Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W minionym tygodniu liturgia, przywołując narrację Mateuszową, uczyniła nas uczestnikami tego wydarzenia.
Ewangeliści są zgodni co do tego, że cud dokonał się na miejscu odosobnionym (grec. eremos). Jednak każdy z nich inaczej przedstawia powody, dla których Jezus znalazł się w tym miejscu. Jan mówi, że było to w bezpośredniej bliskości Paschy. Marek i Łukasz wspominają o tym, że uczniowie Jezusa właśnie powrócili do Niego po swojej pierwszej misji. Są zachwyceni i podbudowani jej efektami, a Jezus bierze ich na miejsce ustronne, aby po prostu „odpoczęli nieco”.
Tylko u Mateusza kontekst jest inny. Jezus został właśnie odrzucony przez swoich najbliższych w Nazarecie (Mt 13, 53-58). Zaraz potem tetrarcha Herod rozkazał najpierw uwięzić, a następnie zabić Jana Chrzciciela (Mt 14, 1-12). Kiedy uczniowie Jana donieśli o tym Jezusowi, ten postanowił „odsunąć się na miejsce pustynne” (w. 13). Mówiąc najprościej: Jezus wycofuje się (czy wie, na jak długo?) z życia publicznego. Jest odrzucony. Wie, że Jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. Nie szuka odosobnienia dla zasłużonego odpoczynku. Chce się po prostu schować, przeczekać chwilę.
Tłum, który udaje się za Jezusem na pustynię, bibliści szacują różnie: „pięć tysięcy mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci”, może więc oznaczać nawet 20-25 tys. osób. Jest ten tłum gotów podzielić Jego odrzucenie i wygnanie. Staje przy Nim, idzie za Nim (jak uczniowie), towarzyszy Mu (wszystkie te odcienie kryje w sobie użyte tutaj greckie słowo akolytheo) w Jego odrzuceniu.
To bezcenne. I uruchamiające. Odrzucony przez nazaretańskich ziomków i równie ambitnego, co marionetkowego, władcę, czy mógł się spodziewać, że jedna dziesiąta całej populacji Izraela wyjdzie natychmiast za Nim, by podzielić Jego zagrożenie? Nie idą za Nim herosi, ludzie bez problemów i bez skazy. Idą ci, którzy doświadczają rozmaitych słabości.
On sam – jak mówi Ewangelia – najpierw uzdrawia ich chorych. Zaraz jednak, dotknięty do samych wnętrzności (grec. splagnizomai), mówi, że uczniowie powinni nakarmić ów tłum, który Mu towarzyszy: „Nie potrzebują odchodzić; Wy dajcie im jeść!”.
A przecież rada uczniów („Niech idąc do pobliskich miejscowości kupią sobie coś do zjedzenia”) brzmiała dość rozsądnie. Owszem, samo miejsce (dzisiejsza Tabgha) było i jest odosobnione; w niewielkiej jednak odległości od niego znajdowały się w czasach Jezusa ludne miasta: Kafarnaum, Magdala i – przede wszystkim – Tyberiada. Było gdzie „pójść i nakupić sobie żywności”. Problem zostałby i łatwo, i skutecznie rozwiązany... Jezus jednak chce, by stawili mu czoła sami uczniowie, i to w oparciu o skromniutkie, w żaden sposób nieprzystające do potrzeb, środki. Pięć chlebów i dwie ryby... Na dwadzieścia pięć tysięcy głodnych osób!
Myślę o wszystkich takich sytuacjach, w których podczas wizytacji parafii, na pytanie o grupę charytatywną, słyszę odpowiedź: „U nas te sprawy załatwia – kompetentnie i sprawnie – MOPS (lub GOPS)”.
Nie wątpię w to. Brzmi rozsądnie. Co jednak warta jest wspólnota chrześcijańska, która zwalnia się łatwo z zaangażowania charytatywnego? Która nie widzi sensu uruchomienia nawet najskromniejszych swoich środków na potrzeby głodnych, nagich i przybyszów? MOPS zapewne potrafi, i w piękny sposób pomaga. Ale tej parafii – biada! Być może czyta Słowo, i sprawuje sakramenty, ale... natychmiast je wyłajawia brakiem tego, co najprościej nazywamy caritas.©