Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niewiarygodnie równy i nowy. Jak dar z kosmosu dla kraju Trzeciego Świata. Jak bitumiczny cud. I linie białe jak mankiety i równe niczym od ekierki.
– Ropa i gaz – powiedział Z.
– Ropa i gaz – westchnąłem.
– Widziałem Astanę na zdjęciach – dodał po chwili.
– Jak Szanghaj, ale z większą fantazją – potwierdziłem.
Nie czułem na kierownicy najlżejszej wibracji, żadnego drżenia.
– Czasami to nie jest takie złe, jak jeden człowiek rządzi krajem – powiedział bardziej do siebie niż do mnie.
– W sensie estetycznym kraj wtedy rzeczywiście nabiera wyrazu – zgodziłem się po namyśle.
– Jeśli w dodatku krajowi to odpowiada, to nie ma o czym mówić – powiedział, poprawiając swoją samolotową poduszeczkę.
– Myślisz, że ktoś w ogóle pyta kraj?
– To są tylko nasze przesądy – odpowiedział. – W Iraku też był gaz i była ropa. Zaczęły się pytania i widać, jak się to skończyło.
Nie podjąłem tematu, chociaż częściowo chyba się zgadzałem. Wciąż brzemię białego człowieka. Wciąż ta mania edukacji i cywilizacji. Zwłaszcza tam, gdzie jest ropa i gaz. Owszem, byłem za demokracją, ale jednocześnie podobało mi się tankowanie za grosze. Nie mogłem sobie poradzić z własnym cynizmem, dlatego wolałem się zająć prowadzeniem.
W Austrii nie mieli takiego asfaltu. Pobocza były wybetonowane. Drapieżne ptaki przelatywały nad tym wszystkim i rzucały cienie. Szosowa baśń. I końca nie było widać. Na południe i na południe. Chwilami miałem uczucie, że płynę w powietrzu, że odrywam się od kazachskiej ziemi. Dlatego zjeżdżałem raz w lewo, raz w prawo, żeby sprawdzić przyczepność. Ale trudno było się przyzwyczaić. Mieliśmy za sobą tysiące kilometrów dziur i wądołów. Wyrw i uskoków. Garbów, żwiru, kamieni, wielbłądów, baranów i Mad Maxa przed Kyzyłordą. A tu ta utopia. Więc po jakiejś setce musieliśmy jednak zjechać i odpocząć w czajchanie. W przydrożnym baraku obsadzonym młodymi topolami. Wewnątrz czuć było starą baraniną. Brodaci starcy siedzieli na tapczanach. Siedzieli boso z podwiniętymi nogami. W tiubietiejkach, w chałatach, jak sto, jak dwieście lat temu. Wybudowali im drogę jak ze snu, a oni siedzieli, gadali i popijali z czarek zieloną herbatę. Obok tapczanów stały plastikowe klapki i rozdeptane skórzane pantofle. Widziałem zrogowaciałe pięty starych mężczyzn. Palenie chyba jednak było zabronione. Dostrzegli nas kątem oka, ale z godnością nie przerwali narady w sprawie losów świata. Przeżyli Czyngis-chana, przeżyli Kulawego, przeżyli Dżugaszwilego i mieli zamiar przeżyć gładką jak bilardowy stół czteropasmówkę za oknem. Kobieta w czepku i fartuchu donosiła im dzbanki z herbatą. Bóg wie, skąd się tu wzięli. Wokół nic nie było. Na placu stało kilka starych busów. MB100, takie jak ta, z której resztek pozyskaliśmy gumowe odboje w Uralsku. Ale donikąd się nie spieszyli. Wjeżdżały wciąż nowe dzbanki. Niektórzy coś jedli, ogryzali kości. Rozmawiali, ale nie podnosili głosu. Mieli brązowe pomarszczone twarze i rzadkie siwe brody. Byli chudzi. Wysuszeni słońcem tej krainy bez cienia. Znów pomyślałem, że moje życie przypomina gonitwę. Że wciąż nerwowo klepię się po kieszeniach i sprawdzam, czy mam telefon, portfel, paszport i kluczyki. Że wciąż przeliczam dni i kilometry. Ale że nie umknę własnemu losowi, choćbym się zesrał.
– Ciekawe, czy mają blińczyki – powiedział Z.
– Nie wygląda – odpowiedziałem.
– Asfalt mają, a blińczyków nie? – powiedział ni to ze zdziwieniem, ni w zadumie.
– Azja – odpowiedziałem. – Rachatłukum, chałwa, sorbet.
Popatrzył do wnętrza czarki z mętnym płynem, a potem na mnie.
– Blińczyk to nie jest trudna potrawa. Do Uralska cały czas były.
Rzeczywiście były, bo Z. tylko nimi się odżywiał. Z miodem, z twarogiem, a raz nawet z kawiorem. Ja jadłem pilaw. Pilaw też był wszędzie i wcale się za Uralskiem nie skończył, tylko wręcz odwrotnie.
– Myślisz, że oni chcieliby jeść blińczyki? – wskazałem dyskretnie na starców.
– Jakby spróbowali, toby mogli zachcieć – odpowiedział.
– Nie wyglądają na spragnionych nowości.
– Zmodernizują się. Nie mają wyjścia. Nie przetrwasz bez modernizacji.
– Oni jakoś przetrwali – próbowałem bronić straconej pozycji.
– Na pewno mieli w dzieciństwie szczepienia, do szkoły mogli chodzić.
– Mogli, ale nie musieli. Ze szczepieniami też nie wiadomo. Rewolucja była, basmacze. Myślisz, że Frunze za nimi ze szczepionkami jeździł?
Tak sobie rozmawialiśmy, aż skończyła się nam herbata. ©