Stawka większa niż mit

Niech się inni gdzieś w szerokim świecie "bawią mitami, niech na postmodernistyczną modłę odwracają wątki klasycznych narracji i stawiają kanoniczne teksty kultury na głowie, my mamy swoją poważną pisarkę, która w internecie wyszukała dla nas jeden z najstarszych mitów ludzkości, ładnie go opracowała i podała do wierzenia...

22.09.2006

Czyta się kilka minut

Olga Tokarczuk. Fot.E.Lempp /
Olga Tokarczuk. Fot.E.Lempp /

Międzynarodowy projekt wydawniczy Mity, w którym wespół z 33 oficynami z pięciu kontynentów uczestniczy krakowski Znak, jest przedsięwzięciem fascynującym z wielu powodów. Imponuje rozmach globalnej akcji, polegającej na publikowaniu książek zawierających reinterpretacje mitów i legend. Słodko brzmią zapowiedzi. Wiemy, że do udziału w tym przedsięwzięciu zaproszono najwybitniejszych żyjących pisarzy, z laureatami literackiej Nagrody Nobla na czele.

Unik

Ale nie o projekcie Mity chcę tu mówić. Mnie interesuje pierwsza polska książka wydana w ramach tej serii - opowieść Olgi Tokarczuk "Anna In w grobowcach świata". I tu od razu pojawia się kłopot: nie chcę mówić o serii, ale muszę, gdyż od ramy wydawniczej nie ma ucieczki. To, w jaki sposób Tokarczuk potraktowała pracę zleconą, jest kluczem do zrozumienia jej dzieła. Przypomnę: należało od nowa i po swojemu opowiedzieć mit lub legendę. Operację tę nazwano reinterpretacją.

Biorąc w nawias niezwykle złożoną problematykę teoretycznoliteracką, dotyczącą różnicy między pisaniem i przepisaniem, oryginałem i kopią, można powiedzieć - wiele upraszczając - że reinterpretacja jest powtórzeniem zawierającym różnicę. Ważne jest, co zostało wybrane jako przedmiot powtórzenia, ale dużo ważniejsze są różnice pomiędzy nową i kanoniczną wersją opowieści. Interpretacja reinterpretacji polega - znów upraszczając - na wydobyciu i skomentowaniu różnic. No i tu mamy poważny problem: Olga Tokarczuk postanowiła niczego nie reinterpretować, przynajmniej nie w obrębie opowieści zatytułowanej "Anna In w grobowcach świata". Podała nam mit w formie parafrazy, posłużyła się powtórzeniem, wyrzekając się różnicy. Być może przeraziwszy się zuchwałym czynem literackim (kopiowanie gestów Jana Parandowskiego jako autora "Mitologii" to niemała zuchwałość), dołączyła do owej parafrazy obszerne posłowie i w nim zawarła to, czego odmówiła opowieści - krytyczną różnicę.

Strategiczna decyzja pisarki - powtórzyć, spopularyzować mit - jest wyborem jak najbardziej znaczącym. Na tle utworów, które wcześniej pojawiły się w serii Mity, jej propozycja jest bez mała ekscentryczna. Wcześniejsze książki, czyli "Penelopiada" Margaret Atwood, "Hełm grozy" Wiktora Pielewina i "Brzemię" Jeanette Winterson, nie są zapewne realizacjami wzorcowymi. Są raczej reprezentatywne dla sprawdzonych, cudzożywnych praktyk literackich, z których najbardziej znaną, będącą poniekąd synonimem literackiego postmodernizmu, jest praktyka rewriting ("prze-pisywanie").

"Prze-pisywanie" klasycznych mitów, legend i baśni bywa przedstawiane - z jednej strony - jako niezobowiązująca gra literacka, zabawa konwencjami, buszowanie na kulturowym śmietniku (gdzieś w tle pobrzmiewa teza o "literaturze wyczerpania"), z drugiej zaś strony - jako poważny program artystyczny i edukacyjny. Ów dostojny, głęboko ideowy rewriting, napędzany wiarą w siłę sprawczą literatury, stał się wiodącą konwencją pisarstwa feministycznego. Wspólnym zaś mianownikiem jest tu podejrzliwość wobec zastanych, kanonicznych opowieści, z którymi pisarki i pisarze o rozmaitych przekonaniach i estetycznych skłonnościach usiłują coś zrobić. Przewietrzyć, odbrązowić, a niekiedy po sztubacku pokazać im język, skompromitować, zdemaskować (np. jako wytwory opresywnej kultury patriarchalnej), zakwestionować itp.

To, że Olga Tokarczuk nie sporządziła reinterpretacji wybranego przez siebie mitu (w duchu podejrzliwości), należy uszanować jako suwerenną decyzję pisarki, ale też wolno zapytać, skąd się wziął ów unik.

Mitycznie o micie

Pierwsza odpowiedź - z pisarskiego rozumu. Nie trzeba być szczególnie przenikliwym, żeby spostrzec, iż nad Wisłą "prze-pisywanie" nie jest, delikatnie mówiąc, szczególnie cenioną praktyką literacką. W Polsce obowiązują inne - jakże zachowawcze - normy czytania i komentowania dzieł literackich. Dominujące wyobrażenia na temat społecznych powinności i źródeł prestiżu literatury można by streścić, parafrazując klasyka: Czymże jest opowieść, która nie ocala...

Druga odpowiedź nie jest przypuszczeniem. Jest mocnym przekonaniem, tyle że nie piszącego te słowa, lecz samej pisarki. Mam na myśli wyjaśnienie zawarte w posłowiu do "Anny In". Ów odautorski komentarz otwiera następujące zdanie: "Najbardziej niezwykłą i twórczą definicję mitu, jaką znam, sformułował Karl Kerenyi: mit jest epifanią boską w mózgowym ośrodku językowym człowieka". Aha, to jesteśmy w domu - chodzi o mit mitu. W rzeczy samej, pisarka mitycznie myśli o micie. Między innymi przekonuje nas, że mityczna opowieść po prostu działa, że terapeutyczna, konsolacyjna moc mitu w żaden sposób nie jest dziś zagrożona.

Są i dodatkowe argumenty. Na przykład źródłowa czystość mitu o sumeryjskiej bogini Inannie. Ta opowieść - powiada Tokarczuk - nie tylko cztery tysiące lat czekała na ujawnienie, przebywając bezpiecznie w ziemi, ale i znajduje się najbliżej mitycznego pramitu, "z którego wypączkowały potem wszystkie młodsze mitologie zstąpienia do świata zmarłych". Akurat historia Inanny - upiera się pisarka - jest poza wszelkim podejrzeniem. Dlaczego? Bo nigdy nie stała się prawomocną narracją na usługach systemu przemocy, którego imię brzmi "patriarchat". Ponadto dwukrotnie pisarka wypowiada magiczne zaklęcie, a właściwie powtarza za Lévi-Straussem, że to nie my opowiadamy mity, lecz mity opowiadają nas. Cóż, z taką wykładnią niepodobna polemizować. Reinterpretacja jest zbędna. Wystarczy wsłuchać się w mit, bez reszty zaufać "boskiej epifanii", a ocalenie/pocieszenie jest pewne.

Sądząc po pierwszych komentarzach, unik, o którym tu mowa, opłacił się. W recenzjach mogliśmy przeczytać, że opowieść Tokarczuk błyszczy na tle pozostałych utworów należących do serii Mity, ponieważ jest utworem poważnym, głębokim i pomocnym w istnieniu. Mit o Inannie działa, pozwala oswoić lęk przed śmiercią. Czyj lęk? Zapewne recenzentów wypowiadających się z przejęciem o najnowszym dziele Tokarczuk. Jednym zdaniem, niech się inni gdzieś w szerokim świecie "bawią mitami", niech na postmodernistyczną modłę odwracają wątki klasycznych narracji i stawiają kanoniczne teksty kultury na głowie, my mamy swoją poważną pisarkę, która w internecie wyszukała dla nas jeden z najstarszych mitów ludzkości, ładnie go opracowała i podała do wierzenia.

Najnowsza rzecz Olgi Tokarczuk to, jeśli dobrze liczę, ósma książka w dorobku autorki. Wbrew pozorom, z siedmiu wcześniejszych tomów niewiele, jeśli idzie o sztukę mitotwórczą Tokarczuk, wynika. Owszem - wiemy, że autorka "Gry na wielu bębenkach" jest pisarką mitolubną. Z przetworzenia kilku mitów (notabene aż dwa z nich pojawiły się w tytule "Podróż ludzi Księgi") wziął się jej debiut prozatorski, z niebywałym nagromadzeniem dóbr tego rodzaju mamy do czynienia w "Prawieku i innych czasach". Właściwie w każdej jej książce, łącznie z eseistycznym tomem "Lalka i Perła", można znaleźć motywy i koncepty wypływające - by tak rzec - z myślenia mitycznego. Ale wiemy także, iż z tą orientacją na mit nie idzie w parze styl pisarski. Nigdy bym tego stylu nie nazwał, jak Anna Nasiłowska w głośnym pamflecie "Literaturka" ["TP" nr 46/05], "topornym", bo to gruba przesada. Lecz zarazem niepodobna twierdzić, że Tokarczuk jest wirtuozką stylu, językową czarodziejką, potrafiącą, na gruncie słownej magii, uwiarygodnić od tej strony swoje opowieści. Otwartym tedy pytaniem pozostaje kwestia następująca: czy pisarka posługująca się skromnym, przezroczystym stylem, operująca prostą składnią, stroniąca od bardziej zaawansowanych czy wyrafinowanych chwytów, mieszczących się w szeroko pojętym polu stylizacji, w ogóle powinna uprawiać prozę - jak to się elegancko mówi - rozpiętą na micie?

Świat "Łowcy androidów"

Siłą rzeczy ta poważna rozterka musi towarzyszyć lekturze "Anny In w grobowcach świata". Jeżeli bowiem pisarka weszła w rolę popularyzatorki sumeryjskiego mitu, jeżeli sporządziła literackie opracowanie zrazu rozproszonej (tysiące glinianych tabliczek zapisanych pismem klinowym), a następnie prowizorycznie i elektronicznie scalonej (strony internetowe The Electronic Text Corpus of Sumerian Literature) historii, to nie mogła przecież zignorować kształtu językowego owej parafrazy. Wszak popularyzować czy propagować jakąś opowieść znaczy również - przystąpić do konkursu literackiej piękności.

Znalazł się sposób na ominięcie tej pułapki, a właściwie dwa sposoby. Pierwszy z nich to proste uwspółcześnienie mitu, drugi to rzekoma łaska mitu, czyli illo tempore. Dlaczego prosta modernizacja? Ano dlatego, że jej repertuar ograniczony został praktycznie do trzech chwytów, z których najbardziej widoczny jest ten zawarty w tytule (bogini Inanna jako dziewczyna z sąsiedztwa Anna In). Kolejne dwa zabiegi to uwspółcześnienie dekoracji i rekwizytów oraz wprowadzenie na karty opowieści świadomości człowieka początku XXI wieku.

Ciekawiej przedstawia się owa łaska mitu. W odautorskim posłowiu czytamy: "Zdecydowałam się nadać szczególną charakterystykę czasowi akcji - przyjęłam pradawny czas istnienia, illo tempore, jako »wtedy, teraz, zawsze«". Pal licho dwie pierwsze kategorie temporalne. Żeby było "wtedy", wystarczy dać "cytat z epoki" lub odwołać się do starożytnej ikonografii, co też Tokarczuk tu i ówdzie czyni. O kształcie "teraz" przed chwilą wspomniałem. A gdzie "zawsze"? Jak w ogóle jest możliwe literackie przedstawienie "zawsze" (pomijam święte księgi)? Otóż i na to znalazł się sposób. "Zawsze" Tokarczuk to tak naprawdę popkulturowe "jutro", czyli rzeczywistość rodem z komiksów i filmów fantastycznych (coś na miarę, dajmy na to, "Łowcy androidów"). Tak chyba należy rozumieć to, iż bohaterów "Anny In" widzimy między innymi na tle industrialnego krajobrazu, błąkających się po ciemnych zaułkach jakiejś upadłej, upiornej metropolii; stąd te wszystkie opuszczone lotniska, magazyny, nie mówiąc o labiryncie korytarzy i mrocznych przejść ulokowanych pod miastem.

I wreszcie docieramy do tego, co w najnowszej książce Olgi Tokarczuk nie tyle nawet najsmaczniejsze, ile nadające się do skomentowania. Wszak z mitami się nie dyskutuje. Mitowi albo trzeba się oddać bez reszty, zamieszkać w nim, albo czym prędzej o nim zapomnieć. Ponieważ nie tylko jestem dorosły i w bajki nie wierzę, ale i mityczne myślenie o micie jest mi z gruntu obce, wybieram to drugie rozwiązanie. Zostaje tylko posłowie.

Szczerze mówiąc, gdyby nie śmiałe deklaracje zawarte właśnie w posłowiu, nigdy bym się nie domyślił, że "Anna In w grobowcach świata" jest manifestem feministycznym. Nie wydaje mi się, żeby pod względem - jeśli wolno tak powiedzieć - nasycenia treściami feministycznymi najnowsze dzieło Tokarczuk różniło się od poprzednich książek tej autorki. Mocna, mądra i niezależna kobieta to ulubiona bohaterka pisarki. Dość powiedzieć o Kłosce z "Prawieku", Marcie z "Domu dziennego, domu nocnego" bądź trzech niebanalnych kobietach z kart "Ostatnich historii". Co najmniej od "Prawieku" opowieści Tokarczuk są konsekwentnie mizoandryczne. Tę prozę niezawodnie zaludniają egoistyczni, mentalnie wykastrowani przez swoje partnerki lub niepotrzebnie okrutni mężczyźni, istne zakały ludzkości. Bardzo bym się tedy zdziwił, gdyby - mowa o "Annie In" - bogowie, do których zwróciła się o pomoc Nina Szubur, zostali przedstawieni w korzystnym świetle. A czy upominanie się o żeńskie bóstwo jest nowym wątkiem? Niekoniecznie, wszak mamy opowieść o świętej Kummernis wplecioną w materię tekstową "Domów".

Nie chodzi mi wcale o zdyskredytowanie roboty pisarskiej Olgi Tokarczuk w prostacki sposób, czyli poprzez użycie śpiewki "to już było". Zastanawia mnie zupełnie co innego, to mianowicie, od kiedy i dlaczego pisarz na powrót stała się pisarką. Albo jeszcze inaczej: od jakiego momentu i z jakiego powodu literacki feminizm jest trendy? Czy coś ważnego się stało, coś, co uzasadniałoby tę reorientację? Oczywiście na zewnątrz, w świecie idei, bo przecież nie w biografii pisarki.

Pisarka, nie pisarz

To, że Olga Tokarczuk wraz ze swoim pierwszym wielkim sukcesem ("Prawiek") stała się pisarzem, a przestała być pisarką, jest pewne. Z całego pięknego wysypu pisarek (połowa lat 90.) tylko ona jedna nigdy nie była stygmatyzowana kategorią kobiecości. Słowem, niemal od razu i, jak się wydawało, na wieki Olga Tokarczuk zaliczona została do grona nobliwych pisarzy "ogólnoludzkich". Warto też przywołać klimat tamtych czasów (lata 90.). W wywiadach do feminizmu nie chciała się przyznać nawet Manuela Gretkowska. Nikt się temu nie dziwił - taka deklaracja mogła złamać karierę literacką.

Wracam do krytycznej różnicy (z posłowia). To dwuaspektowa feministyczna rewindykacja. Po pierwsze - jak czytamy - jednym z powodów, dla których pisarka sięgnęła po prastary sumeryjski mit, była możliwość sfunkcjonalizowania nienowego wprawdzie, ale nadal ekscytującego odkrycia archeologiczno-filologicznego: pierwszym w dziejach pisarzem znanym z imienia była kapłanka Enheduanna, autorka "Hymnu do Inanny". Rozumiem, że samo wskazanie na żeńskie zarzewie literatury jest czymś w rodzaju prztyczka w nos zadanego kulturze alienującej i wykluczającej kobiety, czyli po prostu kulturze (inna niż opresywna nie istnieje). Po drugie i ważniejsze, mit o Inannie - jak czytamy w tym samym posłowiu - jest opowieścią pomostową. Tokarczuk powiada: "Jestem głęboko przekonana, że poprzez Inannę mamy możliwość w najmniej zapośredniczony sposób dotknąć ogromnej zamierzchłej, zapomnianej i właściwie niemożliwej do odtworzenia mitologii Bogini". Sięganie do archaicznych korzeni duchowej kobiecości, próba skontaktowania się z matriarchalną prehistorią, upominanie się o miejsce należne wypędzonej Wielkiej Bogini to klasyczne zabiegi rewindykacyjne dokonywane na gruncie feministycznej mitologii. To poza wszystkim pielęgnowanie pięknej utopii, która bodaj najpełniejszy wyraz znalazła w "Białej Bogini" Roberta Gravesa. Ale Tokarczuk robi coś jeszcze - nie tylko upomina się, ale i zapowiada rychłą rewolucję. Któregoś dnia Bogini powróci - "jako rebeliantka i kontestatorka skorumpowanego i niesprawiedliwego patriarchalnego porządku". I wówczas powstanie wyklęty lud Ziemi, tzn. żeńska część tego ludu. Zdumiewające!

Do tej pory było tak, że wątki feministyczne pojawiały się w prozie Olgi Tokarczuk jako drobne składniki należące do dużego pakietu atrakcyjnych poruszeń. Ani nigdy nie ułożyły się w dominantę ideową, ani nie były postrzegane jako groźne, inwazyjne. Nie należy zapominać i o tym, że w szczytowej fazie kariery literackiej autorki "Szafy" (druga połowa lat 90.) bynajmniej nie projekty wywrotowe, emancypacyjne, subwersyjne były w cenie. Wręcz przeciwnie. Wiodącym projektem społeczno--kulturowym był program - by posłużyć się tytułem jednej z książek tamtego czasu - dochodzenia do siebie. Zainicjowana w "Prawieku", a rozwinięta w "Domach" pochwała zakorzenienia, życia osiadłego, niezgoda na erozję sensu, próby znalezienia wspólnego języka z bytem - wszystko to zostało dostrzeżone i nagrodzone.

Jak zatem rozumieć feministyczną manifestację, do której doszło w "Annie In w grobowcach świata"? A może wcale do niej nie doszło, może nie jest zasadne - jak tu uczyniłem - eksponowanie tego kontekstu? Może to jeszcze jedna gra na wielu bębenkach? I to taka gra, w trakcie której bębenki nie wchodzą sobie w paradę? Przemysław Czapliński pisał przed laty, komentując "Dom dzienny, dom nocny", o "alternatywie Tokarczuk", tj. o światopoglądzie alternatywnym, lecz zarazem nieagresywnym wobec chrześcijańskiego. W najnowszej książce Olgi Tokarczuk sprawy mają się chyba podobnie. Wszak sumeryjski mit nie tyle traktuje o przygodach dumnej Inanny, ile o najważniejszym wynalazku ludzkości - idei zmartwychwstania, nieśmiertelności, "idei - czytamy w posłowiu - tak bliskiej współczesnemu człowiekowi wychowanemu w cywilizacji chrześcijaństwa". Mówiąc najkrócej i poniekąd kapitulancko, wcale nie jestem pewien, że doszło do ideowego zwrotu. Niewykluczone, że przemiana pisarza w pisarkę dokonała się jedynie w mojej głowie.

Czas na konkluzję. Przede wszystkim jestem zawiedziony. Liczyłem na błyskotliwą reinterpretację, a dostałem dość zgrabną parafrazę, całkiem interesujący gadżet literacki, ciekawostkę, ale raczej nic poza tym. Gdyby autorka "Anny In w grobowcach świata" ograniczyła czynności pisarskie do sporządzenia transpozycji mitu i po prostu dostarczyła wydawcy ów wkład do serii wydawniczej, byłoby świetnie. Niestety, do tej opowieści została dołączona instrukcja obsługi (mitu) czy raczej osobliwa księga zaklęć, deklaracji, pretensji, życzeń, nazwana dla niepoznaki posłowiem. Sam nie wiem, czy to, co w tym odautorskim dopowiedzeniu znalazłem, bardziej mnie śmieszy, czy irytuje.

Nie twierdzę, że najnowsze dzieło Olgi Tokarczuk jest utworem nieudanym; twierdzę, że jest utworem niesamodzielnym - w tym znaczeniu, że gdyby mu odebrać ciasną i gęstą otulinę ideologiczną, byłby po prostu atrakcyjną bajką.

Olga Tokarczuk, "Anna In w grobowcach świata", Znak, Kraków 2006

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2006