Mama mamy

Mira Marcinów, filozofka i pisarka: Doświadczenie relacji matki i córki jest tak indywidualne, że tylko opowiadając o nim osobiście możemy przedstawić coś, co nie jest kulturowym wymysłem.

24.05.2021

Czyta się kilka minut

 / JACEK PIOTROWSKI / HECTIQ STUDIO
/ JACEK PIOTROWSKI / HECTIQ STUDIO

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Pamiętasz jej zapach?

MIRA MARCINÓW: Wszędzie bym go rozpoznała. Poza tym są perfumy, kremy, których używała. Wystarczy otworzyć flakonik.

Ale z wywołaniem zapachów jest jak z wywoływaniem duchów.

Absorbujące?

Pytasz o to w momencie, gdy ja nie chcę wywoływać zapachu matki i pozwalam sobie, by czuć i lubić inne zapachy. Moja mama zmarła ponad cztery lata temu. Nadal uważam, że „utrata córki przez matkę i matki przez córkę jest podstawową kobiecą tragedią”, jak pisała Adrienne Rich w książce „Zrodzone z kobiety”. Zgadzam się z nią w tym, że za najważniejsze wcielenie ludzkiej tragedii w naszej kulturze uchodzą dramaty o synach i matkach, jak „Hamlet” czy „Król Edyp”, albo ojcach i córkach, jak w „Królu Learze”. Ale już nie chcę codziennie przypominać o tym, że utraciliśmy rozpoznanie namiętności między matką i córką, bo zapomnieliśmy o misteriach eleuzyjskich – uroczystości ku czci dwóch bogiń, matki i córki, Demeter i Persefony.

„Bezmatek” jest właśnie o sile tej relacji i tragedii związanej ze śmiercią Twojej mamy.

Bezmatek to ul pszczeli, w którym umarła królowa matka. Niemal codziennie dostaję wiadomości od kobiet, które straciły matki. Muszę przyznać, że to pochłaniające. A maj jest pod tym względem jeszcze intensywniejszy. Mamy Dzień Matki, ale nie mamy Dnia Bezmatka. Sama pierwszy Dzień Matki po śmierci mojej mamy spędziłam tak, że przygotowałam wystawę jej obrazów. Obawiałam się, że nie wstanę z łóżka, bo to było dwa miesiące po jej odejściu. Ale w tym pierwotnym żałobnym zaabsorbowaniu człowiek znajduje się w fazie zadaniowości – zdolny jest wykonać różne trudne rzeczy. Sądzi, że można się jeszcze przydać. Naiwnie wierzy, że da się jakoś zaprzeczyć śmierci, uczepić się życia, postawić pomnik umarłej, na pewien sposób ją ocalić.

A Dzień Matki za jej życia?

Uwielbiałyśmy go celebrować. Mam entuzjastyczne podejście do możliwości świętowania tego, co dla mnie ważne. Jako dziecko robiłam oczywiście laurki dla mamy, śpiewałam piosenki, układałam wierszyki, zbierałam kwiaty. Potem, jak już miewałam własne pieniądze – było bardziej uroczyście. Choć dziś myślę, że jako nastolatka miałam nietypowe podejście do tego, jak można zarobić – np. na konkursie poetyckim. Za pierwsze miejsce dostałam całe sto złotych i zamiast polnych kwiatów kupiłam mamie konwalie, perfumy, zaprosiłam na pizzę. A zaraz po studiach, gdy fundusze były większe, organizowałam majowe wyjazdy – raz do Toskanii, kiedy indziej do Budapesztu. Jak na moje możliwości finansowe, zawsze bardzo hucznie obchodziłyśmy to święto.

Lecz kilkudniowa podróż z własną matką może być wyzwaniem.

Bo?

Podróż dorosłej córki i matki to nie jest żadne kino drogi, raczej kino grozy albo moralnego niepokoju. Spanie w jednym pokoju, zdanie tylko na siebie nawzajem, trudne rozmowy, na które jakoś nigdy nie było czasu. Cała ta intensywność. W dodatku moja mama kopciła jak smok. Poszukiwania pokoju dla palących w Europie Zachodniej przypominały te, o których czytałam tylko u Houellebecqa w „Serotoninie”. Właściwie to było niewykonalne. Groziło karą w euro. Pretensje mojej mamy o to, że nie może „jak normalny człowiek” wypalić papierosa przy kawie w pokoju, dziś wydają mi się zabawne – wtedy doprowadzały mnie do furii.

A może jednak gdyby podróże córek i matek były gatunkiem filmowym, to byłaby to czarna komedia? W każdym razie z przerażeniem słucham opowieści koleżanek, które mieszkają z matkami – zastanawiam się, jak tak okrutny eksperyment może się udać? Ale jest w tym też resentyment i element zazdrości – bo one żyją blisko z własną mamą. To może być piękne.

Dlaczego bywa trudne?

Może dlatego, że na początku matka jest całym naszym światem. I to dosłownie.

W pierwszej fazie rozwoju dziecko poznaje świat przez matczyne ciało, w tym sensie relacja z matką jest najważniejsza i najpełniejsza. Matka zaspokaja i reguluje wszystkie potrzeby dziecka. Ale też to ona przynosi pierwsze i największe rozczarowanie. Bo jednak nie zaspokoi każdej naszej niezwerbalizowanej potrzeby, jakkolwiek by się starała. To przez te pierwsze relacje uczymy się doświadczać różnego rodzaju strat. Dziecko, by przetrwać, musi na początku żyć w symbiozie z matką, a potem wyjść z tej pierwotnej relacji, odseparować się.

Ale dlaczego szczególnie trudny jest właśnie związek matki i córki?

Freud pisał o ambiwalencji wpisanej w tę relację, a ambiwalencja jest zawsze wyzwaniem. Lecz więcej miejsca poświęca on parom: córka–ojciec i syn– –matka, czyli dwóm kompleksom: Elektry i Edypa. Zagadnienie córectwa marginalizuje. Dużo jest do przerobienia.

Do opowiedzenia?

Tak. Mamy za mało narracji samych kobiet na temat przeżywania kontaktu matki i córki. Tu pojawia się paradoks: doświadczenie relacji z matką jest tak indywidualne, że tylko opowiadając o nim osobiście możemy przedstawić coś, co nie jest kulturowym wymysłem.

Wymysłem tego, jak ta relacja powinna wyglądać?

Mamy znakomicie rozwiniętą kulturę zawłaszczania tej pierwotnej relacji społecznej. „Instytucję macierzyństwa”, czyli wrogie kobiecości wyobrażenia, jaka powinna być córka, a jeszcze bardziej: jaka powinna być matka. W każdym razie presja społeczna jest ogromna, oczekiwania wobec roli matki kosmiczne i rozjeżdżające się z jakością, dynamiką i temperaturą relacji konkretnych kobiet


CZYTAJ TAKŻE

NATALIA DE BARBARO: Dlaczego między córkami a matkami jest aż tyle bólu? Najlepsze, co samej sobie mogę odpowiedzieć, jest to, że pod spodem bólu jest miłość. Ktoś, kogo nie kochamy, nie może nas aż tak zranić >>>


Matka „społeczna” musi umieć wybrnąć z opresji psychicznych i fizycznych. Być oazą spokoju, stałości, mądrości, opanowania, sprytu, przedsiębiorczości.

To, o czym mówisz, to matka fantazmatyczna, nie realna. Albo Matka Boża – obraz dobrej matki wyklucza się z jej seksualnością. Swoją drogą wiemy trochę o relacji Jezusa Chrystusa ze swoją matką. Ale nie wiemy o tym, jaką córką była Maria z Nazaretu. Podobnie biblijna Ewa, nie została zrodzona z matki i miała synów, nie córki. Od początku brakuje nam tych kluczowych opowieści, jak być córką i jak być matką córki. W baśniach „dobra matka” szybko umiera. Realna matka paraliżuje córkę. Nie znamy dalszej historii życia matki i dorosłej córki. Mamy za to złą macochę, która mieści w sobie to, czego nie może udźwignąć tradycyjny obraz macierzyństwa. Ewentualnie mamy historie złych teściowych.

Widzę konieczność demontażu tych stereotypów, bo nie przynoszą nic dobrego, zwłaszcza kobietom. Lecz presja społeczna wobec matek jest olbrzymia: jest nacisk, by uzasadniać każdą swoją decyzję rodzicielską, który same potem uwewnętrzniamy. Męczące jest ciągłe usprawiedliwianie się, nie tylko przed innymi, ale i przed samą sobą.

Usprawiedliwiasz się?

Jestem podejrzliwa. I uporczywie przyglądam się sobie jako matce. Jeśli w pracy naukowej przydaje mi się podejrzliwość, to w życiu osobistym bywa męcząca.

Aż tak?

Aż tak, a nawet bardziej. Najpierw byłam podejrzliwa wobec feministycznej mistyki macierzyństwa, czyli presji, by zostać matką. Czytałam takie książki, jak „Historia miłości macierzyńskiej” Élisabeth Badinter, rozprawiające się z mitem uniwersalnego instynktu macierzyńskiego.

Następnie podjęliśmy decyzję, by mieć dzieci, wejść z nimi w relację, która bardzo dużo wymaga. Jak do tego dodasz, że chciałam i chcę dalej zajmować się psychologią i filozofią, a przede wszystkim pisać, to wymaga naprawdę wiele.

Wszystko.

Z uwagą obserwuję twórczość literacką kobiet, które mają dzieci, szczególnie małe i bardzo wymagające. I dostrzegam wspólny mianownik: ich pisanie jest fragmentaryczne, ma formę wymuszoną przez okoliczności zewnętrzne – chroniczny brak czasu, snu, łapanie każdej chwili na moment tworzenia między obowiązkami. Z drugiej strony rezygnacja z pracy na rzecz zajmowania się dziećmi jest wielorako krytykowana. A Simone de Beauvoir w „Drugiej płci” pisała wręcz, że macierzyństwo jest główną przeszkodą w emancypacji kobiet.

Przecież ona to pisała pod koniec lat 40. ubiegłego wieku.

Nie twierdzę, że zgadzam się ze wszystkim, co pisała de Beauvoir. Ale widzę, że wciąż przejęcie się rolą młodej matki może być trudne do pogodzenia z poczuciem satysfakcji na innych polach. Poza tym mamy też bardziej współczesne dzieła temu poświęcone: niedawno widziałam dokument „Instynkt (nie)macierzyński”, który w interesujący sposób przedstawia wybór bezdzietności. Dobrych kilka lat temu wyszła książka „Macierzyństwo non-fiction” Joanny Czeczott, która jest świetnym przykładem intymnej opowieści o rodzicielstwie. Sam fakt bycia matką małych dzieci jest połączony z niepojętym zmęczeniem – to temat na epopeję.

Dziś łatwiej kobietom opowiadać – bez zarzutu bycia wyrodną matką – o nieprzespanych nocach, życiu we wrzaskach dzieci, ale wciąż wymaga to odwagi.


CZYTAJ TAKŻE

EDYTORIAL KS. ADAMA BONIECKIEGO: Z żadnym rzeczownikiem nie kojarzy się tak wiele przymiotników jak z „matką”. I nie ma sensu się przed tym bronić, bo wyjątkowo ważna jest dla każdego, nawet jeśli nie każdy chce się z tym pogodzić, nawet wtedy, gdy wzajemne relacje nie układają się najlepiej. W życiu każdego, nawet nieznana – jest ważna >>>


Matka z „Bezmatka” jest zupełnie inna od tej ulepionej ze społecznych oczekiwań. Lubi alkohol, mocno się maluje, prowadzi bogate życie towarzyskie i uczuciowe.

Niektóre czytelniczki „Bezmatka” dzielą się ze mną tym, że mimo wieku zbliżającego je do postaci córki utożsamiły się z matką. Czytelnicy też do mnie piszą, że lubią postać matki. To nie jest Matka Polka, a raczej jej przeciwieństwo. Nie przejmuje się zanadto rolą matki, za to czerpie z życia, potrafi się nim cieszyć, ma pasje – maluje, tańczy, pływa. Prowadzi artystyczny żywot, jest nieprzewidywalna. Czytelniczkom i czytelnikom podoba się to, że nie wpisała się w konwencjonalne macierzyństwo, w czasach, kiedy było to jeszcze trudniejsze niż dzisiaj, że udało jej się zachować autentyczność mimo narzuconej roli.

Moja matka swoim życiem pokazała mi, że jednocześnie mogę robić różne rzeczy i one nie muszą się wykluczać. Z wykształcenia była zootechnikiem, w ­latach 90. bizneswoman, i jednocześnie nigdy nie przestała tworzyć: malowała obrazy, zajmowała się rękodziełem.

Ja też mogę z jednej strony być akademiczką, z drugiej zajmować się tańcem i performansem, z trzeciej pisać książki, które wypływają z mojego osobistego doświadczenia.

I jednocześnie jestem inną mamą, trzymającą pewne ramy, przyglądam się mojemu macierzyństwu, ale przede wszystkim przyglądam się moim dzieciom, innym przecież, niż ja byłam. Przeszłam już etap matrofobii, nazywany też matko­fobią, czyli strachu przed powtórzeniem scenariusza życiowego własnej matki. Najczęściej doświadczają tego kobiety między 18. a 30. rokiem życia. Ale obserwuję, jak ten lęk przed staniem się własną matką jest silny. Ile energii wkładamy w to, by być inną kobietą niż nasza mama.

Z jakim efektem?

Długa jest droga wychodzenia poza to, by nie stać się własną matką, ale żeby też nie stać się jej przeciwieństwem. W perspektywie pokoleniowej tę sinusoidę łatwo zaobserwować: jeśli matki z lat 80. bez reszty poświęcały się swoim dzieciom, to matki współczesne pragną się od nich odseparować, nie wpaść w te same pułapki.

Mogą wpaść w inną pułapkę: racjonalności. Ufają bardziej intelektowi niż intuicji.

Może to kwestia zaufania we władzę ojcowską? Kiedy rozsądek jest utożsamiany z męskością, intuicja z tym, co kobiece. Może więc chodzi o pułapkę odcięcia się od matki, a przez to od swojej kobiecości?

To problematyczny moment: jak żywo doświadczać relacji z matką? Jak zobaczyć matkę poza rolą, jaką dla nas pełni – jako człowieka z wadami i z zaletami?

A Ty jak widzisz matkę?

Jej obraz w naturalny sposób się zmieniał. Gdy miałam może siedem lat, mama wydawała mi się najpiękniejsza – pięknie się malowała, jeszcze piękniej pachniała, nosiła wspaniałe ołówkowe spódnice. Najmądrzejsza. Chciałam być jak ona.

Dziesięć lat później stałam się wobec niej bardzo krytyczna – za mocno się malowała, używała zbyt silnych perfum, nosiła za duże dekolty. Wymagająca. Wymazywałam w matce kobietę, utożsamiałam ją całkowicie z macierzyństwem i uważałam, że do tej roli powinna się była bardziej przyłożyć.

Musiało minąć kolejne dziesięć lat, gdy po studiach zobaczyłam w matce człowieka z wieloma wadami, które jednak siła zalet przewyższała. Zaakceptowałam ją taką, polubiłam na nowo. Kontakt dorosłej córki i matki stał się możliwy.

A potem przyszedł etap, kiedy sama zostałam matką i spojrzałam na własną matkę jeszcze inaczej. Dlaczego ona nigdy mi nie powiedziała, że to jest tak ciężkie? Kiedy byłam po pierwszym roku macierzyństwa i zupełnego braku snu, powiedziałam mamie: „Jestem ci wdzięczna, że przetrwałaś. Nawet jeśli mówisz, że tyle się mną nie zajmowałaś, co ja swoją córką, to jednak musiałaś być w ciąży, musiałaś urodzić i na początku pewnie być skupioną wyłącznie na mnie, co jest niezwykle trudne”.

I do teraz ją za to podziwiam, bo koniec końców jestem zadowolona z tego, kim jestem i do czego mam dostęp. Myślę: „Mamo, chapeau bas, ja też bym chciała umieć dać coś takiego swojej córce, by mogła tak odważnie iść w świat”. I oczywiście mam masę obaw, że to mi się nie uda.

To co trzeba robić?

Nic nie trzeba, ale można. Można cieszyć się relacją z drugim człowiekiem. Tak lubię myśleć o macierzyństwie: nie jako o roli, ale o relacji właśnie. Żywej, innej. Można tak bardzo się nie przejmować rolą społeczną matki, a pozwolić sobie na wspomnianą radość macierzyństwa.

To musi być wyzwalające.

I jednocześnie pociągają mnie „klany matek”. Kiedy byłam w drugiej ciąży i szłam z córką, zaczepiła mnie kobieta z dwójką dzieci i też w zaawansowanej ciąży, poprosiła o numer telefonu, proponując spacer, kiedy urodzimy. Natychmiast w głowie wykonałam eksperyment myślowy – czy do męża podszedłby inny mężczyzna mówiąc: „Daj mi swój numer telefonu, bo też masz dzieci, musimy się spotkać”?

Okazało się, że ta kobieta należy do wspólnoty duchowej Domowy Kościół, gdzie rodziny spotykają się w kręgach kilku małżeństw. Ma to służyć dowartościowaniu życia miłości małżeńskiej i rodzicielskiej. W piaskownicy, dosłownie, poznałam więc jej koleżanki, kobiety urodzone i wychowane w Warszawie, w której też skończyły dobre studia. I podjęły decyzję, że rezygnują ze ścieżki zawodowej, zakładając wielodzietne rodziny. Oczywiście feministka we mnie krzyczy: „Co wy robicie!”. Ale antropolożka przygląda się z zaciekawieniem.

Inny „klan matek” poznałam mieszkając jeszcze w Krakowie. To były matki-ekspatki. Ekspatki, czyli specjalistki wysokiej rangi, najczęściej pracujące w korporacjach, które wyjechały ze swojego kraju – z Norwegii, Szwecji, Francji – by pracować i często rozwijać daną firmę za granicą. Poznałam je w momencie, gdy ich mężowie dalej pracowali w jakiejś Ikei w Polsce na kierowniczych stanowiskach, a one rezygnowały z pracy, zostawały matkami. Spotykały się regularnie w willach na Woli Justowskiej lub w luksusowych restauracjach, dzieci wspólnie się bawiły, a one np. szydełkowały.

To niesamowicie interesujące: ich motywacje, poczucie satysfakcji lub rozczarowania z całkiem nowego sposobu życia. Interesuje mnie to również jako feministkę. Do tego stopnia, że na trochę włączyłam się w życie ekspatek. Wystarczyło udowodnić, że mieszkało się kilka lat za granicą. Oficjalnie nigdy nie weszłam do klanu. Chyba składki były dla mnie za drogie.

Ale przyglądałam się różnym grupom kobiet, które zostały matkami. Czasem myślimy o mamach małych dzieci, że siedzą zamknięte w domu lub na placu zabaw, nuda, a tu proszę: jaki nieformalny awangardowy ruch. Normalnie beatnicy macierzyństwa.

Twoja mama mogłaby przynależeć do „sekty matek”?

Chyba nie – była dużo bardziej zdystansowana wobec swojego bycia mamą. Za to we mnie pozostała ta forma dialogu. Moja rozmowa z mamą, z kobiecością, macierzyństwem, które mi przekazała, a które ja mogę uelastyczniać, sprawdzać, znaleźć własne sposoby przeżywania rzeczywistości. Sądzę, że każda konkretna relacja matki i córki, nawet opowiedziana do końca, jak moja historia opisana w „Bezmatku”, zawsze pozostanie tajemnicą. Jak tajemnicą do dziś pozostały dla nas misteria eleuzyjskie ku czci Demeter i Kory. Tej najdziwniejszej, może i jednej z najpiękniejszych miłości, matki i córki. ©℗

MIRA MARCINÓW (ur. 1985) studiowała na Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych UJ, gdzie obroniła doktorat z psychologii. Pracuje w Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Wydała książki: „Szaleństwo jako wybór” (2012), „Niezabliźniona rana Narcyza” (2018, z Bartłomiejem Dobroczyńskim) oraz „Historia polskiego szaleństwa” (2018). Za prozatorski debiut „Bezmatek” otrzymała w 2021 r. Paszport „Polityki”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2021