Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Brzęcząca świetlówka, która zalewa pomieszczenie zielonkawym odcieniem rzęsy na stawie, denerwująco miga, a czasem na chwilę uporczywie gaśnie – oto rekwizyt rodem ze współczesnego filmowego horroru, a zarazem element przywołujący na myśl przestrzenie użyteczności publicznej późnego PRL, takie, w których przebywanie musiało być wątpliwą przyjemnością. To światło-symbol, od razu przywołujące liczne skojarzenia. A ponieważ szczęśliwie doturlaliśmy się do końca miesiąca, w którym większość czasu trzeba było spędzać w oświetleniu sztucznym, zaczęłam zastanawiać się nad – by ująć to nieco poetycko – światłem naszych czasów.
Niestety, jest niebieskawe, męczące oczy. I to, które razi nas z ekranów, i to dookoła. Jacek Paśnik, pisarz prowadzący stronę Dzieci Neo poświęconą dorastaniu w Polsce na początku milenium, powiedział mi kiedyś, że pomarańczowe latarnie sodowe uważał kiedyś za „światło wschodnioeuropejskie”, a chłodne ledy za „unijne”. Oświetlenie LED jest, oczywiście, najbardziej energooszczędne i ekonomiczne, ale z jakichś przyczyn w wielu miejscach stosuje się lampy o najzimniejszej, sterylnej barwie, pewnie co najmniej 6000-kelwinowe. Takie oświetlenie przydaje się oczywiście w precyzyjnej pracy: w warsztacie, w szpitalu, w salonie kosmetycznym, gdy trzeba ostro widzieć detale. Gdy jednak rozlewa się na bardziej neutralne przestrzenie – wtedy dowolne doświadczenie zmienia w wizytę na sali operacyjnej, a twarzom nadaje zachęcający odcień martwoty, wydobywając z nich malowniczo paletę niezadowolenia, zmęczenia i trosk. Podobnie myślał kiedyś o świetlówkach (wówczas jeszcze oczywiście gazowych) Norman Mailer, który twierdził, że za ich sprawą Amerykanie czują się sami ze sobą podle. Wprowadzenie do sprzedaży świetlówek LED o cieplejszej barwie wspominam jako jedną ze szczęśliwszych chwil w moim konsumenckim życiu.
Niedawno miałam coś do załatwienia w bardzo pragmatycznie skonstruowanym budynku, prawie bez okien, z wąskimi korytarzami wyłożonymi szarym panelem i oczywiście z zimnym, również panelowym oświetleniem u góry. Wychodząc, miałam nadzieję, że zatrudniony tu personel dostaje w ramach rekompensaty jeśli nie karnety na weekendy w górskim domku, to chociaż elektroniczny kominek, bo przejście z burego, zimnego świata na zewnątrz do równie burego i zimnego, ale wygenerowanego sztucznie, musi po prostu wysysać duszę (ale komu opłacałaby się jakaś tam dusza).
Myślałam wtedy o czynnościach, które pozbawiają życie ciepła i koloru. Nasz piękny, barwny język zawiera słowa, które są w stanie zamienić w wyobraźni każdą podstawową, neutralną czynność ludzką w doświadczenie wstrętne, szorstkie, bezpardonowe. Popatrzmy: zamiast mieszkać – gnieździć się kątem, zamiast jechać tramwajem – tłuc się, zamiast pracy – tyrka. Od razu chce się żyć, prawda? Podobno zimna barwa oświetlenia może wywoływać u niektórych efekt pobudzenia. A coś mi się wydaje, że im mniej pobudzenia, tym lepiej dla nas wszystkich. Na deser jeszcze niebieskie światło telefonu przed snem – i wtedy nawet pewnie zawartość naszych snów będzie poszarpana, nerwowa.
Ciemności nie widzę
Zimne światło męczy moją głowę i oczy i nie jestem jedyną, która na to narzeka. Ale podobno to przypadłość polskich czy – ogólniej – zachodnich oczu. Dowiedziałam się, że kwestia oświetlenia bywa częstą przyczyną szoku kulturowego, gdy ktoś przeprowadza się z Indii do Europy lub odwrotnie. Tam światło sztuczne najczęściej ma zimną barwę – jak się dowiedziałam, to dlatego, że przy powszechnej elektryfikacji od razu korzystano z niedrogich świetlówek, jest to więc kulturowe, a wtórnie również i fizjologiczne przyzwyczajenie. Z mojego małego rekonesansu wynika, że studenci z Indii, przyjeżdżając do Europy, narzekają, że w pomieszczeniach słabo widać, a Europejczycy dziwią się, dlaczego w indyjskich domach jest tak strasznie jasno. Tymczasem w Polsce, w której „nie ma słońca przez ponad siedem miesięcy w roku”, jak rymował Kazik, większość osób zimnego, niebieskawego światła nie lubi. Preferencje z badań i ankiet nijak mają się jednak do tego, co widzimy dookoła. Bo jednak ono jest – w korytarzach, sklepach, poczekalniach, tramwajach, nad naszymi głowami. Być może to najdosłowniej podejmowana nad naszymi głowami decyzja.