Klincz po amerykańsku

W stolicy USA oznak apokalipsy nie widać. Jak się żyje w kraju, w którym aparat państwa właściwie zawiesił działalność?

14.10.2013

Czyta się kilka minut

Nigdy wcześniej nie jeździło mi się tak komfortowo po mieście – wzrusza ramionami Zahid, Pakistańczyk, od 15 lat taksówkarz w Waszyngtonie. – Korki zniknęły, od dwóch tygodni ruch taki, jakby było święto narodowe. Przed „shutdownem” przebijalibyśmy się trzy razy dłużej.

Shutdown to dziś w USA słowo-klucz. Government shutdown – dosłownie „zamknięcie rządu” – to trwający od kilkunastu dni stan zawieszenia instytucji państwowych. „Govern­ment shutdown”, głoszą napisy na drzwiach zamkniętych urzędów. Wszystko przez to, że Republikanie i Demokraci nie mogą porozumieć się w sprawie budżetu państwa.

Trudno uwierzyć więc w ten spokój, jaki zdaje się panować na ulicach, jeśli zestawić go z alarmującymi czołówkami gazet. Albo z widokiem kapelana Senatu, adwentysty Barry’ego Blacka, który otwiera posiedzenia izby wyższej amerykańskiego parlamentu modlitwą. Black od początku kryzysu prosi Boga o pomoc: „Natchnij ich, żeby wycofali się z walki partyjnej, a zamiast niej wybrali patriotyzm, wzmacniający kraj, który kochamy”. „Miej nad nami miłosierdzie, Boże, i uchroń nas od szaleństwa. Jesteśmy świadomi naszych występków, naszej pychy i dumy. Daj nam czyste serca, Boże. Uchroń nas od hipokryzji, która brzmi jak rozsądek, mimo że z rozsądkiem nie ma nic wspólnego”. „Oświeć umysły naszych prawodawców”.

Ale do minionej niedzieli, gdy zamykaliśmy to wydanie „Tygodnika”, modlitwy wielebnego Blacka – będące chyba raczej apelem do rozsądku polityków – nie przyniosły rezultatu.


Tymczasem dziennik „Financial Times” odnotowuje, że Chiny i Japonia ostrzegają Stany przed konsekwencjami kryzysu, a indeksy giełdowe spadły. „Zegar tyka” – ogłasza Pekin, pytając o bezpieczeństwo chińskich inwestycji w USA. Tokio zastanawia się nad wpływem kryzysu na rynki finansowe: ewentualna niewypłacalność doprowadziłaby z pewnością do masowej wyprzedaży dolara i rykoszetem uderzyła w jena, ściśle związanego z amerykańską walutą.

A w Stanach – 800 tys. pracowników instytucji federalnych siedzi w domach; podobno pola golfowe wokół stolicy przeżywają oblężenie. Prezydent Obama odwołuje podróż po Azji i udział w dwóch istotnych dla światowej geopolityki szczytach gospodarczych: APEC na Bali oraz wschodnioazjatyckiej konferencji w Daressalam.

Do gry wchodzą też weterani i rodziny żołnierzy, co w kraju, w którym szacunek do munduru jest jednym z fundamentów życia społecznego, oznacza użycie broni ciężkiej: okazuje się, że rodziny żołnierzy, którzy w ostatnich dniach zginęli w Afganistanie, nie dostaną na razie odszkodowań.

Narodowy Instytut Zdrowia Dziecka odmawia kuracji 30 dzieciom z najcięższymi schorzeniami, w tym z rakiem. 23 programy socjalne w dziesięciu stanach i Puerto Rico nie mają pieniędzy na prowadzenie żłobków dla 19 tys. dzieci.

Reporterka Cathy Frye o mało nie umarła z odwodnienia: zamknięcie parku narodowego Big Bend Ranch w Teksasie zmusiło ją i jej męża do zmiany rowerowej trasy. Pięć dni spędzili na pustyni, zanim przyszła pomoc.

Wszystko to wygląda jak apokalipsa – lub przynajmniej jej zapowiedź. Jednak spokój, z jakim Zahid opowiada o pustawych ulicach, nie jest wyjątkowy.


Mimo kryzysu, stolica działa normalnie. Owszem, w Złotym Trójkącie – położonej w pobliżu Białego Domu dzielnicy banków i urzędów federalnych – w porannych i popołudniowych godzinach na ulicach nie ma tłumów. Ale restauracje pękają w szwach, w „Elephant & Castle” jak co wieczór piwo leje się do zmęczonych gardeł urzędników. Komunikacja funkcjonuje bez opóźnień. Przed wypełnionymi przezornie bankomatami nie ustawiają się na razie kolejki. Oddziały Smith­sonian Institution, owszem, zamknięte, ale za to oblężenie przeżywają prywatne muzea: turyści najwyraźniej wychodzą z założenia, że zamiast rycin Piranesiego można obejrzeć pierwszy samochód Bonda albo szczątki World Trade Center, a w hotelowych windach wiszą kartki z niemałą listą dostępnych atrakcji. Przed Kapitolem tłumy ustawiają się do zdjęć, demonstrantów nie widać. Departament skarbu jest jedynie przedmiotem ćwiczeń adeptów fotografii. Przed Białym Domem też spokojnie, przy wytartych ze starości tablicach moknie tu każdego wieczora tylko troje antynuklearnych aktywistów.

Prawdziwy spektakl rozgrywa się jedynie w telewizji C-SPAN, relacjonującej wydarzenia z Kongresu. Przypomina to rodzaj medytacji – albo film „Dzień świstaka”.

Kryzys stał się okazją do pokazania na ekranach prawdziwej rewii kongresmanów. Nawet ci z tylnych rzędów mają swoje pięć minut. Przewijają się od świtu do późnej nocy przez studio, którego okna wychodzą na Kapitol – podobni do siebie, jakby pobierali lekcje języka niewerbalnego u jednego specjalisty, a ubrania szyli na miarę u tego samego krawca.

Choć trwa walka na noże, nikomu tu nie drżą ręce. Poza wyjątkami, nikt nie podnosi w niekontrolowany sposób głosu ani nie wygraża pięściami. Spokojni, opanowani, powtarzają jak mantrę kilkanaście żelaznych argumentów. Przypomina to siłowanie się na rękę.

Albo ostatnią rundę pojedynku zawodników wagi ciężkiej.


Podobnie widzowie: czynne są trzy linie telefoniczne, dla Demokratów, Republikanów i niezależnych. Dzwonią, aby powiedzieć, że się zawiedli, że jest im wstyd, że nie tego oczekiwali. Demokraci oskarżają Republikanów, Republikanie Demokratów. „Głosowałem na niego, ale to już nie jest mój prezydent” – żali się mieszkaniec Arkanso. „Tea Party szkodzi mojemu krajowi. Nie mogę się z tym pogodzić” – odpowiada zwolenniczka Demokratów z Michigan. Meritum, czyli dyskusja o sensowności Obamacare – reformy systemu ochrony zdrowia, przeforsowanej przez Obamę (stąd nazwa) i odrzuconej przez Republikanów; to praprzyczyna obecnego klinczu – dawno zeszła na dalszy plan.

O końcu świata nikt tu nie mówi. Każdego ranka telewizja podaje wyniki internetowej ankiety i każdego dnia wyglądają one podobnie: przeważająca większość widzów uważa, że kryzys nie dotyka ich w żaden sposób. Być może wszyscy czują to samo: amerykański klincz jest jeszcze jedną rozgrywką przy politycznym stoliku, żmudną, irytującą, ale mieszczącą się w regułach demokracji.

Tyle tylko że tym razem obie strony licytują niesłychanie wysoko, rzucając na stół wszystko, co najcenniejsze: zdrowie dzieci, pieniądze dla weteranów.

Prawdopodobnie licytacja zostanie przerwana, któraś ze stron pójdzie na ustępstwa. Jak odpowie na klincz Ameryka?


Trop radykalny, choć w jakiś sposób optymistyczny, podsuwa Chris Cox: ten 45-letni artysta z Południowej Karoliny specjalizuje się w rzeźbach, wykonywanych piłą łańcuchową. W ubiegłym tygodniu przyjechał do Waszyngtonu z kosiarką i dmuchawą do liści. Pracował wokół pomnika Lincolna, tłumacząc, że nie wie, kto ma rację w sporze o wysokość długu publicznego i ubezpieczenia zdrowotne, ale wie, że ktoś musi sprzątać. Skoro nie robią tego odpowiednie służby, postanowił działać samodzielnie.

Trop pozornie mniej radykalny podsuwa Ted Ramstey: 45-letni piekarz, który dziś, pod koniec dziesiątego dnia kryzysu, przychodzi pod Biały Dom, aby po prostu popatrzeć. Przyszedł z przyjaciółką, której do śmiechu bynajmniej nie jest: znacznie ważniejsze od pełnych knajp, bankomatów i pustych ulic jest to, że jej były mąż, 25 lat w wiernej służbie dla amerykańskich sił zbrojnych, nie dostał emerytury. To zaś oznacza, że nie będzie miał z czego zapłacić raty kredytu, zaciągniętego na dom dla jednego z trójki ich dzieci.

Przyjaciółka Teda nie jest wściekła, nie mieli w ustach przekleństw. Stoi przy ogrodzeniu, w kraciastych kaloszach i znoszonym płaszczu, a na jej twarzy widać wyraz dziecięcego niedowierzania. Jak to pojąć: facet ćwierć wieku uczciwie pracował, państwo zawarło z nim układ, który teraz bez pardonu łamie. Nie taka była przecież umowa.

Ted, człowiek-góra (koledzy z Polski nauczyli go mówić „na zdrowie”), pod wielkim jak on sam parasolem, również czeka spokojnie, czy z bocznej bramy wyjadą limuzyny. W telewizji mówili, że Republikanie spotykają się właśnie z prezydentem i gotowi są na ustępstwa. Może akurat tutaj rozmawiają, może skończy się spotkanie, policjanci zamykają na chwilę przejście, może w końcu coś się wyjaśni.

Nie, to fałszywy alarm, nikt nie wyjeżdża. Ted jest zawiedziony. Choć przecież pewne decyzje już podjął: – Czego by nie ustalili, swoje wiem – mówi „Tygodnikowi”. – Więcej do wyborów nie pójdę.

Co w Stanach jest podobno naprawdę poważną deklaracją.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2013