Naród pokoju

Prof. Andrea Riccardi, założyciel Wspólnoty Sant’Egidio: Dziś każdy czuje się ofiarą kogoś lub czegoś. Afrykańczycy - Zachodu i wojen; Polacy - historii i komunizmu; wszyscy młodzi - kryzysu ekonomicznego. Musimy wyzwolić się z takiego myślenia i spróbować żyć dla innych. Rozmawiała Joanna Brożek

08.09.2009

Czyta się kilka minut

Ekumeniczna Msza w Łagiewnikach, 6 września 2009 r. /fot. Paweł Ulatowski /
Ekumeniczna Msza w Łagiewnikach, 6 września 2009 r. /fot. Paweł Ulatowski /

Joanna Brożek: Komentarze towarzyszące spotkaniom "w duchu Asyżu" nie zawsze były ciepłe. Mimo to Międzynarodowy Kongres dla Pokoju "Ludzie i Religie" od czasu modlitwy o pokój w Asyżu w 1986 r., prowadzonej przez Jana Pawła II, dzięki Waszej Wspólnocie odbywa się co roku.

Prof. Andrea Riccardi: Pierwszy Kongres odbył się w 1987 r. w Rzymie na zaproszenie Papieża. Omal nas wtedy nie ekskomunikowano - z takim lękiem kuria patrzyła na tę inicjatywę. Kolejne lata też nie przyniosły nam aplauzu. Ale Jan Paweł II mimo to pomagał w organizowaniu Kongresów. Papież wielokrotnie mnie zapewniał, że obok samej wartości dialogu międzyreligijnego, Kongresy ukazują, iż chrześcijanie to nie słabi ludzie, ale osoby mające w świecie intensywnie działać.

Kard. Ratzinger jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary obawiał się, że spotkania przybiorą formę synkretyzmu religijnego.

To dywagacje. Na pierwszej mojej audiencji u niego, Benedykt XVI sam zachęcił mnie osobiście do kontynuowania ducha Asyżu. A w 2007 r. osobiście przyjechał do Neapolu, żeby wziąć udział w Kongresie.

Historia Sant’Egidio zaczyna się w przełomowym dla Zachodu roku 1968 r.

Rok ’68 w Polsce czy Czechosłowacji był czymś innym niż na Zachodzie. Wydawało się nam, że zbudujemy od nowa świat: ale na czym? Byliśmy licealistami, chcieliśmy żyć według Ewangelii. Bo rok ’68 na Zachodzie oznaczał zerwanie z tradycją, i to na wielu płaszczyznach: w rodzinie, szkole, Kościele, polityce; rodziła się chęć do stwarzania świata na nowo. Odkryliśmy Ewangelię jako postać Jezusa. Ewangelia pomogła nam odkryć biednych, a w konsekwencji drogę dla Wspólnoty. Później miała miejsce przełomowa lekcja, jaką dał nam Jan Paweł II w Asyżu w 1986 r., ale też całym pontyfikatem. Dzięki niemu nasza Wspólnota znalazła akceptację w Kościele. Jej historia jest jak los małego narodu, który podąża ścieżkami historii ze Słowem Bożym jak z lampą. Uczymy się w drodze i czujemy się powołani do działania w wielu sytuacjach.

Prasa nazywa czasem Wspólnotę "narodem". Liczycie ponad 70 tys. członków w Afryce, Europie, Ameryce Łacińskiej, Azji i na Kubie. Połowa z Was to Afrykanie. Jakie zadania stawiacie sobie na tym kontynencie?

Jesteśmy w 22 krajach Afryki. Pomagamy ponad 80 tysiącom chorych na AIDS. Nasze oddziały składają się z tubylców, którzy pracują głównie w więzieniach - a afrykańskie więzienie najczęściej oznacza skazanie na śmierć. Afryka to wyzwanie. Można przypuszczać, że toczy się tam nowa zimna wojna Zachodu o wpływy ekonomiczne i polityczne. Ważne, by mieszkańcy Czarnego Lądu mieli świadomość, że na świecie istnieją zawsze biedniejsi od nich.

To jedna z zasad propagowanych przez Wspólnotę: uświadamiać biednym, że zawsze jest coś, co mogą dać drugiemu, biedniejszemu od nich.

Żyjemy w świecie, w którym wszyscy próbują żyć dla siebie, w świecie chorym na "robienie z siebie ofiary". Każdy czuje się ofiarą kogoś lub czegoś. Afrykańczycy - Zachodu i wojen; Polacy - historii i komunizmu; Włosi - złej polityki. Wszyscy młodzi czują się ofiarami kryzysu ekonomicznego. Musimy wyzwolić się z takiego myślenia i spróbować żyć dla innych. A od tego każdy potrafi się wymigać, znaleźć łatwe usprawiedliwienie dla swojego egoizmu.

"Iść za Chrystusem w dzisiejszych czasach zakrawa na bohaterstwo" - powtarzał Brat Roger z Taizé. Po tylu latach budowania Wspólnoty czuje się Pan bohaterem?

Żyjemy w czasach, w których zanika pojęcie heroizmu. Konsumpcjonizm pociągnął za sobą nowy rodzaj materializmu, którego zasadnicze przesłanie brzmi: "Żyj dla siebie, buduj własne życie sam". Paradoksalnie więc ludzie, którzy usiłują - i w tym znajdują szczęście - żyć dla innych, wydają się być bohaterami.

Nie chciał Pan zostać politykiem?

Jest ich cała masa, po co jeszcze jeden?

Ponieważ i Pan, i Wspólnota jesteście niezwykle skuteczni jako mediatorzy pokojowi.

Pokój jest zbyt poważną sprawą, żeby zostawić ją tylko w rękach żołnierzy i polityków. Czasem trzeba im pomóc. Jak w przypadku mediacji o pokój w Mozambiku, gdzie toczyła się potworna wojna, tysiące ludzi straciło życie, kraj został doszczętnie zniszczony - nie można było wobec tego stanąć z rozłożonymi rękami.

Politycy mozambijscy przyjeżdżali na negocjacje do Rzymu.

Politycy i wojownicy. Toczyliśmy mediacje z przedstawicielami rządu marksistowskiego i grupą wzniecającą konflikt. Trzeba było im pomóc odkryć, że mają jakiś wspólny interes, że pokój jest wart więcej niż konflikt, który prowadzi donikąd i że wojna sieje spustoszenia i niszczy pokolenia.

A w jaki sposób rozmawialiście ze Slobodanem Miloševiciem?

Próbowaliśmy znaleźć porozumienie między przywódcą Serbów a kosowskich Albańczyków Rugovą, ale niestety do wojny doszło. Milošević nie chciał w niczym ustąpić.

Ale zgodził się na rozmowy z kapelanem Sant’Egidio, bp. Vincenzem Paglio...

I to wielokrotnie, tylko jemu ufał. Rząd serbski ustąpił jedynie w kwestii zwrotu szkół mniejszości albańskiej. Dalej ani kroku. Przypominało to proces zdobywania wolności przez Autonomię Palestyńską. Ponieśliśmy tu porażkę.

Człowiek wierzący może powiedzieć, że tego rodzaju negocjacje mogą zakończyć się sukcesem tylko z pomocą Ducha Świętego. Ale wobec świata to żaden argument.

Ależ tak! Tylko z pomocą Ducha Świętego, czy ktoś to rozumie, czy nie. Zapewniam panią, że w każdym człowieku, nawet największym zbrodniarzu, drzemie pragnienie pokoju. Każdy człowiek ma matkę, wielu ma dzieci - i to warto mu przypomnieć podczas negocjacji. Najważniejsze to stworzyć klimat przyjaźni, by udowodnić w czasie mediacji, że wojna zda się na nic. Ale Sant’Egidio to nie tylko zrzeszenie dyplomatów walczących o pokój. We Wspólnocie są tysiące mężczyzn i kobiet, przyjaciół, którzy we wszystkich miastach świata spotykają się w kościołach, modlą i żyją Słowem Bożym. Żyją z oczami otwartymi na świat, jak dobrzy samarytanie. Dzisiaj boli nas, że niewielu ludzi przejmuje się biednymi, zepchniętymi na margines, opuszczonymi - niepotrzebnymi. Trzeba mieć otwarte oczy i świadomość, że chrześcijanin to przyjaciel biednych.

Przyjmuje się, że takie zadanie należy do Kościoła.

A kto jest Kościołem? My! Jan Paweł II nauczył nas, że być świeckim nie oznacza zapomnieć o Ewangelii. Świecki wierny to też świadek i misjonarz. To "pierwszy uwrażliwiony" na nędzarzy czy starców, umierających w samotności. Taki jest sens i zadanie Kościoła jako ludu profetycznego w świecie naznaczonym materializmem. Dziś nie istnieje już materializm ideologiczny, ale głęboki materializm praktyczny, który uczy nas, że życie ma wartość tylko wtedy, kiedy ma się pieniądze i władzę. To kłamstwo. Trzeba żyć dla innych, a bez ducha nie da się niczego zrobić.

Prof. Andrea Riccardi (ur. 1950) jest założycielem międzynarodowej Wspólnoty Sant’Egidio w Rzymie, wykłada historię Kościoła na Terzo Universit? di Roma.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2009