Maurice Ravel: Koncert D-dur, Richard Strauss: Symfonia Alpejska,

Dyrygent każdy chce zrobić z orkiestry instrument, posłuszny jego ruchom i gotów na każde skinienie. Każdy, ale nie Mitropoulos. Ten orkiestrę rozszczepia, różniczkuje, poddaje stratyfikacjom i dyfuzjom.

10.08.2003

Czyta się kilka minut

Każdy instrument, każda grupa ma tu do powiedzenia coś odrębnie własnego, smyczki jeszcze figlują, a blacha już płacze etc., brzmienia są niestopliwe, a piętrzące się klatki taktów odrobinę jakby poprzesuwane względem siebie, co daje efekt totalnej polifonizacji najbardziej nawet prostackich struktur.

Słychać to doskonale na tej płycie, jednej z kilku dokumentujących koncerty, jakie grecki kapelmistrz dawał pod koniec życia na festiwalu salzburskim, gdzie go - w przeciwieństwie do New Yorku - ceniono i lubiano. (Warto dodać, że w zestawieniu ze źle zazwyczaj zachowanymi i “zakaszliwanymi" przez publiczność amerykańskimi nagraniami Mitropoulosa, te brzmią wyjątkowo dobrze.)

Najpierw mamy tu mocno i wyraziście, bez impresjonistycznych zamgleń odegrany Koncert Ravela, powstały - wiadomo - na zamówienie jednorękiego brata znanego filozofa, który jednak podobno grał go tak fatalnie, że każdym wykonaniem tylko kompozytora rozwścieczał. Interpretację Roberta Casadesusa uznać należy (pomimo kilku nieuniknionych “wpadek") za wzorcową, bardzo szlachetną i szarmancką, jakkolwiek oczywiście przy takim akompaniamencie usuwa się ona nieco na drugi plan. Zindywidualizowanie orkiestry dochodzi tu do zenitu, we fragmentach groteskowych instrumenty przedrzeźniają się i przekrzykują niczym kapitoliński zastęp gęsi, w tragicznych - wyją jak stado bab trojańskich, uszu nie można oderwać, ale to jeszcze nic.

Nic przy następującej z kolei Symfonii Alpejskiej Straussa, uznawanej za jedno z gorszych (czy może raczej “przedobrzonych") dzieł tego geniusza, a chodzi mianowicie o to, że rozbudowany przesadnie aparat wykonawczy nieco przerasta skromny temat utworu, jakim jest miła wycieczka w góry. W ujęciu Mitropoulosa (które jeden z krytyków nazwał “nietzscheańskim") cała sielskość wyparowuje, po wielekroć wyśmiewane dzwonki krowie brzmią groźnie i złowieszczo jak jakieś blachy przerdzewiałe, zdobycie szczytu jest dziwnie ciężkie i charczące, szybka zaś burza poprzedza istną Ernstowską “Europę po deszczu" - ten właśnie fragment, zejście, stanowi tu wyrazową kulminację Symfonii, przypominając, iż powstała ona w 1915 r., w czasie tej samej wojny, na której Paul Wittgenstein stracił swą słynną rękę, a Franz Marc strzelał do uwielbianych koni (zanim i jego zastrzelono), i wszystko pokryła gruba warstwa rdzawego błocka.

Wspaniała, mroczna, nieprzyjemna, wojenna płyta. Czy raczej po-wojenna, bez złudzeń.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2003