Kontynent niewiary

Czy dla chrześcijan, którzy poważnie traktują swoją wiarę, jest jeszcze miejsce we współczesnej Europie? A może ich miejsce jest już tylko w jakimś rezerwacie dla gatunków zagrożonych wyginięciem?

29.12.2012

Czyta się kilka minut

Odpust w parafii na krakowskim Zwierzyńcu. Poniedziałek wielkanocny, 2006 r. / Fot. Anna Kaczmarz / DZIENNIK POLSKI / REPORTER
Odpust w parafii na krakowskim Zwierzyńcu. Poniedziałek wielkanocny, 2006 r. / Fot. Anna Kaczmarz / DZIENNIK POLSKI / REPORTER

Czy mamy jeszcze przed sobą jakąś wspaniałą przyszłość? My, Europejczycy, Unia Europejska? My, płatnicy netto wielkiego, przyszłościowego projektu europejskiej integracji? A może nasza przyszłość już przeminęła? Bo czy znaki nie wskazują na burzę, kryzys? Czy nie stoimy w obliczu wielkich katastrof? Czy do naszych dni nie pasują słowa austriackiego dziennikarza i pisarza Karla Krausa sprzed prawie stu lat, z jego słynnego tekstu powstałego na początku I wojny światowej? Gdy wszyscy wkoło mówili bombastycznie o „wielkich czasach”, które właśnie nadeszły, Kraus pisał przekornie o „czasach wielkich, które znałem, gdy były jeszcze małe, i które znów będą małe, o ile tylko pozostanie im jeszcze jakiś czas”.

Tylko czy my mamy jeszcze czas, wobec narastających błyskawicznie długów? Czy projekt integracji europejskiej wytrzyma napięcia, którym już teraz jest poddawany, a które zapewne będą jeszcze większe? Nie udzielę odpowiedzi na pytania, które stawiają sobie politycy odpowiedzialni za Europę. Ani nie jestem kompetentny, ani też nie jest to moim zadaniem. Ale również dla polityków przyznanie się do bezradności nie musi być oznaką słabości. Zamiast się zastanawiać nad polityczną przyszłością Europy, chciałbym sformułować kilka myśli o relacji między chrześcijaństwem a projektem europejskim.

MAINSTREAM KONTRA CHRZEŚCIJAŃSTWO

Zacznijmy od epizodu, który utkwił mi w pamięci. Było to w październiku 2007 r., gdy przewodniczący europejskich episkopatów rzymskokatolickich spotkali się na corocznym zgromadzeniu w portugalskim sanktuarium maryjnym w Fatimie. Tematem spotkania była rodzina w Europie. Jeden z nas tak podsumował sytuację, którą on sam i inni zebrani uznali za dramatyczną: czy może tak się stać, że już wkrótce nadejdzie moment, gdy większość europejskiego społeczeństwa zwróci się do chrześcijan z mniej więcej takimi słowami: „Jesteście wśród nas ciałem obcym! Wasze wartości nie są naszymi wartościami. »Wartości europejskie« są inne od chrześcijańskich. Nie należycie do nas!”?

Czy była to teza przesadna, zbędne rozczulanie się nad sobą? Czy rzeczywiście w zsekularyzowanej Europie chrześcijaństwo stało się ciałem obcym? To samo chrześcijaństwo, które w sposób oczywisty było przecież jednym z najważniejszych korzeni europejskiej tożsamości – było, czy może ciągle jeszcze jest?

Chrześcijanie, którzy swoją wiarę traktują poważnie, w coraz większym stopniu czują się dziś marginalizowani. A po części nawet dyskryminowani. Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, mająca siedzibę w Wiedniu, utworzyła osobny urząd, który obserwuje i rejestruje przypadki dyskryminowania chrześcijan w krajach OBWE. Jego pracownicy mają pełne ręce roboty!

Faktem jest, że w coraz liczniejszych sferach naszego życia tak zwany mainstream – główny nurt, nadający ton większości – płynie w innym kierunku niż chrześcijaństwo. Jeśli spojrzeć na ostatnie 40 lat, to wydaje mi się, że nieunikniona będzie konstatacja następująca: chrześcijaństwo jest coraz bardziej na marginesie. Mówię to spokojnie, trzeźwo, w charakterze diagnozy.

„BARDZO, BARDZO RELIGIJNI”

Gdy w 1974 r. socjalistyczny rząd Austrii kanclerza Bruno Kreiskiego zgłosił projekt daleko posuniętej liberalizacji prawa aborcyjnego – socjaliści dysponowali wówczas samodzielnie większością parlamentarną – w kraju zaczęły się intensywne debaty, które doprowadziły też do głosowania w parlamencie i do ogólnokrajowej akcji zbierania podpisów przeciw liberalizacji.

Pamiętam z tamtego czasu telewizyjny wywiad z kanclerzem Kreiskym. Na pytanie dziennikarza, czy on, Kreisky, nie potrafi sobie wyobrazić, że są w Austrii ludzie, którzy będą mieć problem ze zliberalizowanym prawem dopuszczającym tak szeroko aborcję, kanclerz odpowiedział: „Mogę sobie wyobrazić, że problem z tym mogliby mieć ludzie bardzo, bardzo religijni”. Brzmiało to tak, jakby ludzie bardzo religijni byli zarazem czymś „bardzo, bardzo” osobliwym, zgoła dziwacznym. Jakby bycie religijnym oznaczało bycie zacofanym, nieprzystającym do naszych czasów i jakby ludzie religijni na pewno byli w mniejszości.

Być może Kreisky wcale nie chciał, aby jego słowa zabrzmiały pogardliwie. Ale, niezależnie od jego intencji, tak właśnie zabrzmiały.

Głosowanie w parlamencie pokazało wówczas, że zwolennicy liberalizacji prawa aborcyjnego mają bardzo nieznaczną większość: za liberalizacją padły 93 głosy, przeciw 88. Społeczna akcja zbierania podpisów pod projektem ustawy cofającej liberalizację [tzw. Volksbegehren; instrument demokracji bezpośredniej w Austrii, choć niewiążący dla ustawodawcy – red.] spotkała się wprawdzie z wielkim poparciem, ale nie przełożyła się na decyzje polityczne. Do dziś żaden austriacki rząd nie zdobył się na to, by przyjąć wszystkie obiecywane wówczas „działania flankujące”, które miały polepszyć ochronę życia.

Dla nas, chrześcijan, czymś tragicznym jest konstatacja, że oporu wobec liberalizacji prawa aborcyjnego Kreisky spodziewał się przede wszystkim ze strony „ludzi bardzo, bardzo religijnych”. Tymczasem zwłaszcza kościelny, chrześcijański opór wobec tej liberalizacji – na jego czele stał ówczesny arcybiskup Wiednia, kardynał Franz König – nie był uzasadniany w pierwszym rzędzie argumentami natury religijnej, nawet jeśli był on w znacznym stopniu motywowany religijnie. Bardziej chodziło tu jednak o uznanie życia ludzkiego oraz o jego ustawową ochronę, a więc o elementarne prawo człowieka.

ABORCJA, EUTANAZJA, ZWIĄZKI HOMOSEKSUALNE

Kościół bronił tu nie jakichś swoich praw partykularnych, konfesyjnych, lecz właśnie prawa człowieka, uzasadnianego jak najbardziej rozumowo. Dokładnie na to wskazał Benedykt XVI w przemówieniu przed niemieckim Bundestagiem 22 września 2011 r. Co jest więc przyczyną, że, jak ujął to papież, „w ciągu ostatniego półwiecza dokonała się dramatyczna zmiana sytuacji”? „Idea prawa naturalnego traktowana jest dziś – mówił papież Benedykt – jako nauczanie specyficznie katolickie, o którym nie warto nawet dyskutować poza przestrzenią katolicką, tak że człowiek zaczyna się niemal wstydzić, wspominając w ogóle to słowo”.

Tendencję taką można zaobserwować od lat 70. ubiegłego wieku – cały czas, konsekwentnie, w tym jednym kierunku. Po prawnej „deregulacji” początków ludzkiego życia nastąpiła w sposób nieunikniony również „deregulacja” jego końca. Debata o eutanazji ogarnia, z nieubłaganą konsekwencją, coraz to nowe kraje Europy. Austria jest (jeszcze?) w tym szczęśliwym położeniu, że utrzymuje się tu konsens wszystkich partii – przeciw eutanazji i za ruchem hospicyjnym, zakładającym towarzyszenie człowiekowi w jego umieraniu.

Wiele zawdzięczamy tu mocnemu świadectwu kardynała Königa, który na kilka tygodni przed śmiercią – zmarł w marcu 2004 r., w 99. roku życia – wystosował niezapomniany list do austriackiego Konwentu Konstytucyjnego [Konwent ten, mający charakter polityczny, działał w latach 2003–2005, jego zadaniem było przygotowanie projektu reformy państwa i konstytucji – red.]. W liście tym kardynał König zamieścił zdanie, które odtąd towarzyszy nam w takich debatach. Pisał: „Ludzie nie powinni umierać z ręki innych ludzi, ale trzymając ich za rękę”.

Jak długo jeszcze konsens ten będzie stawiać w Austrii czoło naciskowi europejskiego mainstreamu? A dodajmy jeszcze trzeci przykład, gdzie strona kościelna powołuje się na prawo naturalne, na niezbywalną godność człowieka, a nie na argumenty specyficznie religijne, i gdzie mimo to stanowisko kościelne skazane jest definitywnie na porażkę: mowa o badaniach, w których wykorzystywane i niszczone są – czytaj: zabijane – ludzkie embriony. Przez kilka lat grupa krajów Unii Europejskiej – będących wprawdzie w mniejszości, ale blokujących decyzje większości – była w stanie zapobiegać finansowaniu takich badań ze środków unijnych, zwłaszcza w sferze komórek macierzystych. Blokowały to Niemcy, wspólnie z Polską, Włochami, Irlandią, Austrią i Portugalią. Ale „front” ten nie utrzymał się długo. Podobnie jak inny „front”, broniący przed ustawowym zrównaniem partnerstw ludzi jednej płci z małżeństwami.

ZASADA WIĘKSZOŚCI I GODNOŚĆ CZŁOWIEKA

„Mogę sobie wyobrazić, że problem z tym mogliby mieć ludzie bardzo, bardzo religijni” – mówił Kreisky w 1974 r. Czy od czasu ugruntowania się tej, zdawałoby się, niepowstrzymanej, nieodwracalnej tendencji chrześcijaństwo w Europie skazane jest na nieustanny odwrót, na toczenie kolejnych bojów opóźniających (by użyć na chwilę wojskowej terminologii), jednego po drugim? Czy wartości chrześcijańskie dawno przestały być tożsame z tak często zaklinanymi „wartościami europejskimi”?

Faktem jest, że zaangażowani chrześcijanie coraz częściej mają poczucie, iż są w mniejszości. W rozmaitych komisjach etycznych ich stanowisko najczęściej pojawia się gdzieś na samym końcu, w punkcie „głos zabrali również...”. Pokazała to debata o komórkach macierzystych, teraz widać to w przypadku dyskusji o testach krwi, mających wykazać możliwe upośledzenie dziecka na możliwie wczesnym etapie ciąży, albo w przypadku debaty o diagnostyce preimplantacyjnej [związanej z zapłodnieniem in vitro, polegającej na genetycznej analizie nie tylko komórek jajowych, ale też zapłodnionych już komórek przed wszczepieniem ich do macicy przyszłej matki – red.].

Niektórzy katoliccy członkowie różnych komisji etycznych ubolewają, że słyszy się tylko ich sprzeciw wobec nowych tendencji, ich „nie”, a nie słyszy się ich „tak”, motywującego ich stanowisko: „tak” dla życia, dla ochrony życia, dla bezwarunkowego szacunku wobec godności człowieka od momentu jego poczęcia aż do naturalnej śmierci.

Uważam, że ciągle jeszcze w zbyt małym stopniu zastanawiamy się nad tym, co taka marginalizacja oznacza dla chrześcijańskiej tożsamości w dzisiejszej zsekularyzowanej Europie. Jak mamy się pozycjonować z naszymi „wartościami chrześcijańskimi” w Europie, która coraz częściej mówi chrześcijanom: „wasze wartości” nie są „naszymi wartościami”?

Wydaje mi się, że wielu z nas, chrześcijan – i zwykłych wiernych, i tych pełniących różne funkcje w kościelnej strukturze – waha się między dwoma skrajnościami: z jednej strony dopasowaniem się do „świata”, a z drugiej izolacją przed „światem”. Jedno i drugie ma swoje granice. Jak daleko można się posunąć w politycznym kompromisie, oznaczającym ustępstwo w procesie ustawodawczym wobec parlamentarnej większości? Bez wątpienia jest wiele materii ustawowych, gdzie taki kompromis jest możliwy. Jednak papież Benedykt wskazywał w swym przemówieniu w Bundestagu – oraz w swej poruszającej mowie w Whitehall, londyńskim parlamencie – że „zasada większości nie wystarcza jako uzasadnienie jakiejś decyzji wówczas, gdy mowa jest o podstawowych kwestiach prawa, w których chodzi o godność człowieka i ludzkości”.

PRZESTROGA PRZED DOPASOWANIEM

Co jednak wtedy, gdy – za sprawą zasady większości – ustawodawstwo, a wraz z nim społeczny konsens (ustawy są nie tylko jego odbiciem, ale też współkształtują ów konsens) coraz bardziej oddalają się od „wartości chrześcijańskich”, stawiając tym samym chrześcijan nie tylko na pozycji mniejszości, ale też w sytuacji konfliktu sumienia?

Wówczas szczególnie silna staje się pokusa, aby – przed czym ostrzegał święty Paweł – „brać przykład z tego świata” (List do Rzymian, 12, 2). Brakuje wówczas siły, aby stawiać opór, i brakuje odwagi, aby przedstawiać alternatywy. Przemawiając we Fryburgu, ostatniego dnia swej wizyty w Niemczech we wrześniu 2011 r., papież Benedykt wskazał na niebezpieczeństwo „zeświecczenia” się Kościoła, niebezpieczeństwo zbytniego upodobnienia się do świata, na „tendencję do tego, aby Kościół, coraz bardziej zadowolony z samego siebie, jakoś urządzał się w tym świecie, samoograniczając się i dostosowując się do standardów świata”.

Próby znalezienia przestrzeni dla „wartości chrześcijańskich” w kanonie świeckiego społeczeństwa nie udają się najczęściej choćby dlatego, gdyż wiele spraw w Kościele jest już tak dalece zsekularyzowanych, że tracą wyrazistość i przestają być rozróżnialne. W takiej sytuacji Kościół nie ma już niczego, co mógłby wnieść do świeckiego społeczeństwa. „Jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi” – mówił Jezus (Ewangelia św. Mateusza, 5, 13). Użyte przez papieża Benedykta pojęcie „odświecczenia” Kościoła, o którym tak wiele dyskutowano, jest przeciwieństwem „zeświecczenia” Kościoła.

Jak wcześniej przy wielu innych okazjach, także dziś papież Benedykt dodaje chrześcijanom odwagi, aby się zdobyli na pozytywne nastawienie do świeckiego społeczeństwa, ale nie w sensie dopasowywania się do niego. Chrześcijanie powinni natomiast, w warunkach pełnej wolności w pluralistycznym społeczeństwie, wnosić to, co ich własne, wyjątkowe.

SENS „ODŚWIECCZENIA” KOŚCIOŁA

Zwłaszcza w tych krajach, w których współpraca na linii państwo–Kościół rozwinięta jest szczególnie mocno – jak Niemcy czy Austria – w Kościołach silna jest pokusa, aby się bardziej koncentrować na własnej kościelnej instytucji i na organizacji, a mniej na pierwotnym powołaniu chrześcijanina w świecie. Tymczasem właśnie w zsekularyzowanym społeczeństwie „zeświecczone” chrześcijaństwo staje się mało interesujące, gdyż „być światowym” świeckie społeczeństwo umie o wiele lepiej, niż mogliby mu to zaproponować ludzie Kościoła.

Wezwanie papieża Benedykta do „odświecczenia” Kościoła odnosi się do takiej właśnie sytuacji „zeświecczonego” życia kościelnego. Paradoksalnie, to właśnie „odświecczony” Kościół lepiej nadaje się do tego, aby być otwartym na świat, tak jak chciał tego Sobór Watykański II: „Kościół otwiera się na świat nie po to, aby pozyskać ludzi dla instytucji mającej własne aspiracje rodem z tego świata, jak np. władza, lecz aby prowadzić ich do siebie samych”, prowadząc ich do Boga.

Jestem pod wrażeniem tego, z jaką konsekwencją papież Benedykt wzywa Kościół, aby zdobył się on na pozytywne nastawienie wobec świeckiego społeczeństwa, wobec – jak nazwał to Charles Taylor – secular age [ang. „era świeckości” – red.]. We Fryburgu mówił on, bez wątpienia zaskakując wielu słuchaczy: „W pewnym sensie historia przychodzi tu Kościołowi z pomocą, za sprawą różnych okresów sekularyzacji, gdyż w istotny sposób przyczyniały się one do jego oczyszczenia i wewnętrznej reformy”.

Mówiąc o „odświecczeniu” Kościoła, papież Benedykt bez wątpienia nie ma na myśli tego, aby Kościół wycofywał się z wszelkich możliwych związków – instytucjonalnych, prawnych, społecznych – ze świeckim społeczeństwem oraz z państwem. Chodzi natomiast o to, aby Kościół stawał się bardziej wolny, dzięki czemu mógłby się bardziej koncentrować na tym, co najważniejsze: na Ewangelii i na dawaniu świadectwa tejże Ewangelii.

„RATUNKU, ONI WIERZĄ!”

Jeśli spojrzeć z takiego punktu widzenia, wówczas nawet postępujący spadek wpływów Kościoła na społeczeństwo, na ustawodawstwo i na państwo wcale nie musi być interpretowany wyłącznie jako strata. Zmęczonym i zrezygnowanym chrześcijanom papież Benedykt pokazuje niezmordowanie, że nie stoją na straconych pozycjach, stawiając na argumentacyjną siłę rozumu i wiary, oraz na klarowność przekazu, jakim jest autentycznie przeżywane naśladowanie Chrystusa.

To właśnie w zsekularyzowanym, świeckim społeczeństwie człowiek wierzący może – korzystając z wolności, jaka przysługuje także jemu – wprowadzać na społeczną agendę swoje przekonania. > Nie wolno mu się tylko rozczulać nad sobą ani popadać w pretensjonalność.

Fascynującym przykładem dla tematu obecności religii w świeckim społeczeństwie jest debata o obrzezaniu, jaka niedawno toczyła się w Niemczech [wywołał ją wyrok sądu w Kolonii, który zakazał obrzezania, uznając je za przestępstwo okaleczenia ciała, a zakończyła ją ustawa dopuszczająca obrzezanie z powodów religijnych; problem dotyczył żyjących w Niemczech wyznawców judaizmu i islamu – red.].

Mówiąc w skrócie: prawu człowieka do cielesnej integralności w tej debacie przeciwstawiano prawo człowieka do wolności religii. W świeckim społeczeństwie to pierwsze spotyka się zwykle z większym zrozumieniem niż to drugie. Można by sobie życzyć, aby prawo do cielesnej integralności nienarodzonych, wobec których dozwolona jest aborcja, bronione było z równie wielką gwałtownością, jak prawo do samodzielnego decydowania o posiadaniu lub nieposiadaniu napletka.

Publicysta tygodnika „Die Zeit” Jan Ross utrafił tu w sedno problemu, gdy swojemu artykułowi na temat wyroku kolońskiego sądu nadał ironiczny tytuł: „Ratunku, oni wierzą!”. Okazuje się, że są ludzie, będący częścią naszego społeczeństwa, którzy na poważnie wierzą, iż obrzezanie jest znakiem ich więzi z Bogiem i symbolem wierności Boga wobec swego narodu wybranego. Ludzie gotowi nawet wyemigrować z Niemiec, gdyby ustawodawca zakazał im praktykowania obrzezania.

STARE TREŚCI W NOWYM JĘZYKU

Jakie miejsce przypada dziś wierze w świeckim społeczeństwie? Czy społeczeństwo ma dla niej jeszcze dość tolerancji? Czy „bardzo, bardzo religijni ludzie”, jak nazwał ich Kreisky, mają (jeszcze) miejsce jedynie w rezerwacie dla gatunków zagrożonych wyginięciem? Czy też może są traktowani poważnie, jako współobywatele z ich własnymi przekonaniami religijnymi?

Przez długi czas argumentem na rzecz miejsca dla religii w świeckim społeczeństwie był argument wskazujący na płynące z niej pragmatyczne korzyści. Mniej więcej, że „religia jest pożyteczna dla moralności”, że wpływa korzystnie na wartości kulturowe, że wzmacnia zachowania społeczne. Być może to wszystko prawda. Ale nie to jest istotą religii i nie jest to też powód, dla którego się wierzy. Ludzie nie są wierzący dlatego, że jest to korzystne, lecz dlatego, że wierzą w Boga. Że Bóg jest dla nich „rzeczywistością, która wszystko określa”, jak ujął to Rudolf Bultmann.

W prosty sposób istoty problemu dotknęła pewna młoda muzułmanka, która na pytanie austriackiego dziennikarza, czy nie przeszkadza jej krzyż w przestrzeni publicznej, odparła, iż widok krzyża wpływa na nią dobrze, gdyż daje jej poczucie, że żyje w kraju, w którym ludzie wierzą w Boga.

Jürgen Habermas mówi o „istotnych potencjałach religijnych”, których w liberalnym państwie nie wolno ignorować ani usuwać z przestrzeni publicznej. Religijni współobywatele mogą je wnosić do społeczeństwa, jako swój kapitał. Ale żeby tak się stało, muszą być traktowani poważnie. Z drugiej strony, dla ludzi religijnych żyjących w świeckim kontekście wyzwaniem staje się konieczność podjęcia wysiłku, aby własne treści tłumaczyć na język zrozumiały dla świeckiego świata.

SŁOWA WIELKIE, SŁOWA ŚWIEŻE

Niewielu potrafi to ostatnie z takim mistrzostwem jak papież Benedykt. Nieprzypadkowo popularność jego książek wśród ludzi niereligijnych bije na głowę popularność wszystkich innych chrześcijańskich autorów.

W jego przemówieniach i pismach wielkie słowa wiary zyskują nową klarowność, sprawiają wrażenie świeżych i niezużytych. I pozwalają poczuć coś z niewyczerpanego źródła, z którego pochodzą takie słowa jak wiara, nadzieja, miłość, miłosierdzie (to coś więcej niż tylko: być dobrym, praktykować solidarność, nie czynić nikomu krzywdy), łaska czy zbawienie [niem. Heil – red.], gdy zwłaszcza to ostatnie słowo tak często było nadużywane. To tylko kilka wielkich słów wiary: rezygnacja z nich byłaby wielką stratą także dla społeczeństwa.

Więcej jednak niż wszystkie słowa mówią czyny. Być może my, chrześcijanie, powinniśmy bardziej ufać przekonaniu, iż ofiarny i bezinteresowny czyn płynący z wiary może często zdziałać więcej niż wszelakie, choćby ważne działania ustawodawcze. Mało kto był w ostatnich dekadach bardziej przekonujący niż Matka Teresa z Kalkuty. W tak bolesnym sporze o ochronę życia znalazła ona jedyną przekonującą odpowiedź, jaką jest bezpośrednia, konkretna pomoc, gdy powiedziała: „Nie zabijajcie ich! Dajcie je mnie!”.

***

Czym jest więc dziś chrześcijaństwo: ciałem obcym czy korzeniem Europy? Fakt, że musiało przejść przez ogień krytyki oświecenia i sekularyzmu, koniec końców przysłużył się chrześcijaństwu. Jest to bowiem szansa oczyszczenia. I jest to też pytanie o jego wiarygodność. Czy płynąca ze świeckiej strony krytyka chrześcijaństwa nie kryje niekiedy również ziarna tęsknoty za tym, aby pojawiło się coś takiego jak chrześcijaństwo autentyczne, autentycznie przeżywane przez swych wyznawców?

Obojętne, czy jesteśmy ludźmi wierzącymi, czy też niewierzącymi – w gruncie rzeczy chyba wszyscy wiemy (nawet jeśli do tej wiedzy jesteśmy gotowi przyznać się tylko w skrytości ducha), że tutaj spoczywają korzenie Europy, te odporne na wstrząsy.

Ale się zbliżyć do chrześcijaństwa, które stało się nam w Europie takie obce, możemy tylko na jeden jedyny sposób i za jedną cenę: własnego nawrócenia. A jest to proces, który trwa przez całe życie.


PRZEŁOŻYŁ WP


CHRISTOPH SCHÖNBORN (ur. 1945) jest teologiem, od 1995 r. arcybiskupem Wiednia, od 1998 r. kardynałem. Autor licznych książek teologicznych, był sekretarzem komisji ds. publikacji nowego Katechizmu Kościoła Katolickiego przy Kongregacji Doktryny Wiary. Tekst ten kardynał Schönborn wygłosił w Berlinie 12 września 2012 r. Tytuł i śródtytuły od redakcji „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2013