Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dlatego też już pierwszy utwór albumu “Sacred Love" zatytułowany “Inside" do złudzenia przypomina piosenkę “A Thousand Years", otwierającą poprzednią płytę studyjną “Brand New Day" z 1999 roku, zaś następny temat “Send Your Love" nagrany w duecie z Vicentem Amigo wydaje się być wręcz autopastiszem, jeśli nie autoplagiatem, przeboju sprzed czterech lat “Desert Rose", zrealizowanego z wokalistą Chebem Mamim. Jakby tego było mało, album zamyka ordynarnie dyskotekowy remix hitu “Send Your Love", którym latem karmiły nas do znudzenia wszystkie rozgłośnie krajowe i zagraniczne, a także koncertowa wersja ballady “Shape of my Heart" z płyty “Ten Summoner’s Tales" (z roku 1993!), pasująca tu niczym pięść do nosa.
Czy to oznacza, że “Sacred Love" jest artystycznym niewypałem, podobnie jak “Mercury Falling" z 1996 roku, o którym zapomnieli nawet najzagorzalsi wyznawcy Stinga? Cóż, niezależnie jak surowo ocenimy jego najnowszą płytę, o jednym trzeba pamiętać: czy to się nam podoba, czy nie, jest to płyta Stinga, a więc kogoś z Olimpu muzyki rockowej. Dlatego też bez większego wysiłku zachwycimy się huraganowymi popisami pary perkusistów (Manu Katche i Vinnie Colaiuta), perlistym pulsem kontrabasu (Christian McBride), rzeźbionymi w marmurze solowymi partiami gitary (Dominic Miller) i trąbki (Chris Botti). Jeśli komuś to nie wystarczy, powiem, że płytę warto kupić dla utworu “The Book Of My Life", w którym usłyszymy dźwięk sitaru Anoushki Shankar. To się nazywa sztuka!