Jak ją stracisz, to na zawsze

Na skutek antysemickiej kampanii władz PRL po marcu 1968 r. swoją ojczyznę opuściło prawie 20 tys. polskich Żydów. Wśród nich dzieci. Oto opowieści trojga z nich.

12.03.2017

Czyta się kilka minut

Partyjna masówka, Rynek w Krakowie, marzec 1968 r. / Fot. Stanisław Gawliński, zbiory Ośrodka KARTA
Partyjna masówka, Rynek w Krakowie, marzec 1968 r. / Fot. Stanisław Gawliński, zbiory Ośrodka KARTA

 

Zosia ma 9 lat, gdy myśli: moja skóra jest ciemna i szybko się opala. Latem wołają za mną: „Cyganka”. Mamy duży, ładny dom, gosposię, telefon, tatuś ma samochód. Do tego jestem zdolna i inteligentna. Inna od reszty dzieciaków w Zaborowie. Więc to nie takie straszne, czy ktoś mi powie „Cyganka”, czy nie. Ale kiedy widzę inne dziewczyny w tych ślicznych białych sukienkach, jest mi przykro. Też chcę taki wianek i błyszczące buciki! Dlaczego ja nie idę do komunii?

Marek ma 4 latka, gdy pyta: mamusiu, a co to za numer na twojej ręce?

Ala ma 7 lat, kiedy mówi: tak, mamo, w szkole fajnie, tylko jakaś dziewczynka wołała na mnie „Żydówa!”. Co jej odpowiedziałam? Że sama jest Żydówa. Bo to coś takiego jak świnia, prawda?

Szufladka z napisem „emigrantka”

Zofia: W pewnym momencie po prostu już wiedziałam, że jestem Żydówką. Na początku nic to dla mnie nie znaczyło. Z rodzicami o tym nie rozmawiałam, w żadnej książce nie znalazłam słowa „Żyd”. Jedynie w tomiku Gałczyńskiego, w wierszu „Chwalmy dyrektorów”, przeczytałam: „Rozmnożyli się jak Żydzi”. Jak mi było przykro! Mój ukochany poeta, ten od srebrnej Natalii, takie brzydkie rzeczy wypisuje! Więc przekreśliłam słowo „Żydzi” i na górze napisałam „pchły”.

Miałam 13 lat, kiedy w czerwcu 1967 r. na Bliskim Wschodzie wybuchła wojna sześciodniowa. Nauczyciel matematyki powiedział: „O, dwa miliony Żydków rozpętało wojnę”. Ale on był alkoholik, nikt go nie szanował, więc mało mnie obchodziło, co on myśli o Żydach. Potem jeden chłopak powiedział: „A ty jesteś Żydówa”. I znowu miałam szczęście – ten chłopak miał iksowate nogi, seplenił i nikt nie chciał się z nim bawić.

Moje smutki zaczęły się w 1968 r. i wtedy się skończyły. Było w szkole paru chłopaków, w których się podkochiwałam. I patrząc na nich, wiedziałam to, czego oni jeszcze nie wiedzieli: że się już więcej nie zobaczymy. Nikomu nie mówiłam, że wyjedziemy. Nie wiem, chyba po to, żeby nie zapeszyć. Po prostu przyszedł czerwiec 1969 r., skończyłam ósmą klasę i zniknęłam. I nagle już mnie nie było w Zaborowie.

Ojciec sprzedał dom i czekaliśmy na wizę. Kolejne miesiące spędziliśmy najpierw w jakiejś wsi u ludzi, którzy ukrywali moją matkę podczas niemieckiej okupacji, a potem w willi na Saskiej Kępie w Warszawie, u znajomego ojca. Czytałam powieści z serii „Nike”, słuchałam radia i podróżowałam po Warszawie. Było jak w bajce. To wtedy pokochałam samotne spacery ulicami obcych miast.

Rodzice kupili kosztowną szafirową biżuterię, żeby móc ją później sprzedać. Leżałam więc na górnym piętrze w wagonie sypialnym, z drogocennym pierścionkiem na palcu i w równie drogich kolczykach. Byłam w środku kryminału, miałam misję do wypełnienia. Przyszedł celnik i pyta: „A kto tam śpi na górze?”. „Nasze dziecko”. „Niech dziecko pokaże twarz” – celnik na to. Odwróciłam się do niego zaspana, włosy do ramion zasłaniały kolczyki. Udało się, misję wypełniłam.

W Wiedniu oślepiły mnie światła i neony. Całymi dniami wałęsałam się po ulicach, oglądałam witryny sklepów, zwiedzałam muzea.

Kojarzy pani statek na wyspie Kos, który podstawili dla syryjskich uchodźców? Kiedy z Wiednia pojechaliśmy do Danii, też nas na początku zakwaterowali na takim statku. Mieszkali w nim sami polscy Żydzi i było bardzo fajnie. Znalazłam prawdziwy krąg kolegów – dzieciaków takich jak ja, tylko jeszcze dziwniejszych. Pamiętam jedną dziewczynę, która paliła fajkę. Dorośli rozmawiali o rzeczach, o których u mnie w domu się nie mówiło. O Babim Jarze, o Katyniu. Siedziałam z nimi i słuchałam. Z adaptera leciały piosenki Wysockiego. Panowała atmosfera, której wcześniej nie znałam, czułam, że ci ludzie dzielą ze sobą coś bardzo ważnego.

Do ojca odezwał się kolega, który mieszkał we Frankfurcie, w Niemczech Zachodnich: „Tu ci będzie łatwiej, znasz mnie, ja mam tu swoich znajomych”. Jaki to był dla mnie wstyd! I wcale nie dlatego, że Niemcy wymordowali sześć milionów Żydów, ale że napadli na Polskę! Przecież byłam wychowana na sowieckich filmach wojennych, na „Czterech pancernych i psie”. W szkole też bezustannie wkładano nam do głów propagandę. Człowiek to przeżywał, nie sposób było nie czuć się polskim patriotą. Dla mnie Niemiec to było coś gorszego od pająka! A ojciec widział sprawę pragmatycznie. Miał żonę, dziecko i chciał zarabiać na utrzymanie. I tak, po ośmiu miesiącach w Danii, znaleźliśmy się we Frankfurcie.

Szybko dostaliśmy obywatelstwo RFN. Zatrudniłam się przy taśmie w fabryce gwoździ i klamek. Zarabiałam na swoje przyjemności, wciąż mieszkałam z rodzicami. Ale miałam już 15 lat, podstawówkę skończyłam rok wcześniej i zaczęłam odczuwać potworną nudę. Po raz pierwszy, od kiedy wyjechaliśmy z Polski, zrobiłam rodzicom awanturę: „Mam tego dosyć, chcę chodzić do szkoły, poznać chłopaka, nie chcę tu z wami siedzieć!”. I zapisałam się do liceum z internatem. Na korzyść moich rodziców mogę powiedzieć, że mi tego nie utrudniali.
Dziś jestem psychoanalityczką. Czuję silny związek z Frankfurtem, ale z narodem niemieckim już nie. Oczywiście należę do tego społeczeństwa, mówię: „My mamy panią Merkel”, interesuję się polityką i sprawami tego kraju. Ale to nie jest moja ojczyzna.

W Polsce jestem tą, która z Polski odeszła. A tu jestem postrzegana jako Polka, część mniejszości. Czy brakuje mi ojczyzny? Jak się nie ma, to się nie ma. Oczywiście chciałabym żyć w świecie, gdzie nie byłabym nikim szczególnym, nie należałabym do żadnej szufladki, ale to już minęło. Zresztą w dzisiejszych czasach to w ogóle luksus. Jakiś czas temu siedzieliśmy z przyjaciółmi w restauracji. Obsługiwała nas kelnerka – miała nos na kwintę, nie uśmiechała się. I mój kolega mówi: „No tak, bo ona jest emigrantką”. Jakby ten fakt automatycznie niósł ze sobą problemy, a nie coś dobrego, interesującego, normalnego. A może tę dziewczynę akurat porzucił narzeczony, kto wie? Więc powiedziałam temu koledze: „Zanim znowu coś nieodpowiedniego powiesz, chcę ci przypomnieć, że ja również jestem emigrantką”.

Paczka, którą zawsze przy sobie nosisz

Marek: Raz założyłem skórzany pas, czapeczkę i pytam mamę: „Czy wyglądam jak polski żołnierz?”. „Bardziej jak rosyjski” – odpowiedziała. Na co ja: „To bez różnicy, oni też Słowianie, jak i my”. Bo ja byłem Polak! I moi rodzice to też dla mnie byli Polacy. Oczywiście wiedziałem, że jesteśmy pochodzenia żydowskiego. Ale nie przywiązywałem do tego żadnej wagi.

Pamiętam, jak z rodzicami oglądaliśmy w telewizji przemówienie Gomułki. Kiedy mówił, że są obywatele, którzy się bardziej identyfikują z Izraelem, to nie wiedziałem, do kogo to jest adresowane. Mnie to nie dotyczyło. Przyjaciółka mojej matki przysyłała nam z Izraela pomarańcze, ale dla mnie ona równie dobrze mogłaby mieszkać w Argentynie.

Rodziców zwolnili z pracy i wyrzucili z PZPR. Kolegów mojej siostry wyrzucili ze studiów i aresztowali. W domu panowało napięcie. Kiedy zaczynały się poważne dyskusje, byłem wypraszany z pokoju. W gimnazjum zrobił się podział: na solidarnych z Żydami i tych drugich. Byłem lubiany, więc przy mnie nikt na Żydów nic złego nie mówił. Ale i tak wiedziałem, bo mi później koledzy powtarzali.

Większość przyjaciół moich rodziców wyjeżdżała. Co tydzień byłem na warszawskim Dworcu Gdańskim, żeby pożegnać jakiegoś kolegę.

W końcu przyszedł czas na nas. To było kompletnie nierealne, jak przygoda. Miałem 15 lat i po raz pierwszy miałem wyjechać za granicę! Matka wybrała Izrael. Cała masa przyjaciół rodziców wyjechała tam w 1956 r., mieli z nimi stały kontakt. „Nic się nie bój – mówiła mi – zobaczysz, tam będzie przyjemnie, będziesz zrywał pomarańcze”.
Był luty 1969 r., mróz, śnieg po pas. Rodzice kupili mi trench coat z podpinką na misiu, moherowy szalik i czapkę oprychówkę. Na peron przyszli wszyscy moi koledzy, Żydzi i Polacy. Ilu? Cholera wie, ze 30 na pewno. Nie, wtedy się nie płakało, było wesoło. To trochę tak, jakby się jechało na wakacje. „Trzymaj się, napisz do mnie. Na pewno niedługo się zobaczymy”. Przecież nie wyobrażasz sobie, że to może być już na zawsze. Chłopak mojej siostry pojechał z nami pociągiem aż do granicy.

W Wiedniu zatrzymaliśmy się w jakimś hoteliku. Dookoła nas inni uciekinierzy, wypluci z Polski. Siedzieli na walizkach i nie wiedzieli, co dalej, czekali na wizy. Poszedłem z mamą do organizacji zajmującej się byłymi więźniami Oświęcimia. I mama dostała odszkodowanie: równowartość ośmiu dolarów, czyli jakieś 500 ówczesnych austriackich szylingów. Powiedziała: „Kupimy ci za to dżinsy”. Moje pierwsze dżinsy! Levisy albo lee, prawdziwy luksus! Na wystawie zobaczyłem sportowy samochód, można go było kupić, ot tak. Obliczyłem, że musiałbym odkładać na niego dolara dziennie przez 15 lat, więc zrezygnowałem. Z siostrą poszliśmy do kina na „Yellow Submarine”. I to wszystko, czar się ulotnił. Już zobaczyłem to miasto, te auta, miałem dżinsy. I co dalej? Zaczęła się potworna tęsknota za Polską.

A potem otworzyły się drzwi samolotu. Było gorąco. A ja w moim płaszczu na misiu i moherowym szalu. Odebrali nas przyjaciele rodziców – moi wujkowie i ciotki – i od razu zawieźli do Jerozolimy. Tam czekało na nas mieszkanie na Ulpanie, czyli w szkole języka. I właściwie następnego dnia zaczęła się nauka. Pamiętam uczucie kaca: już wiedziałem, że wtedy to w Warszawie było pożegnanie na zawsze. I że teraz jestem w obcym miejscu, bez kontaktu z przyjaciółmi, zupełnie sam.

Potem był Tel Awiw i nauka w gimnazjum. Rodzice chcieli mnie posłać do internatu, poszliśmy na rozmowę. Facet wyprosił mnie z pokoju i próbował przekonać rodziców, żeby mnie obrzezali. Miałem 17 lat! To było zbyt osobiste, gówno ich to obchodziło! Żeby tam się dobrze czuć, trzeba było czuć się Żydem, być syjonistą. A ja nie miałem z tym nic wspólnego. Byłem Polakiem ateistą, który przyjechał do Izraela. I pewnie gdzieś wewnątrz polskim antysemitą: siedziało we mnie takie przekonanie, że bycie Żydem to nic dobrego. Rozumiesz: „Junacy to nie Żydy”.
Izrael miał mi zastąpić ojczyznę, którą straciłem. A okazał się rozczarowaniem. Co ja miałem z tymi ludźmi wspólnego? Nic. Nie rozumiałem tych facetów z pejsami, którzy biegają po mieście, wyglądają jak kruki i nie pozwalają mi w piątek iść do kina. Wyjeżdżając z Polski, chciałem pojechać do Paryża albo Londynu. A wylądowałem nagle w Pipidówku Dolnym. Nie znalazłem tego, czego sobie życzyłem, czyli sex, drugs and rock’n’roll. Zrobiłem maturę i w żadnym wypadku nie chciałem spędzić kolejnych trzech lat mojego życia w wojsku.
Kiedy była olimpiada w Monachium? W 1972? Tak. Wtedy przylecieliśmy do Frankfurtu. Rodzice zmienili zawód, zostali buchalterami. Żadnych bogactw. Ale starczało im na normalne skromne życie, tak jak wszystkim tutaj.

Poszedłem na medycynę.

Dziś jestem niemieckim obywatelem, dosyć lojalnym. Tu żyję, pracuję, znam język, kulturę. Ale Niemcem nigdy nie będę. Moi synowie już tak. Oni czują się tu jak w domu pod każdym względem. Ja zawsze będę tym, który tu przyjechał, będę odbierany jako obcy.

Dlaczego? Bo jestem polskim Żydem. To jest to, co mi zostało, cokolwiek by to znaczyło. Język, którym mówiła do mnie matka, wspomnienia z dzieciństwa, piosenki, z którymi dorastałem – to wszystko jest polskie. A poza tym prawie wszystkie rzeczy, które się w moim życiu wydarzyły, a na które nie miałem wpływu – były związane z tym, że jestem Żydem. Jak paczka, którą zawsze ze sobą nosisz.

Ojczyzna? Nie mam. „W domu” czuję się tutaj, gdzie teraz siedzimy, w tej kuchni. Kiedy ląduję we Frankfurcie, to wracam do siebie, oczywiście. Ale to nigdy nie będzie to uczucie, kiedy wracałem z kolonii do Warszawy i widziałem Pałac Kultury.

Wtedy byłem naprawdę w domu.

Trzy razy łzy

Alicja: Wtedy mama mi to wytłumaczyła. Skapowałam, że jestem inna, że jedni mogą to lubić, a drudzy nie. I że to już jest dożywocie.

Od tamtej pory byłam polską Żydówką, taką mieszaniną. W Wiedniu miałam kuzynkę, w 1966 r. rodzice wysłali mnie tam na studia. Ale nie wytrzymałam, za bardzo tęskniłam. Wróciłam do domu na wakacje i powiedziałam ojcu: „Ja się stąd nie ruszam, ja w Polsce zostaję”. Bo to był mój kraj, kochałam tę literaturę, muzykę, ten język. A najbardziej pokochałam Cytrynę.

To było tak: zaczęłam drugi rok medycyny w Łodzi – i dwa z najszczęśliwszych lat mojego życia. A Cytryna to był nasz teatr studencki. Och, jak myśmy się bawili. Śpiewaliśmy, graliśmy, było tak inteligentnie i wesoło. A ilu fantastycznych facetów tam było! Nauka była gdzieś obok, przedmioty musiałam mieć zaliczone i tyle. Najważniejsze były próby w teatrze.

Przyszedł Marzec. Od tego nie dało się uciec. Ojca zwolnili z pracy, z lecznicy dentystycznej, którą założył po wojnie, i którą kierował. Stracił 18 kilo, dostał zapalenia płuc, wylądował w szpitalu. Matka, też dentystka, miała na szczęście jeszcze swoich pacjentów w prywatnej praktyce.

Przyjaciele z Cytryny ostrzegali mnie: „Alka, tu zaraz się zacznie demonstracja. Spadaj do domu, bo cię ze studiów wywalą”. I wywalili mnie, ale z Cytryny. Nie mogłam już występować na scenie. Na szczęście kumple wcisnęli mnie na inspicjentkę, żebym mogła jeszcze z nimi pojechać do Krakowa.

Festiwal teatrów studenckich był tuż przed moim wyjazdem. Byliśmy tam dużą grupą, tak dobrze się razem czuliśmy. Z tego wieczoru pamiętam koncert Grechuty. Potem zmiana lokalu, idziemy na piwo. Tłok, dym, przepychamy się, jest wesoło. Nagle zatrzymuje mnie jakiś facet: „Co tu robisz? Skąd ty jesteś?”. „Z Łodzi” – mówię. A on: „A nie z Izraela? Ty mi na syjonistkę wyglądasz”. Wyskoczyłam z tej piwnicy na ciemną ulicę. Biegłam przed siebie, cała zaryczana. Wtedy dogonił mnie Robert, pianista Cytryny. Wróciliśmy razem do schroniska młodzieżowego. Leżałam na górnym piętrze łóżka i płakałam. I ręka mi tak z tego łóżka zwisała. Robert leżał na dole i trzymał mnie za tę rękę, dopóki nie zasnęłam.

Spotykaliśmy się po domach, czytaliśmy wiersze, piliśmy, śpiewaliśmy. Potrafiliśmy gadać do piątej nad ranem. Często urządzałam prywatki, przychodziło towarzystwo z Cytryny, ze szkoły muzycznej.

Tuż przed wyjazdem mieszkanie było już puste. Co się dało, rodzice sprzedali. W moim pokoju stało tylko łóżko. Zrobiłam jeszcze jedno, ostatnie spotkanie. Przyszła garstka. Reszta się bała. Zrozumiałam, że wszystko się zmieniło. I adres był trefny, i ja już byłam nie ta.

Na cle popłakałam się po raz drugi. Celnik nie chciał przepuścić mojego adaptera Bambino, bo niby za nowy. Martwiłam się, że nie będę miała na czym słuchać mojego ukochanego Niemena, Czerwono-Czarnych, Kabaretu Starszych Panów. Mama powiedziała: „Płaczesz przez takie gówno, a tu cały dom straciliśmy!”. Celnik w końcu machnął ręką.

Plan był taki, że ja zostaję w Wiedniu kontynuować medycynę, a rodzice jadą do Danii. Ale okazało się, że będę musiała powtarzać semestry, które zaliczyłam w Łodzi. Matka nie chciała, żebym straciła rok w nauce. Zawsze była wobec mnie nadopiekuńcza, kontrolująca. A ja robiłam wszystko, żeby jej nie rozczarować.

Duńskiego nie znałam i jedynym wyjściem były dla mnie studia w Niemczech. Pod Frankfurtem nad Menem żyliśmy z początku w mieszkaniu socjalnym, które dzieliliśmy z innymi rodzinami. Wspólna łazienka bez ogrzewania i kuchnia, dla każdej rodziny jeden pokój z piętrowymi łóżkami.

Ojciec budził się co noc i płakał. Mój silny ojciec, który zawsze wszystko dla mnie załatwiał i był ostoją całej rodziny – teraz, na moich oczach, rozpadał się. Zrozumiałam, że to dla niego za dużo. Miał piękne mieszkanie, prowadził klinikę, a teraz ma 74 lata i raptem został z niczym. Jak żebrak. W porównaniu z tym, co stracili ojciec i matka – czym była moja Cytryna?

Do tej pory byłam rozpieszczoną przez los dziewczyną. Ale w tamtym momencie sobie przysięgłam, że jednego grosza nie wezmę od rodziców i nigdy się nie dowiedzą, że czegokolwiek mi brak. Mają mieć poczucie, że studiuję, dostaję świetne oceny, i że wszystko u mnie w porządku.

Po jakimś czasie ojciec znalazł pracę. Nie, nie jako dentysta. W biurze. Powodziło im się średnio, ale nie narzekali. Mieli mieszkanie i dosyć pieniędzy, żeby wyżyć.

Ja, dzięki emigracji, zyskałam przyszłość. Byłam odważna i pracowita. Poza tym kocham to, co robię. Okulistyka to moja pasja. Gdzie ja bym miała taką klinikę w Polsce, jaką mam teraz we Frankfurcie?

Nie, już nie jestem Polką, zabronili mi. Ale Polska to wciąż mój ojczysty język, literatura, ukochani poeci. Ojczyzna? Jak raz ją stracisz, to na zawsze.

Tęskniłam za dzieciństwem. Chciałam zobaczyć nasze stare mieszkanie, dotknąć murów szkoły muzycznej. W 1990 r. pojechałam odwiedzić Łódź. Pamiętam, że przechodziłam przez ulicę. Łódzki bruk – każdy kamień w inną stronę. Tyle lat tego nie widziałam, w Niemczech przecież wszystko było równiutkie.

Potknęłam się wtedy na tej ulicy. I aż się popłakałam. Tym razem ze wzruszenia. ©

Niektóre imiona zostały zmienione.

WŁADYSŁAW GOMUŁKA, I sekretarz KC PZPR, powiedział na kongresie związków zawodowych w 1967 r.: „Nie czyniliśmy przeszkód obywatelom polskim narodowości żydowskiej w przeniesieniu się do Izraela, jeżeli tego pragnęli. Stoimy na stanowisku, że każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę, Polskę Ludową”. Rok później, 19 marca, na tzw. aktywie warszawskim uzupełnił: „Tym, którzy uważają Izrael za swoją ojczyznę, gotowi jesteśmy wydać emigracyjne paszporty”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2017