Jak nie uprawiać polityki zagranicznej

Trudno utrzymać spójną politykę zagraniczną, jeśli nagle za sprawą sytuacji wewnętrznej w dyskursie kierowanym za granicę lub tylko przez zagranicę słuchanym pojawiają się hasła pozostające w ewidentnej sprzeczności z ustalonymi uprzednio zasadami i wartościami.

28.08.2006

Czyta się kilka minut

Politykę zagraniczną, czyli układanie się z innymi państwami i narodami, można prowadzić na wiele sposobów. W dziejach cywilizowanego świata zdołano już prawdopodobnie wyczerpać wszystkie możliwe formuły i warianty. Zmieniały się one w miarę upływu czasu oraz w konsekwencji powstawania coraz to nowego pojmowania wspólnot narodowych, ewolucji definicji potęgi państwa itp. Z tej perspektywy pierwszymi dyplomatami byli zapewne nasi przodkowie posługujący się maczugami, a przynajmniej ta ich część, której powierzono np. negocjowanie dostępu do terenów łowieckich lub pastwisk. Była to dyplomacja szczególnego rodzaju, ale jednak była. Sądzę, że przez bardzo długi okres owe ewoluujące postaci dyplomacji były dosyć jednorodne, albowiem powody dla jej uprawiania były do siebie podobne, np. walka o ziemię, i sprawiały, że nie poszukiwano nowych form, a raczej "chwytów" w ramach kanonów istniejących. Słowem, rozstrzygała o wszystkim bezwzględna siła państw podlegających tym samym miarom.

Sprawy się skomplikowały w dobie nowożytnej, zwłaszcza w jej późniejszej fazie, gdy pojawiły się zmieniające wszystko technologie. Teraz państwa nie czerpały już swej potęgi wyłącznie z wielkości terytorium, lecz z gospodarki. Do tego należy koniecznie dodać bezcenne prawa regulujące zasady gry, także dyplomatycznej. Nade wszystko jednak, świat zróżnicował się wedle kanonów cywilizacyjnych i wyznawanych wartości. Krótko mówiąc, jednocześnie wystąpiły na arenie międzynarodowej maczuga i prawo - rzecz jasna w rozmaitych mniej rygorystycznych postaciach (nie jest to z mojej strony zaproszenie do rozumowania naiwnego, wszak w kilka żyjących dzisiaj pokoleń jesteśmy w stanie sięgnąć pamięcią do koszmarnych wiarołomstw barbarzyńców i mniejszych wiarołomstw cywilizowanych demokratów, niemniej wolę grubą kreską zarysować podstawowe różnice).

Obserwujemy jednak w dzisiejszym świecie konflikty, w których zderzają się dyplomacje czy też po prostu polityki zagraniczne wywodzące się z zupełnie innych kryteriów i wartości; coś w rodzaju zderzenia zawodowego boksera z rozwydrzonym osiłkiem nieprzestrzegającym żadnych reguł. Wcześniej czy później zawodowiec sięga po podobne narzędzia. Chamskie osiłki w polityce zagranicznej psują politykę zagraniczną w skali globalnej i zjawisko to może mieć nieobliczalne konsekwencje. Dlatego też pilnowanie dobrej polityki zagranicznej powinno być powszechnym obowiązkiem wszystkich państw cywilizowanych i aspirujących do tego miana.

Najsłynniejszym dyplomatą w dziejach świata, kimś w rodzaju logo wszechdyplomacji, był Maurycy Talleyrand. Talleyrand wiarołomny, Talleyrand przekupny. Uosobienie cynizmu. Zdradził kolejno wszystkich, którym służył. Odpowiadał na to, że nikogo nigdy nie zdradził, służył bowiem wyłącznie Francji, a swoich mocodawców "opuszczał", gdy dochodził do wniosku, iż to oni źle służą ojczyźnie. Kulminacja jego działalności zawiera w sobie tyleż determinacji, co brawury, a przede wszystkim - z punktu widzenia francuskich interesów - zbawienną dla kraju szarżę. Po klęsce Napoleona Francji groził rozbiór. Najważniejsi uczestnicy Kongresu Wiedeńskiego zmierzali wprost do polskiego rozwiązania. Francja i jej elity polityczne były w rozsypce. Talleyrand, nie przestając zdradzać kolejnych rozmówców, biorąc sute łapówki - zdołał wszakże uratować kraj od niechybnej katastrofy.

Umieściłem tu przypowieść o francuskim ministrze spraw zagranicznych, choć nie ma bezpośredniego związku z tekstem. Rzecz w tym, że przypadek Talleyranda dobrze ukazuje kruchość materii, utrudnia bowiem znakomicie odpowiedź na pytanie o to, czym jest dobra polityka zagraniczna. Po drugie zaś, każe zapytać, czy dążenie do skuteczności kieruje się jakimiś regułami, prawami, ograniczeniami.

Spróbujmy zatem odpowiedzieć na pytanie, jakiej polityki zagranicznej nie należy uprawiać. Zacznijmy od przypomnienia, że chodzi o układanie stosunków z innymi państwami i narodami, a zatem z administracjami oraz opiniami publicznymi. Rzecz jasna i w przeszłości istniały rozmaite koalicje czy też koncerty państw, nie było jednak nigdy w dziejach sojuszy i więzi tak dalece zinstytucjonalizowanych, jak to obserwujemy dzisiaj. Pamiętajmy nieustannie, że owa nowa postać życia międzynarodowego narodziła się m.in. za sprawą strasznych doświadczeń XX w., które wtargnęły w nasze życie także w wyniku koszmarnej degrengolady dyplomacji.

Dzisiejsza dyplomacja powinna zatem doskonale zdawać sobie sprawę, czego należy unikać. Największych niebezpieczeństw unika się zaś przez uświadomienie sobie, jaki jest wspólny mianownik dla całej polityki zagranicznej. Oznacza to bardzo ostrożne moderowanie busoli, zgodnie z którą wszystkie fragmenty mają się łączyć w jedną spójną całość. Wystarczy źle zdefiniować jeden z głównych celów bądź go z pobudek emocjonalnych zmodyfikować "po drodze", by niemal automatycznie zmianie uległy dla obserwatora zewnętrznego cele ogólne. Problemy takie występują w wielu krajach świata. Sądzę, że naszym kłopotem będzie jeszcze długo odpowiednie wyważenie proporcji wobec wszystkich wschodnich sąsiadów. Każdy radykalny wybór niesie groźbę zachwiania całości z perspektywy naszych globalnych interesów, a jednocześnie ten właśnie kierunek naszej polityki podlega szczególnej obserwacji naszych partnerów w UE i poza nią, tworząc jeden z filarów naszej wiarygodności. Jest to wyzwanie olbrzymie i odpowiedź na nie jest niezwykle skomplikowana, bowiem każdy jej fragment rzutuje na pozostałe. Słowem: nie należy operować szkłem pomniejszającym nasz ogląd regionu i świata.

Podobny problem mają państwa o szczególnych interesach w świecie arabskim. Francja na przykład, prowadząc swoją politykę, musi mieć zawsze na względzie stosunki z byłymi koloniami (element polityki historycznej) oraz interesy wszystkich pozostałych zainteresowanych tym regionem. Jest zrozumiałe samo przez się, że niezależnie od możliwego przecież "twardego" dialogu, polityka ta jak powietrza potrzebuje finezji.

Stosunki dwustronne z państwami UE czy też NATO przestały funkcjonować wyłącznie w rozumieniu bilateralnym. Każdy ruch dwustronny odbija się echem w połączonych naczyniach państw unijnych. W żadnej mierze nie blokuje to samodzielnej polityki ani nie uniemożliwia poważnych przecież niekiedy konfliktów, ale każe pamiętać o wspólnych celach, jeśli są zdefiniowane, i o tym, że tematyka sporu i sposób jego prowadzenia są zawsze analizowane; słowem: można zyskać powagę i szacunek lub je stracić.

W pewnym sensie, choć nie zawsze (Talleyrand), powinna polityce zagranicznej przyświecać dewiza o mierzeniu słów na zamiary. Tu dochodzimy do kwestii fundamentalnej, mianowicie wzajemnych relacji między polityką zewnętrzną a wewnętrzną. Obie połówki powinny do siebie w miarę ściśle przystawać. Trudno utrzymać spójną politykę zagraniczną, jeśli nagle za sprawą sytuacji wewnętrznej w dyskursie kierowanym za granicę lub tylko przez nią słuchanym pojawiają się hasła pozostające w ewidentnej sprzeczności z ustalonymi uprzednio wspólnie zasadami czy też wartościami. Starania o ewentualną modyfikację owych wartości muszą brać pod uwagę wrażliwość partnerów, to znaczy cały ich dorobek polityczny, intelektualny i cywilizacyjny, który może być odmienny od naszego. Powtórzę raz jeszcze: same argumenty, nawet najlepsze, niekiedy nie wystarczą. Niezbędna jest finezja w ich przedstawieniu. Krótko mówiąc, jak to mawiano ongiś: "Cyryl jak Cyryl, ale te metody...".

Wspomniałem o tym, że polityka wewnętrzna może psuć politykę zagraniczną. Ale może też być na odwrót. Agresywne znienacka oblicze polityki kierowanej na zewnątrz może bulwersować życie wewnętrzne kraju.

***

Mam nadzieję, że tych kilka refleksji pozwoli dos-trzec miejsce polityki zagranicznej w życiu narodów i pozwoli na uświadomienie sobie, jak cienkie potrafią być w jej realizacji granice. Ograniczyłem ilość przykładów, bo bardziej zależało mi na ukazaniu swoistej filozofii działania polityków i codziennych trudów, zakładających nieustanne przebywanie w pogotowiu, konieczność łączenia strategii z taktyką, a nade wszystko - pamiętanie o tym, że cała skomplikowana i rozległa wiedza ma być podporządkowana działaniu na rzecz godnego miejsca swego kraju. Godnego to znaczy takiego, które gwarantuje szacunek i powagę u obcych, lecz także u swoich. Najcięższa nawet walka o własne interesy musi mieć właściwości sportowe; musi być fair.

Prof. Stefan Meller (ur. 1942 w Lyonie) jest historykiem i dyplomatą. Od 31 października 2005 do 3 maja 2006 roku był ministrem spraw zagranicznych w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza; wcześniej m.in. ambasador RP w Paryżu i Moskwie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2006