Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pozbawione dziś raczej niegdysiejszego sarkazmu czy ironii, odnosi się do tych polityków, którzy zbliżają się do końca kadencji. A w przypadku prezydenta: do chwili, gdy urzędująca głowa państwa przegrała walkę o reelekcję, następca już jest wybrany i (jeszcze) prezydentowi pozostaje sprzątanie biurka, w oczekiwaniu na sformalizowanie tego, co faktycznie już się dokonało.
Barack Obama nie walczy o kolejną kadencję, bo nawet nie może, a do końca obecnej (drugiej) zostały mu całe dwa lata – wybory następcy odbędą się jesienią 2016 r. A jednak po tym, co stało się w USA w minionym tygodniu, w komentarzach – zarówno w Stanach, jak też poza nimi – powszechne stało się używanie wobec Obamy określenia lame duck. Równie powszechna jest opinia, że amerykańskie wybory do obu izb parlamentu (Kongresu) były czymś więcej: wielu Amerykanów potraktowało je jako referendum i głosując, dawali wyraz rozczarowaniu Obamą. Jego Partia Demokratyczna straciła większość w Senacie; już wcześniej nie miała jej w Izbie Reprezentantów.
Tak dotkliwa klęska Demokratów sprawia, że Obama już teraz staje się lame duck: politykiem, który nie może realizować swych pomysłów i będzie zakładnikiem rywala, Republikanów. Kto wie, czy nie równie dotkliwa będzie dla niego samotność: już teraz wielu polityków Partii Demokratycznej nie życzyło sobie, aby prezydent wspierał ich kampanię, z obawy, że efekt będzie odwrotny. Za chwilę dystansować będą się od niego pretendenci do Białego Domu – Hillary Clinton już to robi. Zaś z punktu widzenia Polski główne pytanie brzmi: czy w polityce zagranicznej Obama postawi wreszcie na ostrzejszy kurs wobec Rosji – na co naciskają Republikanie.