Nie tak to miało wyglądać

Wszystko w moim kraju zamknięto. Niewiele można kupić, a zarobić na te zakupy w ogóle nie sposób. Ludzie zachodzą w głowę: lepiej umrzeć od wirusa czy z głodu?
z Rushingi (Zimbabwe)

13.07.2020

Czyta się kilka minut

Poranna kolejka  do autobusu  podczas epidemii. Dzielnica Nketa na przedmieściach Bulawayo, Zimbabwe, 20 kwietnia 2020 r. /  / ZINYANGE AUNTONY / AFP / EAST NEWS
Poranna kolejka do autobusu podczas epidemii. Dzielnica Nketa na przedmieściach Bulawayo, Zimbabwe, 20 kwietnia 2020 r. / / ZINYANGE AUNTONY / AFP / EAST NEWS

Pozwólcie, że opowiem Wam o moim życiu.

Urodziłem się jako czwarte dziecko. Poza mną było nas w domu jeszcze siedmioro – trzy siostry i czterech braci. Mój ojciec był robotnikiem rolnym, pracował na państwowej posadzie. Umarł w 2005. Matka zajmowała się domem i uprawiała poletko. Nadal żyje w naszym rodzinnym domu w powiecie Rushinga, przy granicy z Mozambikiem.

Kiedy w 1967 r. pojawiłem się na świecie, kraj nosił jeszcze nazwę Rodezji, a rządził nim biały premier Ian Douglas Smith. Dwa lata wcześniej – widząc, jak Wielka Brytania, Francja i Belgia przyznają niepodległość swoim koloniom, a władzę w nich przejmują czarni – biali osadnicy z Rodezji sami ogłosili niepodległość od Londynu. Ale wolnością mieli się cieszyć tylko oni, choć było ich najwyżej ćwierć miliona. My, ponad cztery miliony czarnych, mieliśmy jak dawniej pracować na plantacjach.

Dzięki rządowej pensji, którą mojemu ojcu wypłacano regularnie, mogliśmy sobie pozwolić na przyzwoite posiłki. Codziennie był chleb. Ojcu starczało na kupno podstawowych rzeczy, a my, wszyscy bracia i siostry, uczyliśmy się w porządnej, państwowej szkole. Dziś stać na to niewielu z tych, którzy żyją z państwowej pensji. Każdy, kto pamięta tamte czasy, westchnie, że w porównaniu z dzisiaj życie w Rodezji było cudowne.

Oczywiście, nie wszystko było wspaniałe. Biali rugowali czarnych z ich ziemi i zamykali w rezerwatach. Zawłaszczali ogromne obszary na farmy i pastwiska, podczas gdy nam zostawały spłachetki, na których mogliśmy uprawiać warzywa na własny użytek. Rolnictwem na wielką skalę zajmowali się biali farmerzy, tylko oni zaopatrywali kraj w żywność i na tym zarabiali. Inna rzecz, że Rodezja nigdy nie musiała sprowadzać żywności z zagranicy. Wprost przeciwnie: sprzedawała wołowinę całemu światu.

Wolność

Przez Rushingę wiódł szlak, którym z Rodezji do obozowisk w Mozambiku przekradali się partyzanci. Przechodzili też tędy zmierzając pod osłoną nocy do kraju, na jakąś akcję zbrojną. Aby zagrodzić im drogę, wojsko postawiło na pograniczu pola minowe i chłopi stracili tu wiele sztuk bydła.

Pamiętam, jak partyzanci budzili nas w środku nocy waleniem w drzwi i żądali od ojca pieniędzy. Albo zabierali go ze sobą, żeby kupował im buty i ubrania. Gdyby policjanci czy wojskowi przyłapali go na tym, zabiliby go albo wtrącili do więzienia. Więzienie groziło nawet za to, że nie doniosło się władzom na partyzantów. Z powodu bliskości granicy i obecności partyzantów w Rushindze obowiązywała godzina policyjna. Po szóstej wieczorem nie wolno było wychodzić z domu. Wojsko straszyło, że będzie strzelać bez ostrzeżenia, i rzeczywiście zabiło wtedy w Rushindze wielu ludzi.

Czasem partyzanci budzili nas w nocy i zabierali do buszu. Opowiadali, jak wspaniale będzie się żyło, gdy wygrają wojnę, że staniemy się wolnymi ludźmi i wszyscy będą mieć pracę. Kazali śpiewać pieśni. Nieraz zdarzało się, że tym śpiewem ściągaliśmy wojsko. Partyzantom zawsze udawało się uciec, od kul żołnierzy ginęli zwykli ludzie. Nazajutrz wojsko ogłaszało, że podczas nocnej potyczki zabiło rebeliantów.

Kiedy w 1980 r. wojna się skończyła i ogłoszono, że Rodezja będzie odtąd Zimbabwe, a rządzić będzie polityczny przywódca partyzantów Robert Mugabe, ludzie w Rushindze z radości przez całą noc tańczyli i pili. Miałem wtedy trzynaście lat i chodziłem do szkoły.

Faktura za wolność

Mój kraj był wtedy spichlerzem Afryki. Kiedy w latach 80. nasi biedniejsi sąsiedzi z Zambii, Malawi czy Mozambiku głodowali, Zimbabwe słało im tony kukurydzy na ratunek. Dziś jest na odwrót. Biali farmerzy, których przegnano z Zimbabwe, gospodarzą w Zambii i zbierają całe tony kukurydzy. Kiedyś mieliśmy najniższy na południu Afryki wskaźnik analfabetyzmu i najniższy wskaźnik śmiertelności wśród dzieci, a inflacji nigdy nie mierzyło się w dwucyfrowej skali. Co więc się stało? Co poszło nie tak?

W 1997 r., kiedy Mugabe kazał ministrowi finansów Herbertowi Murerwie wypłacić z państwowego skarbca pieniądze weteranom wojny wyzwoleńczej z lat 60. i 70. jako nagrody i zadośćuczynienie za dawne wyrzeczenia. Weterani wynieśli Mugabego do władzy, a potem byli jego polityczną bazą. Ale po kilkunastu latach, gdy gospodarka zaczęła niedomagać, zażądali spłaty długu. Przewodził im Chenjerai „Hitler” Hunzvi, który choć twierdził, że był partyzantem, lata wojny domowej spędził za granicą, studiując medycynę w Rumunii, Polsce i Wielkiej Brytanii. Kiedy wrócił, zatrudnił się jako lekarz, ale szybko spostrzegł, że podburzając weteranów przeciwko Mugabemu i stając na czele buntu może zrobić karierę w polityce.

Gospodarka nie miała się już tak dobrze jak dawniej, podwyżek domagali się też związkowcy, którzy ­demonstrowali na ulicach i ogłaszali strajk za strajkiem. Zmuszony do wyboru między weteranami a związkowcami, Mugabe postawił na tych pierwszych.

Wtedy były ich jeszcze setki tysięcy. Każdemu, kto był zapisany do związków kombatanckich i miał legitymację poświadczającą udział w wojnie wyzwoleńczej, chimurendze, trzeba było wypłacić po 50 tys. dolarów zimbabweńskich – wtedy równowartość ok. 4 tys. dolarów amerykańskich.

Tamten dzień wspomina się do dziś w Zimbabwe jako „czarny piątek”. Wartość pieniądza spadła natychmiast o 77 proc. Zapytano potem Mugabego, czy nie obawiał się, że swoją decyzją zniszczy gospodarkę. Roześmiał się: „A czy słyszał kto, żeby jakieś państwo zbankrutowało?”.

Kraj bez pieniędzy

Następnego roku Mugabe podjął kolejną fatalną decyzję. Nie uprzedzając parlamentu posłał 13 tys. żołnierzy na wojnę do Konga, żeby pomóc tamtejszemu prezydentowi Laurentowi-Désirému Kabili w starciu z rebeliantami. Tamta kampania przeszła do historii jako największa wojna współczesnej Afryki. Od kul, z głodu i chorób zginęło ok. 5 mln ludzi, w walkach wziął w niej udział tuzin ościennych państw. Zimbabwe, obok m.in. Angoli i Namibii, wspierały Kabilę; Uganda, Rwanda i Burundi – rebeliantów.

Marzenia

Zawsze marzyłem o tym, żeby zostać dziennikarzem. Albo pisarzem. A najlepiej i dziennikarzem, i pisarzem. W szkole nauczyciel angielskiego chwalił moje wypracowania. Czasami czytał je całej klasie i mówił, że chciałby, aby wszyscy tak umieli pisać. To był biały nauczyciel.

Poszedłem na dziennikarskie studia w Harare. Chciałem pisać o tym, dlaczego ludziom dzieje się krzywda i jak temu zaradzić. Ale trudno było o stałą pracę w prasie. W tamtych czasach uczelnie i całe szkolnictwo w Zimbabwe należały do najlepszych w Afryce i co roku wypuszczały tłumy dobrze wykształconych absolwentów – zbyt wielu, żeby dla wszystkich starczyło pracy. Tym bardziej że gazet nigdy nie było u nas za wiele, a z czasem władze zaczęły zamykać redakcje, które nie chciały chwalić rządu.

Pozostawało mi szukać zarobku jako wolny strzelec. Chyba nigdzie w Afryce nie pracowało tylu wolnych strzelców, co w Zimbabwe, więc redakcje płaciły im grosze. A najczęściej nie płaciły w ogóle, przekonując, że zapłatą będzie to, że opublikują nazwisko dziennikarza i potem będzie mu łatwiej upchnąć gdzieś następny tekst. Nie narzekałem więc, gdy po studiach udało mi się zaczepić w biurze UNICEF-u. Pisałem artykuły o ich działalności w Zimbabwe.

Nieposłuszeństwo

A sprawy w kraju miały się coraz gorzej. Związkowcy stworzyli nową, najsilniejszą od lat opozycyjną partię, która po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zaczęła zagrażać władzom.

Mugabe też nie próżnował i w lutym 2000 r. przeprowadził plebiscyt w sprawie zmiany konstytucji – chciał do niej wpisać m.in. prawo do konfiskowania farm białych. Odszkodowanie za nie miała płacić Wielka Brytania. Mugabe był pewny swego – wygrał w końcu wszystkie wcześniejsze wybory i głosowania. Tym razem ludzie posłuchali opozycji i odrzucili nową konstytucję. Wszyscy w Zimbabwe czekali na czerwiec i nowe wybory parlamentarne, które, wiele na to wskazywało, Mugabe mógł przegrać i stracić władzę.

Ani myślał poddawać się bez walki. Wezwał partyzanckich weteranów, a ci skrzyknęli się w bojówki i zaczęli najeżdżać i gromić białe farmy. Rząd zaczął je jedna po drugiej nacjonalizować. Wszyscy zrozumieli, że tak Mugabe mści się na białych za to, że przeciwko niemu wystąpili.

Mugabe wygrał tamte wybory i wszystkie następne. Za każdym razem jego bojówki terroryzowały kraj, a urzędnicy fałszowali wyniki głosowania. Ale to wybory z 2000 r., pogromy białych farmerów i konfiskata ich ziemi były gwoździem do trumny gospodarki. Wielkie farmy nastawione na produkcję przemysłową były podstawą rolnictwa, a ono podstawą gospodarki, głównym źródłem dochodów. Teraz rozparcelowano je na kawałki pomiędzy małorolnych, czarnych chłopów albo rozdano rządowym dygnitarzom. Nie mając pojęcia o pracy na ziemi, pozwalali, by busz zarastał dochodowe niegdyś farmy i przerabiali je na prywatne parki safari. Upadły plantacje kukurydzy i tytoniu, hodowle bydła poszły pod nóż, a w sklepach zaczęło wkrótce brakować mleka i mięsa, których zawsze było pod dostatkiem. Ostateczny upadek nastąpił w 2002 r. gdy rząd zakazał 4,5 tys. białym farmerom uprawiać ziemię.

Złote czasy

Dla mnie, dziennikarza, były to jednak najlepsze czasy w życiu. Burze w polityce i chwilowa odwilż sprawiły, że łatwiej było upchnąć artykuły w miejscowych gazetach, a w 2000 r. poznałem w Harare reportera z polskiej gazety, który przyjechał do Zimbabwe pisać o wyborach. Po wyborach wyjechał, ale za jakiś czas zadzwonił, czy nie zgodziłbym się pisać korespondencji dla jego gazety. Przeczytał je polski ambasador z Harare i któregoś dnia zadzwonił i zaprosił na rozmowę. Zapytał, czy skoro piszę o Zimbabwe do polskiej gazety, nie mógłbym pisać o Polsce do gazet w Zimbabwe. Powiedziałem, że nigdy nie byłem w Polsce i niewiele o niej wiem. Odparł, żebym się niczym nie martwił i że dostarczy mi wszystkich potrzebnych informacji i książek. Zimbabweńczycy z ambasady nazywali go „Chikwepa”, „Faja”, bo bez przerwy palił fajkę. Ilekroć go wspominam, widzę, jak siedzi w fotelu, w chmurze tytoniowego dymu.

Miałem 33 lata i w moim życiu wszystko zaczynało się powoli układać. Wreszcie przyzwoicie zarabiałem, w dodatku w dolarach, co w czasach galopującej inflacji w Zimbabwe miało dodatkową wartość. Urodziła mi się wtedy córka, której daliśmy na imię Aneisuishe, co w moim języku znaczy „Bogu miła”, bo tak dobrze nam się wtedy wiodło. Myślałem nawet o domu w Harare, gdzie moglibyśmy wszyscy zamieszkać, ja, żona, dzieci. Póki nie stać mnie było na dom, wynajmowałem w Harare mieszkania, a żeby było taniej – pokoje. Żona zostawała wtedy z dziećmi w Rushindze. Żyliśmy jak koczownicy, raz tu, raz tam, to razem, to znów oddzielnie.

Wszystko zawaliło się jednak wraz z kryzysem i marzenia diabli wzięli. Polska gazeta przestała zamawiać korespondencje, ambasadę zamknięto. „Przez ten kryzys nic się już między naszymi krajami nie dzieje” – powiedział mi ambasador.

Lepiej już nie będzie

Kiedy byłem nastolatkiem, śniłem o przyszłości. Zimbabwe stawiano innym za przykład. Gdy dorosłem i chciałem spełnić młodzieńcze marzenia, kraj był już bankrutem i pośmiewiskiem.

Bez pracy i zarobku stoczyliśmy się w biedę gorszą niż ta, jaka panowała w krajach zniszczonych wojnami. Ze sklepów zniknęły towary. Na korupcji, przemycie i czarnym rynku dorabiali się ludzie bliscy władzy. Reszta klepała biedę.

Żeby przeżyć, musiałem zapomnieć o dziennikarstwie, którego nikt już nie potrzebował, i zająć się kontrabandą. Przekradałem się przez pola minowe na granicy z Mozambikiem albo przez rzekę Limpopo – ale tylko w porze suchej, kiedy woda opadała – na granicy z RPA. Kupowałem tam towary i przekupując pograniczników wracałem, żeby sprzedać je z zyskiem w Zimbabwe albo wymienić na rzeczy, których potrzebowałem. Czasem, jak inni, pędziłem samogon.

Już wtedy połowa z 15 mln moich rodaków żyła z pomocy zagranicznej. Jedna czwarta wyjechała pracować na obczyźnie, głównie, jak mój brat, do RPA. Lekarze zatrudniali się tam jako pielęgniarze, inżynierowie jako kelnerzy, nauczycielki jako sprzątaczki. A w Zimbabwe zaczął nam grozić głód jak w Somalii czy Sudanie.

Jesienią 2017 r. wojsko odsunęło w końcu Mugabego od władzy. Miał wtedy 93 lata, wkrótce umarł. Jego następcą został Emmerson Mnangagwa. Obiecywał wielkie zmiany. Ale jak mogło się zmienić, skoro po Mugabem nastał człowiek, który przez cały okres jego panowania był jego „prawą ręką”? Ministrem sprawiedliwości, bezpieczeństwa, finansów, obrony, a na koniec wiceprezydentem. Jak mógł to wszystko naprawić ktoś, kto był tej katastrofy współwinny? Obiecywał, że będzie walczył z korupcją – ale rządzi już dwa i pół roku, a nikogo za nią nie ukarano. Mówi to, bo chce omamić przywódców Zachodu, żeby darowali mu niespłacone długi i pożyczyli nowe pieniądze.

Nasz minister finansów napisał do Banku Światowego, że jeśli nie pożyczy Zimbabwe pieniędzy, gospodarka się zawali i rząd znów będzie musiał drukować pieniądze, które natychmiast staną się bezwartościowe. Już raz, na początku lat dwutysięcznych, przez to przechodziliśmy. Ale taki list to i tak nowość, bo ­dotąd władze tłumaczyły wszystko „przejściowymi kłopotami” i spiskiem Zachodu, któremu „nie w smak była polityka władz, przywracających sprawiedliwość dziejową”.

Zamknięty krąg

A teraz przyszła epidemia. Wszystko w kraju zamknięto. Niewiele można kupić, a zarobić na te zakupy w ogóle nie sposób. Ludzie zachodzą w głowę: lepiej umrzeć od wirusa czy z głodu?

Straciliśmy już nadzieję, że za naszego życia sprawy przybiorą lepszy obrót, staramy się przetrwać kolejne dni. Jeśli w tym roku nie skończy się susza i znów zbiory będą gorsze od poprzednich, będziemy głodować.

Kiedy wybuchła epidemia, wróciłem z Harare do Rushingi. Na wsi łatwiej przetrwać, w mieście wszystko zaraz podrożało. Uprawiamy dynie, warzywa, zbieramy w buszu rośliny, które nadają się do jedzenia. Niektórzy hodują kury – wypuszczają je z kurnika do buszu i pilnują, żeby się nie pogubiły albo żeby ich nikt nie ukradł. Problemem jest brak wody. Mamy tu tylko jedną studnię, a od czasów mojego dzieciństwa mieszkańców przybyło. Wspólnie ustalono, że każdemu obejściu przysługuje pięć wiader wody dziennie.

I tak moje życie zatoczyło koło. Piszę ten artykuł na telefonie komórkowym w mojej starej chacie, ulepionej z gliny i krytej strzechą. Staram się nie wracać pamięcią do tego, co było, bo i nie bardzo jest do czego. Niewiele w życiu zdobyłem, nie ma się czym chwalić. Nie spełniłem marzeń i więcej ich nie snuję. Nie mam żadnych planów na przyszłość. Najpewniej zostanę tu w Rushindze do końca moich dni.

Boli mnie tylko myśl, że się starzeję i gdybym jutro miał umrzeć, nie zostawię moim dzieciom po sobie dosłownie niczego. Nie za bardzo wiem, co powiedzieć córce, kiedy mówi, że chce wrócić do szkoły, a potem iść do liceum i na studia, żeby zostać dziennikarką telewizyjną w BBC albo Al-Dżazirze. „Jak tylko dostanę tę pracę – mówi mi – kupię nam dom, a tobie samochód”. ©

Współpraca WOJCIECH JAGIELSKI


CZYTAJ TAKŻE: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2020