest to reprezentacja wiarygodna: niewyrazista, ale w sprawach obyczajowych zapiekła, niebiorąca odpowiedzialności za swoje słowa, nieskora do naprawy krzywd. Nie spodziewałam się niczego innego, nikt nie zawiódł moich nadziei. Gdy jednak słyszę, jak komentujący sprawę koledzy i koleżanki zapewniają, że Kościół jest na dole, że trzeba robić swoje, budować wspólnoty, modlić się i czytać Pismo, że nieważne, kogo wybrali, ważne, co my – to wszystko we mnie wrzeszczy: co z was za katolicy?!
No serio, od kiedy to biskupi nie są istotnym elementem katolicyzmu? Katolicka opowieść o samych sobie wywodzi ich od apostołów, twierdzi, że mają udział we władzy Chrystusa – Głowy. Ich administracyjna władza sprzęgnięta jest z rytuałem i teologią, i nie da się ich oddzielić od tego, co mamy w doktrynie, jak się modlimy i kto nam w tym przewodniczy, co myślimy o Bogu (teologię kształtują ich nominaci). Owszem, jest chrześcijaństwo bez biskupów, bo są różne jego odmiany, o bardziej spłaszczonej strukturze lub mitygujące wpływ duchownych. Ale katolicyzm robiony oddolnie, na boku, w oderwaniu od mizerii wywodzonego od Apostołów przywództwa, to opowieść niespójna.
Arcybiskup Gołębiewski będzie pochowany z honorami we wrocławskiej katedrze. „Ta decyzja to jest kuriozum, plucie w twarz ofiarom księży, których chronił”
Wiem, sama nieraz cytowałam Dorothy Day piszącą, że Duch Święty posyła Kościołowi proroków i świętych, a nie biskupów. Albo mojego profesora patrologii, który opowieści o pierwszych soborach kwitował zdaniem: „Widzą państwo, gdyby nie Duch Święty, to by się to wszystko rozpierdoliło”. Coraz częściej jednak myślę, że mówimy tak z bezradności i braku sprawczości. Nasz brak zgody z punktu widzenia katolickiego systemu nie ma znaczenia. Synodalny Kościół, nieśmiało projektowany – głównie przez biskupów i z zachowaniem ich strukturalnego wpływu – nas przed tym nie uratuje. To nie demokracja, w której do następnych wyborów można robić swoje, a potem zmienić władzę, tylko autorytaryzm, w którym wyborów nie było i nie będzie.
Oprócz robienia swojego na dole, konieczna i pozwalająca zachować przyzwoitość jest wyraźna konfrontacja ze strukturami, które dokonują obstrukcji. Bo bez tego ani nowego konsensusu, ani zmiany, ani innej przyszłości nie będzie.