Oblicza Meksyku

Indianka w San Cristobal

12.08.2007

Czyta się kilka minut

1.

Wąskie gardło, które łączy kontynenty Północnej i Południowej Ameryki można zwiedzać na różne sposoby. Niektórzy podążają szlakiem historycznym, poszukują pozostałości prekolumbijskich imperiów, uzupełniając obraz odległej przeszłości kolekcją wyraźnych śladów konkwistadorskiej bytności. Podróżników z antropologicznym zacięciem nęcą odcienie indiańskiej kultury. Docierają do górskich wiosek, gdzie naznaczeni współczesną cywilizacją autochtoni wiodą biedne życie, pielęgnują dawne zwyczaje, oddają się szokującym dla Europejczyka religijnym rytuałom. Innych przyciąga egzotyczna przyroda: nasycona zieleń jukatańskiej dżungli, tukany w kolorach tęczy, złośliwe małpy wykradające podglądaczom kanapki, kolonie różowych flamingów w Celestún i leniwie wylegujące się w bagnistym nurcie Usumacinty krokodyle. Co bardziej odważni wkładają skafander płetwonurka i eksplorują podziemne groty wypełnione słodką wodą, osławione wapienne cenotes. Najbardziej leniwi wybierają metodę plażowo-turystyczną. Próbują odpocząć w hałaśliwych betonowych kurortach Acapulco nad Pacyfikiem i Cancún nad Morzem Karaibskim. Potomkowie dzieci kwiatów, buntownicy z wyboru, wszelkiej maści nieszczęśliwi uciekinierzy osiadają z kolei w prymitywnych caba?as bez wody i elektryczności, usytuowanych na zacisznych, pełnych uroku plażach obu wybrzeży.

Mam tylko trzy tygodnie, drżącą ręką wykreślam więc przed podróżą kolejne miejsca, z grymasem niezadowolenia dokonuję selekcji, próbuję skonstruować program, który pozwoli choć dotknąć meksykańskiej rzeczywistości, odkryć jej rozmaite oblicza. Chcę z uwagą słuchać, patrzeć, dotykać, czuć, smakować. A później pamiętać. Jak najdłużej.

2.

Początek grudnia. Po wyjściu z samolotu gęste powietrze błyskawicznie oblepia schłodzoną klimatyzacją skórę. Jest duszno i parno. Smog wdziera się do nosa, drażni odorem spalin i zapachem smażonego na ulicy mięsa. Zawiesina zanieczyszczeń okrywa kolorowe ubrania przemykających gdzieniegdzie Indian, gasi jaskrawą paletę barw gęsto zaludnionej ulicy. Po chwili wyrównuje się w uszach ciśnienie - organizm przyzwyczaja się do wysokości (2240 m n.p.m.). Coraz wyraźniej słychać dźwięki - dynamiczne, choć dziwnie miękkie. Polifonia krzyków i nawoływań nie razi, a rytmiczne kadencje samochodowych klaksonów zgrabnie podkreślają ruchliwość miejskich kadrów. Ciudad de México - największa metropolia świata, miasto kontrastów, spotkania cywilizacji, krzyżowania się kultur, lustro społecznych zależności, miejsce, od którego warto rozpocząć wędrówkę po południowym Meksyku.

Zatrzymuję się w hotelu Isabel, kolonialnym budynku z ogromnymi pokojami i pięknym pomarańczowo-niebieskim atrium. Od gwarnego Zócalo, najsłynniejszego bodaj placu Ameryki Środkowej, dzieli go ledwie kilkaset kroków. W cieniu ikonicznej już, barokowej Catedral Metropolitana rozgrywają się małe życia zwykłych ludzi. Przedsiębiorczy Meksykanie na brudnym bruku serwują tortille z mięsnymi dodatkami, sprzedają niewydane jeszcze na DVD hollywoodzkie hity, pucybuci obsługują czytających gorącą prasę wąsatych machos, Indianie oferują ludowe wyroby i odprawiają rytuały wypędzania złych duchów, a komuniści pod portretem Lenina agitują na rzecz lepszego jutra.

Po wschodniej stronie Zócalo odnajduję Palacio Nacional. Przeprawiam się przez wartki nurt pędzących zielono-białych garbusów, rozklekotanych kolubryn, zwinnych busików i lśniących policyjnych pick-upów. Trzeba uważać. Mimo obecności przynajmniej trzech stróżów prawa przy każdych światłach i przejściu dla pieszych, kierowcy wyznają dobrze znaną z polskiej polityki zasadę TKM. Siedziba prezydenta, o tej porze roku oblepiona kiczowatymi świątecznymi ozdobami, kryje w krużgankach słynne murale Diego Rivery. Namalowana melancholijnym gestem historia Meksyku zastanawia. Trudno zapomnieć przerażone twarze Indian, którzy na swoje nieszczęście spotkali ludzi Cortésa.

Na drugi dzień docieram do źródła, miejsca, gdzie wszystko się zaczęło, powstała największa prehiszpańska cywilizacja. Do kompleksu archeologicznego Teotihuacán jadę autobusem. Szczerzący zęby gruby Meksykanin z przewieszoną przez ramię gitarą siada tuż przy mnie. Zaczyna rzewnie zawodzić chropowatym głosem. Robi to zdecydowanie czyściej niż mariachi oglądani wczoraj na Plaza Garibaldi. Uśmiech zniknął, kątem oka widzę na jego ogorzałej twarzy cierpienie. Pewnie śpiewa o miłości, o nieszczęśliwej miłości.

Wokół pustka. Łyse wzniesienia, wysuszona roślinność, gdzieniegdzie sterczące kaktusy i dwie dumne budowle. W potwornym słońcu podążam Calzada de los Muertos (Droga Zmarłych), by z trudem wdrapać się na Pirámide del Sol, trzecią co do wielkości piramidę na świecie i Pirámide de la Luna. Wzorem Azteków, którzy jeszcze długo po upadku pielgrzymowali do starożytnego miasta, współcześni mieszkańcy Meksyku przybywają tu w czasie równonocy wiosennej, aby czerpać z budowli mistyczną energię.

3.

Drogę nad Pacyfik pokonuję w dwóch ratach. Do Oaxaki jadę dalekobieżnym nocnym autobusem. Chłód klimatyzacji równoważy gorąca atmosfera wśród podróżnych. Po kipiącym namiętnościami meksykańskim musicalu, kierowca pokazuje film z zabijaką Stevenem Seagalem, wydaje się - ulubionym bohaterem moich towarzyszy podróży. Na dobranoc oglądamy hiszpański horror. Dobrze, że zabrałem z samolotu opaskę na oczy.

Polski MSZ ostrzegał, aby nie zbliżać się do założonej w XVI w. kolonialnej Oaxaki. W mieście nie ustają bowiem krwawe zamieszki, wywoływane przy akompaniamencie palonych autobusów przez niezadowolonych z rządów nowego gubernatora mieszkańców. Jednak perspektywa odwiedzenia jednej z bardziej malowniczych miejscowości w Meksyku zwycięża. Niska zabudowa hiszpańskiego z ducha miasta, z fasadami domów w intensywnych barwach i spójnym architektonicznie kościołem Santo Domingo, kłóci się z obecnością uzbrojonych po zęby policjantów i żołnierzy. Ze strzępów hiszpańskich słów, które w przeszłości zaległy w głowie, próbuję odtworzyć myśli, które z przejęciem wypowiada trajkoczący taksówkarz. Okazuje się, że kilka godzin temu aresztowano najgroźniejszych prowodyrów rebelii.

Kiedy opuszczam miasto, kierując się dalej na południe, rychło orientuję się, że niepotrzebnie zjadłem obfite śniadanie. Choć kurczak w mole negro - czarnym sosie z chili, bananów, pieprzu i cynamonu - był wyśmienity, szalona jazda busem przez górską przełęcz na wysokości 3000 m może źle się skończyć. Na szczęście mój żołądek zdaje kilkugodzinny test wytrzymałościowy, plecak cudem nie spada z dachu w przepaść i wieczorem, leżąc już w hamaku zawieszonym przed caba?a, rozkoszuję się smakiem soczystego ananasa. Niebo coraz szczelniej otula pomarańczowa poświata, fale Pacyfiku łagodnieją, a delikatny szum palmowych liści czyści z pamięci resztki zostawionych w Polsce spraw.

4.

Ostrożnie wchodzę do przepełnionego Indianami Tzotzila białego kościoła. Po chwili wzrok przyzwyczaja się do wypełnionego kadzidlanym dymem wnętrza. Odświętnie ubrani mieszkańcy San Juan Chamula podchodzą do świętych figurek, żegnają się, całują, składają w ofierze kwiaty. Matki z dziećmi siedzą w kucki na pokrytej suchą trawą posadzce. Palą świeczki, rozmawiają, śmieją się, piją coca-colę, kreśląc butelką znak krzyża. To napój magiczny, o świętych właściwościach. Ktoś gra na gitarze, gardłowym głosem powtarza monotonny motyw. Nagle słychać krzyk. Pomarszczona Indianka zaczyna zawodzić. Nikt nie reaguje, nawet grupa mężczyzn przed ołtarzem. Zajęci są wznoszeniem toastów. Najpewniej w imię Matki Boskiej Gwadelupskiej, tej samej, której wystawiono potężną bazylikę w stolicy kraju. W końcu dzisiaj jest jej święto. Szok.

Przy chrystianizacji południowoamerykańskich Indian trudno było uniknąć skutków synkretyzmu religijnego. Prastare wierzenia mieszają się tam do dzisiaj z chrześcijaństwem, a miejsca dawnych bóstw i obrzędów nie zajęły ostatecznie Trójca Święta i kościelna liturgia. Bez wątpienia jednak ich religijność, na swój sposób ludyczna, może nieco zabobonna, jest autentyczna. Z ich pięknych twarzy, mocno poharatanych życiowym doświadczeniem, mimo wrodzonej nieufności bije duma, mądrość, ale nade wszystko szczerość.

Opuszczam San Cristóbal de las Casas, urocze górskie miasto, w którym od 13 lat tli się powstanie zapatystów. Pod wodzą Subcomandante Marcosa rebelianci walczą o równouprawnienie Indian. Zwodzeni przez kolejnych prezydentów prawdopodobnie długo jeszcze będą musieli ukrywać się w górach ubogiego stanu Chiapas.

5.

Czas odrobić lekcję historii. Spektakularne odkrycia archeologiczne na Jukatanie w XIX i XX w. przyniosły sporą dawkę wiedzy na temat kultury Majów. Otoczona mgłą tajemnicy, uznawana za tyleż wysoko rozwiniętą, co okrutną, jak magnes przyciąga tysiące turystów. Każdy zespół ruin posiada nieco odmienną aurę. W znaczących szczegółach różni je geneza, historyczne znaczenie, architektoniczny kształt, ale i stopień dostępności. Poszukując więc zwartych świadectw cywilizacji Majów, można powiedzieć budowli pierwszego kontaktu, turystycznie uporządkowanych, trafiam do kompleksu w Palenque. Na tle gęstej dżungli wyróżniają się monumentalna Świątynia Inskrypcji i odrestaurowana ponad dekadę temu wieża El Palacio.

Stopniując zachwyt osiągnięciami starożytnych, rozklekotanym camionette jadę na granicę z Gwatemalą. Płynąc chybotliwą lancha w dół rzeki Usumacinta, bacznie obserwowany przez krokodyle i wrzeszczące małpy, docieram do trudno dostępnego miasta Yaxchilán. Jest ranek, nie ma turystów. Nareszcie. Sternik zostaje na brzegu, nieskrępowany więc niczyją obecnością, z bijącym sercem odkrywam zawładnięte przez dżunglę ruiny. Przedzierając się przez zamieszkały przez nietoperze El Laberinto, po lewej stronie dostrzegam fragmenty boiska do gry w pelote, okrutnej zabawy, w której przegrani byli z honorami składani w ofierze bogom.

Trudno w tym miejscu o ciszę. Dżungla nie daje o sobie zapomnieć: dźwięki dochodzą z wszystkich stron, niezliczone pary oczu śledzą każdy mój ruch. Podobnie jest w gwatemalskim Tikal, najbardziej okazałym, głęboko zatopionym w tropikalnym lesie stanowisku archeologicznym Jukatanu. Za namową gadatliwego Enrique, którego poznaję w zapleśniałym hotelu we Flores, postanawiam do Tikal wyruszyć jeszcze w nocy, by zobaczyć nad ruinami wschód słońca - którego wszak w wilgotnej dżungli prawie nigdy nie widać, posłuchać budzących się do życia zwierząt.

W przeciwieństwie do wyciszonego Tikal, w Chichen Itza (północny kraniec Jukatanu) panuje atmosfera krzykliwego pikniku. Warto tam zajrzeć, ale tylko na moment, bo to obowiązkowy punkt programu amerykańskich, japońskich i europejskich wycieczek. Aby dostrzec piękno po części odrestaurowanego wykopaliska, nie wolno zwracać uwagi ani na nachalnych sprzedawców pamiątek, którzy w cenach wywoławczych przebijają Indian z San Cristobal o kilkanaście tysięcy procent, ani na oblepiających budowle turystów. Dostrzec wówczas można potęgę efektownej El Castillo - Piramidy Kukulcána, po której stopniach w porze wiosennego i jesiennego zrównania porusza się Pierzasty Wąż oraz intrygujące El Caracol, niegdyś pełniące najpewniej funkcję astronomicznego obserwatorium.

6.

Wybrzeże karaibskie, okolice Tulum, Riwiera Majów. Przyjemnie ciepły, biały piasek, turkusowe morze, rosłe palmy, chłodna caba?a z zawadiacko ułożoną strzechą, doskonała kuchnia w pobliskiej Don Caffeto, a na wyciągnięcie ręki - niewielki, choć nieprzyzwoicie sterylny, bo przygotowany dla turystów bawiących w Cancún, kompleks ruin. Słowem: raj. Dlaczego trzeba wracać?

7.

Rzeczywistość. Lotnisko w Katowicach wita nieprzyjazną szarością. Zima tego roku była wyjątkowo mokra. Szczęśliwie dla mnie - nie cała.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Muzykolog, publicysta muzyczny, wykładowca akademicki. Od 2013 roku związany z Polskim Wydawnictwem Muzycznym, w 2017 roku objął stanowisko dyrektora - redaktora naczelnego tej oficyny. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2007