"O, Jamo, Jamo! W przeszłość odpływasz..."

Październikowa sobota sprzed stu lat była lodowata. Padał deszcz pomieszany ze śniegiem. Zaproszeni szczęśliwcy, zmierzając na Floriańską pieszo lub w dorożkach, trzęśli się zapewne z zimna...

16.10.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

6 października 1905 roku “Głos Narodu" umieścił następujący anons: “W sobotę dnia 7 bm. odbędzie się hałaśliwe otwarcie pierwszego krakowskiego kabaretu artystów w szlachetnym winie ochrzczonego imieniem »Zielony Balonik« (w Jamie Michalika, Cukiernia Lwowska przy ulicy Floriańskiej) Początek po godzinie 10 i pół wieczór. Wstęp bezpłatny za zaproszeniami. Zaproszeni goście będą weseli i krzykliwi, namiętnie oklaskujący wszystko i wszystkich. Toaleta bezwzględnie obowiązująca: na tasiemce do guzika uwiązany captif, nad głową w wysokości 30 cm bujający »zielony balonik«. Wszystkie inne części garderoby zbyteczne. Nieposiadanie tego lekkomyślnego emblematu »członka gapia« w kabarecie może narazić najgodniejszą cześci osobę zaproszoną - na nonszalancję i ceremonialne wylanie za wrota Jamy.

Komitet nie przyjmuje obowiązku płacenia rachunków za wysuszone napoje. Poetom nie daje się żadnych zaliczek. W czasie numerów należy wrzeszczeć, a na wezwanie poskramiacza dyrektora klaskać z pasją godną Zielonego Balonika. Improwizatorzy zechcą przed lub w czasie wieczoru objawić życzenie kierownikowi (J.A. Kisielewski), iż ich ogarnął szał twórczy i humorystyczny, że chcą pokazać ludowi swoją nagą duszę, a natychmiast stanie się zadość ich nieskromnej żądzy. Śmierć szczurom i białoskórnikom. Zielony Balonik".

***

Przygoda, która rozpoczęła się następnego dnia, tak obrosła w legendy, że trudno jest dziś oddzielić prawdę od zmyślenia. Ale z owego drukowanego anonsu parę spraw wynika na pewno. Na przykład data inauguracyjnego występu. Dzięki temu można by było w Krakowie, mieście jubileuszy, urządzić huczny jubileusz stulecia narodzin Krakowskiej Akademii Śmiechu. Gdyby to komuś w porę przyszło do głowy.

W owym prasowym anonsie po raz pierwszy też wymieniona została publicznie nowa nazwa miejsca, w którym przygoda miała się wydarzyć. Kiedy Jan Apolinary Michalik, cukiernik ze Lwowa, w roku 1895 otwierał przy ulicy Floriańskiej 45 Cukiernię Lwowską, marzył o innej przyszłości. Widział u siebie przykładne mieszczańskie rodziny, kupujące przy niedzieli ciastka o poetyckich nazwach: “Marzenie", “Manru", “Goplana". Ale, jak wiadomo, Pan Bóg śmieje się najgłośniej, kiedy ludzie robią plany. Niedaleko, tuż za Bramą Floriańską, mieściła się Akademia Sztuk Pięknych. Michalik pozwolił malarzom zbierać się w małym pokoiku na tyłach cukierni. Może swoim ekscentrycznym wyglądem i zachowaniem odstraszyli “lepszą" klientelę? Musiało być w tym pokoiku ciasno i ciemno, więc przezwali cukiernię Jamą Michalika. Nazwa się przyjęła. Wątpliwe, czy był z tego zadowolony.

Po latach niektórzy twierdzili, że był mecenasem sztuki, że udzielał artystom kredytu, inni, że ściągał należności co do centa albo kazał sobie spłacać długi w obrazach. Wszystko jedno. Ważne, że mieli się gdzie spotykać i że pozwalał im przesiadywać u siebie tak długo, jak chcieli. O doborze stolikowych kompanów decydował nie tyle talent, ile podobna wyobraźnia, wrażliwość, poczucie humoru. Z niekończących się rozmów przy kawie, przy wódce, z żartów, anegdot, plotek, z codziennej bliskości, po trosze z nudy, często wynikają najwspanialsze pomysły.

Bywalcami Jamy byli przede wszystkim malarze, rysownicy i rzeźbiarze o nie zawsze znanych jeszcze nazwiskach. Karol Frycz, Kazimierz Sichulski, Witold Wojtkiewicz, Henryk Szczygliński, Stanisław Kamocki, Alfons Karpiński, Stanisław Rzecki, Stanisław Kuczborski, Stefan Filipkiewicz, Xawery Dunikowski, Jan Szczepkowski, Kasper Żelechowski. Można by tak wyliczać długo. Ale także ludzie innych profesji. Rudolf Starzewski - naczelny redaktor “Czasu". Witold Noskowski - dziennikarz “Czasu", Tadeusz Zakrzewski - adwokat. Edward Leszczyński - poeta. Adam Siedlecki - krytyk teatralny. Edward Żeleński, młodszy brat Tadeusza - urzędnik bankowy. Teofil Trzciński - student polonistyki i historii sztuki. Zenon Pruszyński - właściciel zakładu litograficznego. Feliks Manggha Jasieński - kolekcjoner sztuki.

Kto z nich siedział przy malarskim stoliku tej nocy, kiedy Jan August Kisielewski - znany już dramaturg, autor wystawianych w Teatrze Miejskim sztuk “Karykatury" i “W sieci" - poddał myśl stworzenia kabaretu? Na pewno Edward Żeleński i Stanisław Kuczborski. A kto jeszcze? Po latach nikt już nie pamiętał. Ale ów drukowany anons zaświadcza, że to właśnie Kisielewski został mianowany kierownikiem artystycznym nowego przedsięwzięcia.

Kiedy nad ranem ojcowie-założyciele wyszli od Michalika, zobaczyli chłopca niosącego na sprzedaż pęk zielonych baloników. Nazwa wisiała w powietrzu. Trzeba ją było tylko zobaczyć.

***

Październikowa sobota sprzed stu lat była lodowata. Padał deszcz pomieszany ze śniegiem. Zaproszeni szczęśliwcy, zmierzając na Floriańską pieszo lub w dorożkach, trzęśli się zapewne z zimna. Przybyszów witał w progu sam Jan Apolinary. Kłaniał się uniżenie, uśmiechał, całował rączki, a naprawdę dygotał ze strachu. Nie miał pojęcia, jak wieczór się potoczy, ale znał swoją klientelę i mógł spodziewać się najgorszego.

Ów pierwszy kabaretowy wieczór opisał wiele razy Tadeusz Boy Żeleński, przyznając, że sam nie brał w nim udziału. Wydawało się wtedy, że z artystycznymi tęsknotami skończył raz na zawsze. Kiedy siedem lat wcześniej zjechał do Krakowa Przybyszewski ze swoją norweską żoną Dagny, młody student medycyny poznał aż za dobrze blaski i nędze życia cyganerii. Przerwał studia, przystał do świty Mistrza, pił z nim na umór, a co najgorsze, zakochał się śmiertelnie w tajemniczej Norweżce. “Zmarnowany chłopiec..." - biadała ciotka, Julia Tetmajerowa. Po tragicznej śmierci Dagny, zastrzelonej w roku 1901 przez Władysława Emeryka, młody Żeleński zmienił się w popiół, jak twierdzili bliscy.

Cztery lata później był już dobrze zapowiadającym się lekarzem-pediatrą. Objął posadę asystenta w Klinice Chorób Dziecięcych z pensją roczną 1400 koron. Ożenił się z Zofią Pareńską, jedną z dziewczęcych bohaterek “Wesela". Miał trzymiesięcznego syna. Swój zawód traktował bardzo poważnie. Wygłaszał odczyty na temat sztucznego i mieszanego żywienia niemowląt. Założył w Krakowie niezwykle pożyteczną instytucję pod nazwą “Kropla Mleka". Jesienne miesiące roku 1905 spędzał na szkoleniu pediatrycznym we Wrocławiu.

A jednak... Kto za młodu łyknie cyganeryjnej trucizny, ten się od niej nigdy nie uwolni. Zamiast się skupić na problemach niedożywionych niemowląt, Tadeusz Żeleński wysyłał z Wrocławia satyryczne teksty do kabaretowych piosenek. W drugim sezonie stał się już jednym z głównych autorów przedstawień i szopek. Zrezygnował z prowadzenia “Kropli mleka". Zrzekł się posady w Klinice Dziecięcej. Otworzył wprawdzie własny gabinet lekarski, przy ulicy Karmelickiej 6, telefon 618, ale ordynował tylko od godziny trzeciej do czwartej. O czwartej u Michalika zbierali się już przyjaciele przy stoliku pod zielonym balonikiem.

Młodego lekarza coraz bardziej wciągała twórczość literacka i przekładowa. W kabarecie, gdzie świeżo napisany utwór poddawany był od razu krytycznej opinii wymagającej publiczności, doskonalił styl pisarski i talent rymotwórczy. Ostrzył zmysł obserwacji i bezlitosne poczucie humoru. Gorszył, tumanił, przestraszał krakowskie mieszczaństwo, a przy okazji odkrywał swoje prawdziwe powołanie. Uczył się jak najcelniej demaskować i ośmieszać patos, zakłamanie i małostkowość rodaków. Później, odbrązowiąjąc narodowe legendy, sam tworzył własną legendę. Miał do tego prawo. Nie byłoby Zielonego Balonika bez Boya. Nie byłoby Boya bez Zielonego Balonika.

***

Ów pierwszy program kabaretowy był przypadkową składanką najrozmaitszych dowcipów, parodii, piosenek humorystycznych i lirycznych. Uznano, i słusznie, że skoro śmieszą sami siebie, rozśmieszą także publiczność. A publiczność była doborowa. Malarze i ich przyjaciele. Profesorowie Uniwersytetu i Akademii Sztuk Pięknych. Aktorzy. Dziennikarze. Hrabiowie. Panie z towarzystwa. Krakowska elita. Sala mieściła nieco ponad sto osób, więc część widzów musiała stać w bramie. To zawsze dobrze świadczy o randze imprezy. Alkohol bardzo ocieplał atmosferę, i tak gorącą z powodu ścisku i podniecenia. Kabaret kojarzył się krakowskiej publiczności z tajemniczą, pociągającą rozwiązłością.

Jan August Kisielewski, człowiek teatru, światowiec, znawca Paryża, bywalec kabaretu Chat Noir, pełnił rolę konferansjera. We fraku, cylindrze i białych kamaszach wyglądał wytwornie, a inwektywy, jakimi obrzucał gości, dowodziły starannego przygotowania konferansjerskiej improwizacji. “Wasza małpia złośliwość, wasza karla impertynencja, brukowy sentymentalizm, konkurencyjnie trafikancki estetyzm, wasza nieprzyjemnie lepka obcesowość, wasza niedołężna meskineria, partykularska głupota, parafiańskie pretensje i aspiracje nie rozśmieszają, nie oburzają, lecz nudzą, nudzą...". Nudził w ten sposób dość długo, nikogo nie śmiesząc ani nie oburzając, a kiedy postanowił pobić jednego z widzów, malarza Jana Stanisławskiego, zorientowano się wreszcie, że jest w sztok pijany. Ściągnięty ze sceny, zasnął spokojnie w kącie. Spektakl toczył się dalej.

Autorem pierwszych tekstów, a zarazem ich wykonawcą, był Witold Noskowski, dziennikarz “Czasu". Synowiec znanego kompozytora Zygmunta Noskowskiego, muzykalny, obdarzony pięknym barytonem, miał niezwykły talent aktorski i marzył o scenie. Niestety jąkał się, a do tego był chorobliwie otyły. Sukcesy sceniczne mógł osiągać tylko w kabarecie. “Taper", bo takiego używał pseudonimu, stał się więc główną podporą “Zielonego Balonika", współtwórcą słynnych zielonobalonikowych szopek, autorem, aktorem i akompaniatorem w jednej osobie.

Teofil Trzciński, po latach jeden z najlepszych polskich reżyserów, śpiewał tego wieczoru sentymentalne sielanki Karpińskiego. Malarz Kasper Żelechowski - kurdesze własnego autorstwa. Wygłupiali się pospołu scenograf Karol Frycz i młodziutki aktor Juliusz Osterwa. Wygłupiał się każdy, kto chciał. Zabawa stawała się coraz weselsza, głównie dzięki sporym dawkom alkoholu. Wszyscy: i publiczność, i artyści, bardzo byli zadowoleni. Tylko Boy, którego tam nie było, stwierdzał po latach bez entuzjazmu: “Na ogół ta inauguracja była dość niezdecydowana".

***

Od owej październikowej soboty kabaretowe spotkania w Jamie stały się tradycją, choć nie odbywały się regularnie. Nie wiadomo nawet, ile ich było. Edward Żeleński, młodszy brat Boya, najbardziej czynny animator i organizator występów, gromadził zielonobalonikowe archiwum aż do swojej samobójczej śmierci w roku 1910. Przechowywane u Zofii i Tadeusza Żeleńskich, spłonęło razem z całą ogromną biblioteką podczas Powstania Warszawskiego.

Kolejne programy były coraz lepsze. Jan August Kisielewski poróżniwszy się z przyjaciółmi wyjechał do Warszawy, rolę konferansjera przejął po nim Stanisław Sierosławski, kiedyś wierny majordomus Przybyszewskiego, teraz korektor “Czasu". Choć rzadko trzeźwy, z wdziękiem pełnił swoje obowiązki. W nagrodę został uwieczniony w licznych wspomnieniach z epoki, na wielu karykaturach Frycza i Sichulskiego.

Ulubieńcami publiczności byli nadal Noskowski i Trzciński, ale do występów garnęło się coraz więcej artystów i nie tylko artystów. Poeta Edward Leszczyński recytował swoje wiersze. Gimnazjalista Leon Schiller śpiewał “Wiatr za oknami śmieje się" i inne budzące dreszcze apaszowskie i cyganeryjne ballady. Płomienne, niezrozumiałe inwektywy, zaczynające się od słów: “sukur mukur", wygłaszał Jan Albin Herbaczewski - Litwin, postać bardzo tajemnicza. Pojawiali się na malutkiej estradzie lekarze i adwokaci, radcy stanu i inni dygnitarze. Sam poseł do parlamentu, Roger Battaglia, tańczył i recytował. Stanisław Starzewski - kapitan sztabu armii austriackiej - wkładał trykoty i udawał baletnicę.

Później występy kabaretowe zamieniły się w słynne Szopki Zielonego Balonika. Pierwszą szopkę zaprojektował Stanisław Kamocki. W jej klejeniu pomagali mu Karol Frycz, bracia Czajkowscy, Kazimierz Sichulski, Witold Wojtkiewicz i inni artyści. Kukiełki tworzył Jan Szczepkowski z bratem i Karol Roman Brudzewski. Teksty pisali Boy z Noskowskim. “Ach, co to była za rozkoszna zabawa" - wspominał Boy po latach.

Co było tematem żartów? Każde głupstwo, które pojawiło się w polu widzenia. Arystokratyczny snobizm. Mieszczańska kołtuneria. Bogoojczyźniana tromtadracja. Modernistyczna frazeologia. Nietolerancja. Pruderia. Kabotynizm. Dewocja. Dwulicowość. “Słówka" Boya można dziś czytać jak zabawne, zwietrzałe wierszyki dotyczące spraw, które nic już nikogo nie obchodzą. Ale można w nich także znaleźć pełen pasji, zawsze aktualny sprzeciw wobec masek, w jakie niezależnie od epoki ubierają się fałsz i obłuda.

***

Zielony Balonik istniał z przerwami do roku 1912. Jego twórcy zajęli się innymi twórczymi działaniami. Jan Apolinary Michalik w końcu zrozumiał, że zrobił dobry interes wpuszczając do siebie artystów. Kiedy ozdabiali ściany malowidłami i karykaturami, jeszcze się złościł. Usuwał autentyczne skorupki od jajek z obrazu Karpińskiego, przedstawiającego zdobycie Bieguna Północnego (wedle malarza zdobywcy pozostawili na płótnie resztki swego śniadania i poszli dalej; pedantyczny cukiernik nie mógł się pogodzić z takim niechlujstwem). Inna anegdota opowiada, że gdy Kazimierz Sichulski namalował parafrazę “Sądu Ostatecznego" Michała Anioła, gdzie występowali goli uczestnicy kabaretu, Michalik kazał domalować postaciom majtki.

Ale mimo sporów trwali razem w kapryśnej symbiozie. Kiedy właściciel rozbudował lokal, pozwolił Fryczowi zaprojektować wnętrze; meble, witraże, drzwi, kominek, lampy. Trwał w Krakowie do roku 1918, kiedy sprzedał kawiarnię i przeniósł się do Lwowa. Zaraz potem umarł.

Nie miejsce tutaj na streszczanie historii kabaretu. Miał swoich dozgonnych wielbicieli. Miał zaciętych wrogów. Bywał oskarżany o pięknoduchostwo, nihilizm moralny, deprawację młodzieży. Szczególnie drażniła obojętność wobec rewolucji 1905 roku, która wybuchła w roku powstania kabaretu i której w programach w ogóle nie zauważono. Zarzucano kabaretowym autorom brak zainteresowania problematyką polityczną i społeczną.

Czy dzisiaj ten krótki epizod w dziejach polskiej kultury jeszcze kogoś obchodzi? A przecież w naszym nieszczęsnym kraju, w którym od wieków zadręcza się artystów obowiązkiem rozdrapywania narodowych ran, ta swobodna, beztroska zabawa “sobie a muzom" była przejawem wielkiej wewnętrznej wolności. Pozwalała uczestnikom oddychać swobodnie wbrew niewoli i wbrew beznadziei.

Ze zdumieniem spostrzegłam, że prawie dosłownie zacytowałam fragment wypowiedzi Jerzego Turowicza o Piwnicy pod Baranami. Redaktor naczelny “Tygodnika Powszechnego" był wiernym kibicem Piwnicy od początku jej istnienia. Uczestniczył jako widz we wszystkich programach, balach, spotkaniach towarzyskich. Nie przychodziło mu do głowy, by traktować serio krążące po Krakowie plotki o piwnicznej Sodomie i Gomorze, o nihilizmie moralnym artystów, o złym wpływie na młodzież. Cenił sobie piwniczną atmosferę, poziom artystyczny występów, mieszankę śmiechu i wzruszenia, towarzystwo ciekawych ludzi. Z rozbrajającą szczerością wyznawał w roku 1993: “czuję się tam wspaniale".

Nie zamierzam przemycać tutaj laurki na cześć Piwnicy. Ale pisząc ten tekst spostrzegam ciągle podobieństwa. Taki sam był początek. Młodzi, nieznani nikomu artyści. Niekończące się rozmowy o sztuce. Nuda. Odkrywcze stwierdzenie: “Jeżeli się sami nie rozbawimy, nikt nas nie rozbawi". Szukanie pomysłu na walkę z nudą. Może bal. Najlepiej u Michalika. Bo ma być remont. Więc może pozwolą przed remontem. Może kabaret? Ale gdzie?

A potem, kiedy już znaleziono miejsce, klecenie tej samej amatorskiej składanki: ktoś coś napisał, ktoś nieźle śpiewa, ktoś znalazł śmieszny tekst w gazecie, ktoś ma talent aktorski, choć wcale nie jest aktorem. I ten pierwszy występ, kiedy pierwszy piwniczny konferansjer lżył publiczność wedle wypróbowanych wzorów, a potem rzucał w nią krzesłami. Na sali elita towarzyska Krakowa. Sam Jerzy Turowicz. Redaktor naczelny “Przekroju" Marian Eile. Piękna Ruth Buczyńska. Lidia i Jerzy Skarżyńscy. Sławomir Mrożek. Artyści. Przyjaciele artystów. Dziennikarze. Profesorowie uniwersytetu. Część widzów za drzwiami, bo zabrakło miejsca. Wszyscy zachwyceni. Choć śmiało można by powtórzyć opinię Boya: “Na ogół ta inauguracja była dość niezdecydowana".

A potem ster przejął Piotr Skrzynecki. I było coraz lepiej. Nie chodzi tu o porównania - czyje nazwiska sławniejsze, czyje talenty większe. Ważne, że znowu, w nieprzychylnym czasie grupa utalentowanych młodych ludzi znalazła miejsce, w którym poczuła się u siebie i swoją radość, swój czas, swoje talenty bezinteresownie ofiarowała przyjaciołom. Takie królewskie dary budzą wdzięczność obdarowanych. Wdzięczność jest matką wdzięku. W atmosferze wzajemnej życzliwości wszyscy rozkwitają i pięknieją. Wspólny wieczór zamienia się w święto.

***

Postanowiłam poszukać śladów święta sprzed stu lat w “Jamie Michalikowej". Najpierw musiałam przedostać się przez Floriańską, kiedyś najwytworniejszą ulicę Krakowa. To bardzo pouczająca eskapada, zwłaszcza jeżeli popatrzeć oczami przybysza z początku wieku. Idzie się w tłoku pędzących w obie strony turystów i wycieczek. Trzeba mocno trzymać torebkę i oganiać się od energicznych kobiet, które ciągną za rękaw i szepczą kusząco do ucha: “Złoto! Złoto! Złoto!".

Najpierw jest stoisko z preclami. Potem kantor. Potem sklep firmowy Heleny Rubinstein. Baba z oscypkami. Okulary, szaliki w bramie. “Sport, turystyka, rekreacja". Góral z oscypkami. “The Athlete’s Foot". “Internet-Xero". Dom Jana Matejki. “Buty portugalskie". Damska bielizna. Kantor. “Promocja: kebab - zapiekanki". “Gruzińskie chaczapuri". Kantor. Restauracja wietnamska. “Futra. Futra. Futra". Rajtki w bramie.

I wreszcie szyld: “Najsławniejsza Kawiarnia Artystów w Polsce. Tutaj powstał kabaret Zielony Balonik oraz narodził się Duch Młodej Polski". Szkoda, że drugi człon drugiego zdania jest bełkotem, w dodatku nieprawdziwym.

Godzina piąta po południu. Japońska wycieczka galopuje przez secesyjne sale. Pusto. Może dwa, trzy stoliki zajęte. Chciałabym obejrzeć malowidła sprzed lat, karykatury ze słynnej “Teki Melpomeny", szopkę, kukiełki. Ale ciemno. Nic nie widać. W karcie dań dużo pożywnego jedzenia i koktajle o poetyckich nazwach: “Zakazany owoc", “Nadzieja", Kolorowy zawrót głowy", “Czysty dreszcz". Torty: “Barbakan", “Wawel", “Florian".

Jak smakuje “Barbakan"? Nie próbuję. Może w szatni są jakieś pocztówki, reprodukcje, pamiątki? Nie ma. A czy będą jakieś obchody setnej rocznicy urodzin Zielonego Balonika? Chyba nie. Ludzie dziś nie szukają w kawiarni rozrywki. Mają w domu telewizory.

Ale jeśli zbierze się wystarczająco duża grupa chętnych, można w Agencji Artystycznej “Plejada" zamówić telefonicznie występy kabaretu “Bardzo Zielony Balonik". Czy znajdą się chętni? Nie wiadomo.

Tytuł zaczerpnęłam z wiersza Edwarda Leszczyńskiego “Na imieniny dyrektora kabaretu, Stasinka".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2005