Niechętnie kończę każdy dzień

Julia Hartwig, poetka: Wpół do pierwszej w nocy zmuszam się do odłożenia pracy, żeby nie mieć zmarnowanego poranka. Bo jak za późno wstanę, to mam wyrzuty sumienia. Ale któż nie cierpi z powodu wyrzutów sumienia? Rozmawiała Kalina Błażejowska

16.08.2011

Czyta się kilka minut

Kalina Błażejowska: Kiedy wydawnictwo Sic! zleciło Pani napisanie autobiografii, zamiast niej opublikowała Pani swoje dzienniki z podróży. Pani bardzo lubi autobiografie, dlaczego nie chciała Pani napisać własnej?

Julia Hartwig: Ja ją nawet zaczęłam i sporo napisałam, ale byłam bardzo niezadowolona z efektów. To było za mało żywe. Pomyślałam więc, że dam dziennik, który jest prawdziwym odzwierciedleniem życia codziennego. Zwłaszcza że był to dziennik urozmaicony, bo opisywał wyjazdy zagraniczne. Nowe wrażenia, nowych ludzi, spotkania z przyjaciółmi - Brandysami, Jeleńskim, Giedroyciem, kontakt z "Kulturą", słowem: bardzo bogate życie. Z kolei mój ostatni dziennik, który teraz wyjdzie w Wydawnictwie Literackim, ma inny charakter. Jest w nim o wiele więcej uwag o lekturach, więcej refleksji, w miejsce wrażeń z podróży. Zaczęłam go pisać kilka lat temu, trochę pod wpływem rozmowy z Piotrem Sommerem: "Napisałaś dziennik amerykański, czemu nie napiszesz dziennika polskiego?". Bardzo mnie to zastanowiło. Zgodziłam się, chociaż nie potrafię prowadzić dziennika szczegółowego z wyliczeniami, gdzie byłam i co robiłam, nie wydaje mi się to ciekawe. Zwłaszcza że w późniejszym wieku ma się stosunkowo mniej do opisania.

Od czego Pani zaczęła tamtą autobiografię?

To jest dobre pytanie… Zaczynałam tak, jak się na ogół zaczyna: od miejsca, w którym się urodziłam, czyli Lublina. Natomiast w tym moim nowym dzienniku piszę takie przekorne zdanie, że nie zaczynam od Lublina, gdzie się urodziłam, ale od Paryża, gdzie się ukształtowało moje wyobrażenie o kulturze i sztuce.

Proszę jednak zacząć od czasów lubelskich.

Pani mnie skłania do mówienia czegoś, o czym bardzo mówić nie lubię. Nie dlatego, że nie lubię tego okresu; po prostu nie lubię go wspominać, nie wydaje się dla mnie ciekawy i znaczący, ale prawdopodobnie nie mam racji.

Więc urodziłam się w Lublinie 14 sierpnia 1921 r. Ojciec był Polakiem, fotografem, matka Rosjanką. Pojawili się w Lublinie z powodu okoliczności historycznych - uciekali przed rewolucją bolszewicką. W Rosji byli ludźmi zamożnymi, kiedy przyjechali do Lublina, musieli zaczynać od niczego. Mieszkaliśmy w dwóch pokojach z kuchnią, co było stanowczo zbyt skromnie jak na to, że byłam piątą osobą z rodzeństwa. Urodziłam się późno, prawdopodobnie już się mnie nie spodziewano. Ten okres zapamiętałam bardzo dobrze, bo byliśmy wszyscy razem - rodzice, ja i czworo dorastających dzieci, czyli moje rodzeństwo. Był to okres szczęśliwego życia rodzinnego, w którym formowała się osobowość młodych ludzi, w tym dwu o nieprzeciętnych talentach. Myślę o bracie Walentym, późniejszym znanym profesorze medycyny, twórcy polskiej endokrynologii, i o Edwardzie, który był znakomitym fotografikiem, sławą międzynarodową. Miałam z nim bliski kontakt, pisałam do jego albumów wstępy. Zresztą dotąd lubię fotografię, ale sama nigdy nie fotografowałam, bo od wczesnego dzieciństwa za dużo było tej fotografii w rodzinie.

Kiedy matka odprowadzała mnie do szkoły, zatrzymywałyśmy się zawsze w katedrze, gdzie chciała się pomodlić. W ogóle nie brała pod uwagę sprawy różnicy między prawosławiem a katolicyzmem. Modliła się tam, gdzie chciała, a w ogóle modliła się rzadko, zbyt była na to zajęta. W mojej rodzinie nie było jakiegoś szczególnego przewodnictwa życia katolickiego. Raczej mówiło się o życiu przyzwoitym, uczciwym, i te wskazówki w nas wsiąkły na dobre.

Straciłam matkę, kiedy miałam 9 lat. Popełniła samobójstwo. Niewątpliwie tłem była ogromna nostalgia, tęsknota za krajem i rodziną. Matka nie tylko była oddalona od rodziny, ale także nie mogła się z nią komunikować, żadne jej listy do Rosji nie dochodziły. Żyła, nie czując oparcia w bliskich. Zachowałam o niej bardzo dobre wspomnienie, była osobą mądrą, spokojną, uważną, nigdy nie podnosiła głosu, ale miała autorytet, potrafiła zawsze dać sobie radę, zwłaszcza że piątka dzieci to nie żarty.

Jak dziecko rozumie samobójstwo?

Trudne pytanie. Poczucie osamotnienia jest bardzo silne. Może rzutuje to na teraźniejszość, ale wydaje mi się, że w jakiś sposób współczując jej, rozumiałam to, co się stało. Nigdy nie było we mnie tego odruchu: "dlaczego ja? dlaczego nas zostawiłaś? przecież byliśmy dziećmi!". A może wynika to z mojego późniejszego przekonania, że w życiu kierujemy się pewną koniecznością wewnętrzną? I w tym przypadku tak się stało, że koniec był tragiczny… Oczywiście bardzo nie lubiłam, kiedy przypominano mi, że nie mam matki, ale to się zdarzało rzadko.

Wcześnie się Pani wyprowadziła z domu. Miała Pani silną potrzebę niezależności, samodzielności?

To mi się zachowało od dzieciństwa. Zawsze wyobrażałam sobie, że chcę żyć samodzielnie. Więzy rodzinne były dla mnie trochę krępujące, mimo mojego wielkiego przywiązania. Może dlatego, że to, co było dla mnie takie ciekawe, czyli sprawy lektur i wierszy, nikogo w rodzinie tak bardzo nie interesowało.

Najbliższe zrozumienie nastąpiło w momencie, kiedy się zaprzyjaźniłyśmy z Anną Kamieńską. To była wieloletnia przyjaźń, w dzieciństwie bardzo ważna, później słabnąca wskutek okoliczności życia. Na wakacje jeździłam do dziadków pod Lublinem, z tą rodziną byłam bardzo związana i wiele jej zawdzięczam - zwłaszcza z tego czasu, kiedy czułam się jakoś wydziedziczona, bo rodzeństwo wyjechało, a ojciec ożenił się po raz drugi. Więc po pierwsze moja wyprowadzka była spowodowana potrzebą niezależności, która jest cechą charakteru i została mi do dzisiaj. Po drugie, mój dom był już właściwie zastępczy, mimo że miałam dobre stosunki z drugą żoną mojego ojca. Ale już nie chciałam tam być.

W czasie okupacji najpierw wyjechałam do majątku państwa Szczepańskich, gdzie uczyłam trójkę dzieci przez parę miesięcy, a potem dyrektorka gimnazjum im. Unii Lubelskiej, które ukończyłam w 1939 r., zaproponowała mi wyjazd do Warszawy i zapisanie się na uniwersytet. Byłam jedyną wyróżnioną w taki sposób. Oczywiście przystałam na to z radością i do czasu Powstania spędziłam okupację w Warszawie. Chodziłam na wykłady, poznałam Gajcego i Chmurę na wykładach prof. Krzyżanowskiego. Chodziliśmy tam we trójkę, te zespoły były bardzo malutkie ze względu na bezpieczeństwo.

***

Jak Pani trafiła do Szarych Szeregów?

To było jeszcze w Lublinie, od razu na początku okupacji. Miałyśmy bardzo dzielną drużynową, potem aresztowaną przez Niemców, która w drylu trochę wojskowym ustawiła nas w szeregu na szkolnym podwórku, gdzie złożyłyśmy przysięgę. W Warszawie studiowałam i pełniłam zadania kurierskie, wiele jeździłam po Polsce w czasie okupacji. Podróżowanie było wtedy trudne i ryzykowne, szmuglowano mięso i żywność, tłok, zapach wódki. Zawsze brałam jakąś chustkę na głowę, żeby się nie wyróżniać spośród tych, którzy jechali. Kiedyś przesłałam do Lublina paczkę z instrumentami chirurgicznymi, co było bardzo nieostrożne. Pewnego dnia, kiedy wróciłam z wykładów, moja gospodyni powiedziała: "Było po panią gestapo. Chyba musi pani wyjeżdżać". Chwyciłam tylko jakieś dokumenty i tak jak stałam wyjechałam z Warszawy. Nie było sensu wracać do domu, bo to było pierwsze miejsce, gdzie mogli mnie szukać. Zamieszkałam w leśniczówce u stryja Anny Kamieńskiej. Tam spędziłam resztę wojny i wobec tego nie wzięłam udziału w Powstaniu.

Żałowała Pani tego kiedyś?

Trudno powiedzieć, że żałowałam. To było przeżycie prawdopodobnie tak straszne, z nadzieją i bez nadziei… Chociaż wtedy pewnie patrzyłam na to inaczej. W każdym razie na pewno nie było tak, żebym bardzo żałowała. Nie. A teraz, kiedy często myślę o Powstaniu Warszawskim jako o tej strasznej hekatombie…

Po wojnie wróciła Pani do Lublina?

Tak, i to był początek moich stosunków z instytucją Polski Ludowej. Z Rosji wtedy przyjechali pisarze, którzy się znaleźli w wojsku radzieckim, przede wszystkim Putrament i Ważyk, i zaczęli organizować Związek Literatów. W Lublinie była grupka młodzieży piszącej, do której należałam ja, Anna Kamieńska, Jacek Bocheński i Stanisława Zakrzewska. Od razu nas wciągnięto do pracy, wtedy ludzie piszący i trochę myślący byli bardzo potrzebni. Zadebiutowałam nieco później w "Odrodzeniu", a potem w "Kuźnicy" wydrukowano moje wiersze ze zdjęciem, co dla debiutantki było miłym wyróżnieniem. Wydano wtedy tej grupce lubelskiej antologię poezji. Ostatnio wzięłam do ręki tę książeczkę i zdumiałam się: już wtedy pisałam poematy prozą, przez niewielu tylko poetów u nas uprawiane.

Kiedy Pani poznała Zygmunta Kałużyńskiego?

Jeszcze w Lublinie podczas okupacji. On był z nas najstarszy, chociaż niedużo, bo dwa lata. Był to człowiek, który się naprawdę zetknął ze sztuką, to było w nim najbardziej interesujące. Był uczniem Schillera i nauczył nas szanować Schillera. Prowadził coś w rodzaju kursu na temat teatru i opery, grał też trochę na fortepianie i nawet żądał, żeby do tego śpiewać. To było bardzo dobre wprowadzenie. Był człowiekiem ciekawym, choć kontrowersyjnym. Pobraliśmy się w 1947 r. w Łodzi, ale nasz związek był nie bardzo pomyślny.

To krótkie małżeństwo było czymś więcej niż pomyłką?

To była pomyłka zupełnie zasadnicza. Nie było żadnej możliwości porozumienia się, poza jakimiś sprawami intelektualnymi, tylko one istniały. Ja się na to nie skarżę, bo mi to nawet odpowiada, ale w związku małżeńskim to była trudność. Zygmunt był bardzo nielubiany w środowisku, miał wielkie zalety umysłowe, ale często zrażał ludzi do siebie. Mówiąc szczerze, to nie był człowiek stworzony do małżeństwa. Trzeba było wówczas zostać w partnerstwie, a potem się rozejść spokojnie, bez zawracania głowy. Odkąd wyjechałam do Paryża, wszystko się zmieniło - już było po tym związku.

***

Paryż w 1947 r. - jakie to było wrażenie?

Pojechałam na stypendium rządu francuskiego razem z Joanną Guze, która została moją przyjaciółką do ostatnich lat. Od pierwszego momentu było to wrażenie wielkiego święta. Oszołomienie. Chociaż byłam na to jakoś przygotowana, ponieważ kiedy podczas okupacji inni uczyli się angielskiego, ja uczyłam się francuskiego. Wiedziałam po co. We Francji właściwie czułam się jak u siebie. Nie tylko ze względu na znajomość języka, ale także otwartość na świat, jaka mnie cechuje.

Jestem bardzo uważna w oglądaniu świata, przynajmniej tak mi się wydaje. Kiedyś nawet pani Katarzyna Janowska spytała mnie w wywiadzie: "Czy Panią ktoś uczył uważności?". Odpowiedziałam: "Nie wiem, czy się można nauczyć uważności, albo się ją ma, albo się nie ma, ale na pewno trzeba ją kultywować. Nie wolno zaniedbywać reszty świata poza nami". W Paryżu życie miałam bardzo ożywione. Joanna jako wielbicielka muzyki stawała dzielnie w ogonkach, żeby nam kupić bilety na koncerty sławnych wirtuozów. Oglądałyśmy wszystkie sztuki teatralne, jakie wtedy szły, a był to wspaniały teatr. Poza tym, cóż, codzienne przedstawienie paryskiej ulicy. Lubiłam siadać przy kawie i patrzeć na przechodzących ludzi.

Pierwszeństwo miały jednak moje zobowiązania: dostałam stypendium, żeby poznawać poezję francuską XIX i XX w. Robiłam to z ochotą, bo od dawna marzyłam o takich studiach nad poezją. Przez całe życie szłam tym śladem. Udało mi się dostać kartę wstępu w Biblioth?que Nationale, trzeba było tylko przychodzić wcześnie, żeby dostać wyznaczone miejsce. Więc, co jest niezgodne z moją wcale nie poranną naturą, codziennie o dziewiątej już tam byłam i pracowałam do obiadu. Zaliczam to do najlepszych godzin mojego życia. Ogromnie ciekawa była obserwacja ludzi czytających, od młodzieńców przerzucających się nowościami do brodatych starców przeglądających ogromne foliały. Do tego wielka wygoda, że zamawia się książki, a ktoś je przynosi do stolika, i to szybko. To było wspaniałe.

Bardzo podobnie swoje wizyty w Bibliotece Narodowej opisywała Simone de Beauvoir. Czy Pani ją kiedyś spotkała?

Widziałam ją wielokrotnie, podobnie jak Sartre’a, kiedy bywali w Café de Flore. Ale miałam też wyjątkową okazję poznać ich, kiedy byli w Polsce. Przy takich wizytach powoływano ludzi, którzy mówią po francusku, czyli Artura Międzyrzeckiego i mnie, żebyśmy oprowadzili ich po Starym Mieście. Pamiętam, że po kolacji w restauracji poszliśmy do Brandysów, był też z nami Leszek Kołakowski z Tamarą, czyli w sumie cztery pary. Uczestniczyłam wtedy w czymś, co rzadko komu mogło się przydarzyć, a mianowicie w dyskusji ideologicznej między Kołakowskim a Sartrem. To było fascynujące, skończyło się późną nocą. Miałam więc okazję, żeby się de Beauvoir i Sartre’owi przyjrzeć. Ona była niewątpliwie osobą górującą nad nim w sensie codziennym, nawet się śmiał, że mu wykreśla przymiotniki, co zresztą można uważać za zdrowe. Mieli dobry stosunek do siebie, na pewno miłosny, ale też taki kumpelski, sympatyczny.

W Paryżu poznała Pani Ksawerego Pruszyńskiego. Co było w nim takiego, żeby się od razu zakochać?

To był człowiek, który od pierwszego momentu zagarniał drugą osobę, jeśli tylko tego zapragnął, a w tym przypadku tak było. Ta fascynacja była dla mnie ogromna, pierwszy raz spotkałam człowieka, który miał tak żywy stosunek do ludzi i świata, tak był bezpośredni, tak nie krył tego, co mówi. A mówił piękną polszczyzną, przyjemnie było go słuchać. Ale to raczej on starał się mnie słuchać, ciągle chciał się czegoś o mnie dowiedzieć. Dla niego to było wydarzenie niecodzienne, ze względu na różnicę wieku, nie taką znowu przerażającą, ale zawsze - 14 lat. Wydawało mi się, że byłam przy nim taka młodziutka, do tego wyglądałam jeszcze młodziej: był trochę stremowany, czy to uchodzi.

Chętnie mówił o tym, co przeżył, gdzie był. Pamiętam jego wspomnienia z wojny domowej w Hiszpanii, to mnie wtedy bardzo interesowało. Dzielił się ze mną tym, co pisał, a wtedy pisał książkę o Mickiewiczu. Trudno o nim opowiedzieć, bo to była osobowość tak wyjątkowa, tak rzadka… Bardzo wielu ludzi spotkałam, i to wielu świetnych, ale nigdy tego rodzaju człowieka. Człowieka, który jest trochę dzieckiem, a równocześnie ma ogromną wiedzę i sprawność umysłową, a także gotowość polityczną i umiejętność trwania przy swoich poglądach. On nigdy swoich poglądów się nie wyrzekł. Trochę to jego urzędowanie było niewygodne [Pruszyński był ambasadorem w Holandii - przyp. KB], ale był na tym stanowisku bardzo odpowiednim człowiekiem. Zresztą odwiedzałam go w Hadze kilkakrotnie, spędzałam z nim i jego dziećmi Boże Narodzenie.

***

Wraca Pani do Polski w 1950 r. I co Pani widzi?

Strach. Groza. Jest początek zimy, wita mnie mróz, deszcze, chlapa, błoto, od razu zły wstęp. Przyjeżdżam z wolnego kraju, gdzie nie ma cenzury. I pierwsze tygodnie takiego oszołomienia, czytania gazet, również "Trybuny Ludu". Do dzisiaj jestem pilną czytelniczką gazet, zawsze staram się być na bieżąco w życiu społecznym. No więc procesy, zastraszanie, ludzie milczą, boją się. Atmosfera okropna. Wtedy nie miałam mieszkania, na początku zatrzymałam się u Joanny Guze, ale bardzo szybko przeniosłam się do Obór, które wtedy jeszcze nie funkcjonowały jako dom pracy twórczej. Tam spędziłam przeszło pół roku.

Jedyne wspomnienie dobre i ciekawe z tego okresu - że w Oborach mieszkał wtedy Tadeusz Peiper; byliśmy sami we dwójkę w tym domu. Widywaliśmy się na obiedzie, często jedliśmy w milczeniu, ale od czasu do czasu on się odzywał i opowiadał o tym, co robi. A robił coś, co mnie zawsze zdumiewało: historię tańca. To był oryginał, jakich mało, mówiąc o czymś, co go zajmowało, wpadał w pasję, a z gniewem potrafił także wyrzekać, że "banda Kotta" go prześladuje. Trudno było z tym dyskutować, bo to nie są rzeczy do dyskusji. Ale napełniał mnie wielkim szacunkiem, zwłaszcza ta jego zapamiętałość w pracy.

W Oborach czeka Pani na Ksawerego Pruszyńskiego. Ma przyjechać w czerwcu. Dowiaduje się Pani, że po drodze rozbił się samochodem. Miał być ślub, jest pogrzeb. Jak się wychodzi z takiego doświadczenia? Czy w ogóle da się wyjść?

To było bardzo długotrwałe. Wielka obolałość. Na szczęście dostałam wtedy mieszkanie w Warszawie, więc mogłam wyjechać z Obór. No cóż, zabrałam się do pracy. Nie mogę opowiadać o swoich nastrojach, bo to było zupełne załamanie życia… Właściwie nie chciało się nic planować, ale trzeba było jakoś trwać albo pożegnać się z życiem, były tylko dwie możliwości. Trwało lata, przez kilka lat praktycznie nie uczestniczyłam w życiu społecznym, żyłam samotnie. Mało pisałam, żadnych wierszy, głównie tłumaczyłam. Po połowie z Ireną Krzywicką przekładałam powieść Aragona, która nazywała się "Komuniści", żeby było zabawniej.

To był własny wybór, żeby nie pisać, ale tłumaczyć, czy to był wybór konieczny, sposób na uniknięcie socrealizmu?

Po prostu - poezja mnie wtedy opuściła, trzeba było coś robić, wiedziałam, że z tłumaczeń się utrzymam, a jak i co będę pisała, to się okaże. Nigdy nie chciałam pisać prozy, a wiersze przychodzą z rzadka. Miałam więc wybór tylko między lekturą a tłumaczeniami. I nie żałuję, że tak długo robiłam tłumaczenia. Wydałam przecież kilka tomów poezji francuskiej i amerykańskiej. Tłumaczenie było moim hobby, bardzo to lubiłam, bo lubiłam poetów, których przekładałam.

Pamięta Pani z tego czasu jakieś szczególne zebrania Związku Literatów, posiedzenia, narady?

To często były koszmary. Po prostu koszmary, dlatego że tam dochodzili do głosu na ogół ludzie najgłupsi i najbardziej wciągnięci partyjnie. Oni chcieli dowodzić, a reszta miała słuchać. Ważyk prowadził kurs marksizmu i pamiętam, jak Dygat powiedział w pewnym momencie coś bardzo jak na Dygata zabawnego: że on jednak ma ciągle kłopoty ze zrozumieniem marksizmu. A przecież on w ogóle nie powinien się tym zajmować, bo go to nic nie obchodziło. Ludzie byli wciągnięci do czegoś, co było przymusem. Przymus w tym czasie odgrywał ogromną rolę.

Czy z tego okresu jest coś, czego by się Pani wstydziła, czego by Pani wolała nie napisać albo nie zrobić?

Wstyd się przyznać, ale chyba nie. Chyba nie. Nawet mówiono o mnie: "O, ta to ma charakter, wydała pierwszy tomik dopiero w 1956 r.". Tymczasem to był przypadek, nie wydałam go dlatego, że było swobodniej, tylko dlatego że wyduszono ze mnie ten tomik. Ciągle się bałam, że te wiersze nie są dostatecznie dobre i w końcu Jerzy Lisowski powiedział: "Teraz już mi to daj, teraz już musisz to wydać"…

Opowiem pani jeszcze coś, co chyba potwierdza, że się nie mylę w mojej ocenie. W czasie jakiegoś towarzyskiego spotkania w Łodzi stałam w grupce ludzi, ktoś do mnie podszedł i spytał: "A czy pani by się nie zapisała do partii?". Obok stał Żółkiewski, który wiadomo kim był, ale potrafił też być wielkim przyjacielem, i powiedział: "Ooo, zaczynają strzelać do cywilów". Było wiadomo, że moje wejście do partii byłoby bez sensu. Już nie mówiąc o tym, że byłoby obrzydliwe. A tymczasem cóż, życie jakoś wracało do normy, chciało się czy nie chciało…

Właśnie w 1950 r., o czym zresztą nie wiedziałam, do Polski wrócił Artur Międzyrzecki z żoną. Wtedy w ogóle się nie stykaliśmy, dopiero potem połączyły nas sprawy literackie i pobraliśmy się w 1954 r. Uważam to moje małżeństwo za bardzo udane, wspaniałe. Bardzo rzadko może się zdarzyć, że spotka się człowieka, który ma te same poglądy, tym samym się zajmuje i to samo jest mu bliskie.

Wspólna praca, życie we dwoje w komitywie intelektualnej i twórczej, to jest ideał małżeństwa?

Dla mnie to jest ideał. Ideał, dlatego że nasza praca nie przeszkadzała nam żyć. Czasem opowiadano, że to taki poetycki dom, a przecież o poezji się u nas prawie nie mówiło, chyba że pojawił się jakiś problem z nią związany. Żadnego rozprawiania o sztuce. Kiedy spotyka się dwoje ludzi inteligentnych, a pochlebiam sobie, że tak było, to tych dwoje doskonale potrafi utrzymać równowagę między codziennością a sztuką. Na głupstwa szkoda im czasu. Wspominam cały ten bardzo długi okres naszego wspólnego życia jako rzecz wspaniałą. Rozstawaliśmy się często, bo albo ja przyjeżdżałam do Obór, żeby pracować, albo Artur, i te krótkie rozstania jeszcze bardziej utwierdzały nasz związek. Wracaliśmy tacy stęsknieni do tego, żeby ze sobą porozmawiać, że naprawdę warto było wyjeżdżać.

Państwo pracowali razem, ale osobno. Staraliście się zachować samodzielność.

Tak. Pracowaliśmy w osobnych pokojach do późna w nocy. Również teraz praca to główne moje zajęcie. Dosyć późno wstaję, ale wstaję, myję się i od razu siadam do biurka. Potem robię sobie przerwę na różne rzeczy i wracam do pracy w nocy. Bardzo lubię pracować nocą.

Praca to najważniejsza rzecz w życiu?

Tak bym nie powiedziała. Jest najważniejsza spośród zajęć, jest właściwie pionem życia. Oczywiście uczucie jest na bardzo ważnym, zapewne pierwszym miejscu, nie mogę tego ominąć. Ale bez pracy nie wyobrażam sobie istnienia, byłoby puste… Praca umysłowa jest wyniszczająca i wzbogacająca zarazem. Kiedy wydaję nową książkę, brakuje mi czasu na zrobienie wszystkiego, dzień jest za krótki. Nawet dzisiaj z trudem kończę dzień. Wpół do pierwszej w nocy zmuszam się do odłożenia pracy, żeby nie mieć zmarnowanego poranka. Bo jak za późno wstanę, to mam wyrzuty sumienia. Ale któż nie cierpi z powodu wyrzutów sumienia?

***

Na przełomie lat 80. i 90. była Pani w Polsce. Angażowała się Pani w przemiany?

Byłam w Komitecie Obywatelskim przy Lechu Wałęsie. Mieliśmy zebrania na Żytniej, czasem w kościele, jeździliśmy też do Gdańska, nieszczęsny ksiądz Jankowski przyjmował nas wówczas żołnierską grochówką… Niczego specjalnego nie dokonałam, po prostu wspierałam wszystkie apele, starałam się pomóc moim przyjaciołom, którzy stale byli w kłopotach. Łącznie z Adamem Michnikiem, którego znam od lat. Często bywał aresztowany na jedną noc na Wilczej, a gdy go wypuszczali, zachodził do nas, bo mieszkaliśmy obok.

Ma Pani za sobą dużo trudnych doświadczeń: samobójstwo matki, tragiczną śmierć Ksawerego Pruszyńskiego, śmierć Artura Międzyrzeckiego. Jak się Pani udało ocalić tę przychylność do świata, uważność i czułość, z których jest Pani znana?

Zadatki tego musiałam zapewne mieć w sobie. Człowiek dochodzi do - trudno to nazwać mądrością - ale do własnego poglądu, że jedyne, co można w życiu codziennym uzyskać, to być wyrozumiałym dla innych. Oczywiście to jest sprawa charakteru, której nie potrafię wyjaśnić. Dziwią mnie ludzie, którzy są zapiekli i trudni bez wyraźnego powodu. A jeśli chodzi o nieszczęścia, które mnie dotknęły… Niech pani zobaczy, tu na okładce moich wierszy wybranych jest kawałek Miłosza, w którym sformułował odpowiedź na pani pytanie. Proszę przeczytać ostatnie zdanie.

"Jej życie, które tak ukazało się w jej poezji, było pełne nieszczęść i klęsk, ale znalazła sposób, żeby mówić o tym jakby okólnie, poprzez nazywanie zjawiających się przed oczami obrazów. Jej głos jest równy: nie ścisza się do szeptu ani nie nasila się do krzyku."

No właśnie. On tak siebie zapytał, jak pani mnie zapytała. A z czego to płynie, nie wiadomo, człowiek także się tego uczy. To wielkie szczęście, osiągnąć taki stan, kiedy nie ma się pretensji do świata. Jeżeli mam jakieś pretensje, to muszę mieć je do siebie, nie ma wyjścia.

Jedynie człowiek jest odpowiedzialny za swoje życie?

Oczywiście odpowiedzialne są też okoliczności - historia, która nam płata figle, okoliczności życiowe, które nas pozbawiają ludzi, czynią wokół nas pustkę. Uważam, że pisanie jest moim ratunkiem. Nie dlatego piszę, żeby się ratować: piszę, bo chcę, ale równocześnie znajduję w tym jakiś sens życia. Myślę, że wiele zła płynie z tego, że ludzie nie znajdują sensu życia i nie można im go podsunąć.

Jeżeliby Pani jednak napisała autobiografię, to jak by się kończyła? Dobrze?

To by było bardzo pogodne zakończenie. Uważam moje życie za spełnione. Nie dlatego, że nie dotknęło mnie nic złego, ale ponieważ wszystko, co przeżyłam, w jakimś sensie było wspaniałe.

Julia Hartwig wydała kilkanaście tomów poetyckich, ostatnio "Wiersze wybrane" w wydawnictwie a5. Debiutowała w 1956 r. "Pożegnaniami". Następny tom, "Wolne ręce", oprócz wierszy zawierał utwory pisane prozą poetycką, która stała się gatunkiem wyróżniającym jej twórczość. Hartwig jest wybitną tłumaczką literatury francuskiej (m.in. Rimbauda, Apollinaire’a, de Nervala, Jacoba) oraz amerykańskiej (przygotowała dwie antologie poezji amerykańskiej: "Opiewam nowoczesnego człowieka" i "Dzikie brzoskwinie"). Napisała monografie Apollinaire’a i de Nervala. Jest także autorką książek dla dzieci oraz dzienników podróży. Pięciokrotnie nominowana do Nagrody Literackiej "Nike", ostatni raz w 2010 r. za tom "Jasne niejasne", o którym w "TP" tak pisał Lektor: "w tych refleksyjnych wierszach wiele znajdziemy przeciwieństw, pod spokojną powierzchnią trwa wewnętrzne napięcie. Emocje, ból utraty, niepokój poszukiwania ujęte zostają w formę oszczędną, czasem tylko zaznaczone dyskretnym napomknięciem lub aluzją. Powściągliwość ta płynie nie tylko z niechęci do ostentacji, ale też z poetyckiej ostrożności".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2011