Granty i kanty

6 milionów przeznaczonych przez ministerstwo kultury na Świątynię Opatrzności oburzyło wielu. Kto walczy o te pieniądze? I według jakich kryteriów się je przyznaje?

10.02.2014

Czyta się kilka minut

Oburzeni państwową dotacją 6 mln złotych dla Świątyni Opatrzności, którzy skrzyknęli się przez Face­booka, w liczbie około pięćdziesięciu złożyli w sobotę przed budynkiem, gdzie urzęduje minister kultury Bogdan Zdrojewski, wiązankę kwiatów. O ile rozumiem, był to żałobny hołd dla kultury jakoby tam mordowanej.

Gest równie patetyczny i przeskalowany, jak analogiczne pohukiwania z drugiej strony barykady, że od budowy sanktuarium zależą losy narodu, a bez tamże umieszczonego muzeum Polacy nie będą czcili pamięci Jana Pawła II i prymasa Wyszyńskiego, i rychło zapomną, skąd ich ród. Co więcej, gest także pusty i zupełnie obok problemu.

Na chwilę podniosła się jednak mgła obojętności, która zwykle spowija finansowanie kultury przez państwo. Obojętności zrozumiałej, jeśli pomyśleć o realnym uczestnictwie Polaków w kulturze. Przyznajmy też, że w grę wchodzą sumy małe nawet w porównaniu z budową mostu na powiatowej drodze, więc nie da się na nich ukręcić porządnego skandalu.

COŚ DLA OPATRZNOŚCI

Powiedzmy to od razu: wcale nie jest powiedziane, że akurat te 6 milionów w sensie formalnym zostaną źle wykorzystane. Łatwo na liście grantów wytłuścić przykłady odrzuconych skromnych próśb orkiestr pożarniczych i skansenów, które, jak groby z zawsze aktualnej piosenki Kleyffa o telewizji, zawsze wzruszą. Ale równie łatwo znaleźć przykłady równie, elegancko mówiąc, kontrowersyjne. Czy wobec mizerii powiatowych bibliotek sprawiedliwie wygląda prawie milion, który ministerstwo dało Łazienkom Królewskim na „Ogród zmysłów i żywiołów”, czyli łączkę ekologiczną, gdzie, jak pisały media, „będzie też można biegać po trawie i chlapać się w wodzie”? Nie miejsce tu, by roztrząsać gospodarność i rzetelność kościelnych inwestycji budowlanych, zwłaszcza że przypadek Świątyni Opatrzności jest wyjątkowy i szczególny choćby z racji jej rozmachu. Pociąga on za sobą koszty, które łatwo mogą oburzać jako wybujałe i bezsensowne.

Można, jak piszący te słowa, być mocno przekonanym o potrzebie trwałego osadzania w przestrzeni publicznej znamion rzeczywistości duchowej, w której uczestniczy (niekoniecznie świadomie i głęboko) dana zbiorowość. Można też przytaknąć, że należało potraktować serio dawne wotum Sejmu Czteroletniego, choćby z sympatii dla jego spuścizny politycznej, prędzej masońskiej niż obskuranckiej – niech się zagorzali wrogowie budowy zastanowią choć na moment nad tym paradoksem.

Ale oczywiście ani duchowość, ani pokora dla tradycji nie musiały się wcale przyoblec w formę budowli aż tak wielkiej i położonej, jak na ironię, w sercu najbardziej zlaicyzowanej warszawskiej dzielnicy.

Miejsc prawdziwego, pulsującego ciżbą pielgrzymów kultu nie da się zadekretować ani w Sejmie, ani w kurii. Ale trudno, zobowiązaliśmy się (nie było to wcale najkosztowniejsze głupstwo popełnione w parlamencie w 1998 r. – wtedy właśnie wypichcono prawne ramy czterech reform premiera Buzka), może byłoby sensownie wyasygnować wprost i bez obłudnych uników pod hasłem „muzeum Jana Pawła” odpowiednio dużą sumę, za którą skończy się budowę.

Kościół potrafi przeprowadzić rozległe inwestycje budowlane. Przykład? Wystarczy wypad na Śląsk, do Lubiąża i chwila oniemiałego podziwu przed dwustumetrową fasadą tamtejszego opactwa. Całkiem zaś niedawno renowacja innego wielkiego śląskiego klasztoru w Krzeszowie została uznana – i słusznie – za najsprawniej zrealizowany projekt z funduszy europejskiego programu „Infrastruktura i środowisko”, a diecezja legnicka dostała pochwałę za rozliczenie tej inwestycji.

Można oczywiście złośliwie zauważyć, że owo wyróżnienie przyznał ten sam minister kultury, którego teraz oskarża się o lizusostwo wobec biskupów (twierdzi tak nawet „Fronda”, głosząc w felietonie swego szefa, że „PO kupuje milczenie Kościoła”). Jednak dotacji, która zostałaby źle wydana lub całkiem po prostu zmarnowana, raczej się publicznie nie wyróżnia, a raczej całą sprawę zamiata pod dywan.

SROCZKA KASZKĘ WARZYŁA

Pobieżne nawet przyjrzenie się publicznie dostępnym danym o dotowaniu kultury i wysłuchanie prywatnie opowiadanych historii o inicjatywach zależnych finansowo od państwa skłania jednak do wniosku, że dywan i miotła jednak są bardzo potrzebne w siedzibie resortu przy Krakowskim Przedmieściu.

Weźmy Pakt dla Kultury – jego inicjatorzy, zacne grono Obywateli Kultury, lobbowali nie tylko za zwiększeniem wydatków państwa na kulturę (znane hasło „jednego procenta budżetu”), ale i ich ujęciem w system wypracowany pod dyktando zaangażowanych praktyków, definiujących nowoczesne cele i nowoczesne sposoby wydatkowania. Minister z zadowoleniem ogłasza, że pieniędzy do podziału ma coraz więcej – w tym roku budżet o siedem procent wyższy niż rok temu i nareszcie bliski „jednego procenta”. Kto mu patrzy na ręce? Na stronie Obywateli Kultury ostatnie informacje pochodzą sprzed półtora roku, sobotni krzykacze rozejdą się do swoich kawiarni jak większość facebookowych słomianych akcji. I tyle...

Tymczasem prawda ukryta w coraz większych budżetach jest taka, że te pieniądze dalej są wydawane bez ładu i składu za parawanem drobiazgowych procedur konkursowych i przetargowych; w zamyśle mają stanowić fundamenty bezstronnego, przejrzystego mechanizmu, wspierającego w przewidywalny sposób jasno określone cele, ale tworzą rzeczywistość jeszcze bardziej mętną niż dawniejsze rozdawnictwo po uważaniu.

Idealny funkcjonariusz państwa, jak się chce nam wmówić, jest tylko przekazicielem mądrości algorytmów i procedur, uwolnionego od przypadkowości machinarium, gdzie w charakterze „ludzkiej wkładki” biorą udział anonimowi eksperci, właściwie będący tylko przystawką do tabelki. Ludzie i instytucje ubiegający się o pieniądze od państwa coraz częściej, w przypadku odmowy, są w sytuacji bohatera scenek z serialu „Mała Brytania”, który na każdy swój argument w sprawie, z jaką przyszedł do urzędu czy banku, słyszy beznamiętny głos biuralisty: „komputer mówi: nie”.

Arbitralność i uznaniowe przesłanki decyzji państwowych same w sobie nie są złe – można np. wyobrazić sobie działającego samodzielnie, ale mądrego urzędnika z dobrym rozeznaniem w dziedzinie, jaką ma sterować, który umie w dodatku wyważyć racje wielu graczy. Naprawdę złe stają się wtedy, gdy przestajemy je widzieć, gdy maskują się pod warstwą eksperckiej pseudoracjonalności i narzucają się jako bezalternatywne, obiektywnie słuszne.

W dziedzinie stawiania zasłon dymnych poczyniliśmy ogromne postępy, przyswajając sobie wzorce eurokratyczne. Lektura dokumentów wyliczających programy, cele i priorytety przyprawia o technokratyczne mdłości.

„Kultura stanowi także element przewagi strategicznej w procesie definiowania miejsca i pozycji Polski w Unii Europejskiej. Wsparcie inwestycji w obszarze kultury oraz przedsięwzięć kulturalnych jest również zwielokrotniane w otoczeniu przemysłów kulturowych, dając zatrudnienie wykwalifikowanym kadrom i generując znaczącą wartość produktu krajowego brutto o wysokiej wartości dodanej brutto” – to fragment opisu europejskiego programu „Infrastruktura i środowisko”, gdzie zresztą kultura zajmuje pokornie jedenaste miejsce na liście priorytetów.

W kulturze obowiązuje już – jak wszędzie – przeliczanie wszystkiego na punkty. Co wzięto żywcem i bez cienia refleksji z dziedzin ludzkiej działalności, gdzie łatwo o kryteria oceny dające się przełożyć na liczby i algorytmy ustalające wartość projektu ze względu na cel – również wyrażony w liczbach (kilometrach, tonach, dolarach).

Paradoksalnie jednak, im sztywniejsze reguły i dokładniejsze taryfikatory, tym wcale nie musi być sprawiedliwiej, no i zawsze znajdą się dźwigienki pozwalające tu i ówdzie ręcznie posterować.

W przypadku konkursów ministra rzecz sprowadza się do punktów za tzw. ocenę strategiczną (aż 30 możliwych na 100), przyznawanych nie przez zespół zewnętrznych ekspertów wynajętych do oceny merytorycznej, lecz przez urzędników uzbrojonych w kryteria jeszcze mętniejsze od tych dotyczących meritum projektu. To obszar, gdzie trudno kogokolwiek złapać za rękę i tylko dobra znajomość specyfiki sektora pozwala na podstawie tabeli z wynikami konkursu snuć przypuszczenia, kogo urząd „ciągnął za uszy”; choć wcale to nie musi oznaczać, że uda się dzięki temu dostrzec jakąś spójną „politykę”. W dziedzinie czasopism kulturalnych lista dotacji jest niezbyt kontrowersyjna, wedle niezawodnej metody sroczki, która kaszkę warzyła – na łyżeczkę dla „Krytyki Politycznej”, na miseczkę dla „Christianitas” i „Kronosa”, ciut dla warszawki, a trochę dla zacnej prowincji, paru starców i paru młodych gniewnych – a turbodoładowanie strategiczne dostały tylko dwa periodyki: „Zeszyty Literackie” i „Wiadomości Konserwatorskie”, z czego jednak na szczęście nie sposób wyciągnąć żadnych wniosków politycznych.

KRYTERIA

Równolegle z protestami w sprawie pieniędzy na Świątynię Opatrzności, w obiegu publicznym pojawiła się podniesiona przez organizację Centrum Cyfrowe podobna formalnie sprawa, o tyle ciekawsza dla nas, że wolna od światopoglądowego balastu. Dlatego warto przeczytać protest zamieszczony na facebookowym profilu Centrum: „Nas podobna historia spotkała w konkursie »Edukacja medialna i informacyjna« – nasz wniosek na edukację prawnoautorską i otwartościową dostał najwyższą ocenę merytoryczną ze wszystkich (56,2 na 60) – a mimo to nie otrzymaliśmy dofinansowania, zabrakło nam 1,2 punkta. Jednocześnie najwięcej pieniędzy (600 tys. z 2,5 miliona) resort przyznał projektowi Fundacji Legalna Kultura – ten zaś otrzymał najniższą ocenę merytoryczną ze wszystkich, którym przyznano dofinansowanie. Jak to możliwe? 30 ze 100 możliwych punktów to tak zwana ocena strategiczna (...) od dawna krytykowana jako uznaniowa. My dostaliśmy 9 punktów na 30, choć kryteria tej oceny były dla nas korzystne (...)”.

Centrum Cyfrowe będzie się odwoływać – z tym, że znów w duchu skeczu z „Małej Brytanii” polega to na naciśnięciu guzika „odwołanie”, po czym delikwent dostaje 1500 znaków, żeby wyłuszczyć swoje racje, i dalej nie ma już żadnego kontaktu z osobami, które gdzieś na drugim końcu kabla rozpatrują petycje.

Tym mniej realne wydaje się dalsze żądanie Centrum: „Chcielibyśmy też poznać uzasadnienie tej oceny – pisze Centrum – Sytuacja, w której istnieje nawet podejrzenie, że grantodawca uznaniowo »wzmacnia« pozycję wniosków słabych, a dyskwalifikuje inne wbrew ich merytorycznej ocenie, jest naszym zdaniem niedopuszczalna”. Dopóki zza guzika w formularzu internetowym nie wyłoni się twarz urzędnika gotowego brać odpowiedzialność za swoje decyzje, będzie to mrzonka.

Racjonalne, zobiektywizowane liczbowo kryteria przyznawania grantów w konkursach to nie jedyny mit mający uśpić nasze podejrzenia, że państwo i tak urządza swoje – jak to określiła dwa lata temu w wywiadzie jedna z liderek Obywateli Kultury – bezhołowie. Podobny mętlik w głowach zasiewa rzekoma jawność i przejrzystość procedur. Co z tego, że dziś bez trudu można uzyskać dostęp do listy przyznanych grantów albo ogłoszeń o przetargach na każdą publiczną złotówkę? Działa tu podstępny mechanizm zamulenia naszej percepcji ogromem niezróżnicowanych danych. Przestajemy być zdolni wyławiać rzeczy istotne, a zwłaszcza rozpoznawać trendy.

W przypadku grantów równie ważną informacją, jak kto i ile dostał, jest to, jaka to była część oczekiwanego wsparcia. Tylko wtedy można na serio rozważać, jakie są faktyczne priorytety państwa i czy jego interwencja finansowa może cokolwiek stymulować, a nie np. być tylko kroplówką podtrzymującą dychawiczne instytucje, zawsze potrafiące się jakoś urządzić za co łaska, ku pożytkowi swojej dyrekcji, ale już niekoniecznie czytelnika, słuchacza czy widza.

Fikcja procedur i przejrzystości schodzi też piętro niżej, tam, gdzie poszczególni beneficjenci wydają publiczne pieniądze, związani procedurami przetargów. Tu podobnie jak w przypadku konkursów grantowych mamy upiorną synergię: przeładowania procedurami i dokumentami – 30 stron specyfikacji przetargu na „ciastka cukiernicze w papilotkach 80 g na osobę” dla gości gali kończącej program grantowy – ułatwia to życie ludziom umiejącym zręcznie wykorzystywać drobiazgi. Ludzie na co dzień zajmujący się obsługą imprez kulturalnych na hasło „przetarg” opowiadają, zawsze i bezwzględnie anonimowo i bez szczegółów pozwalających ich zidentyfikować, te same w gruncie rzeczy, historie stare jak świat: wymogi zatrudniania ludzi o określonych, egzotycznych kwalifikacjach, z góry dające fory konkretnej firmie, terminy przygotowania ofert niemożliwe do spełnienia, jeśli nie znało się projektu już wcześniej, i tak dalej.

Gdyby móc sięgnąć do szczegółów, wyszłaby z tego najbarwniejsza część tego tekstu, może i nie taka ponura – bo w końcu powstają jakieś plakaty, filmy, piosenki, kampanie, a niechby i przepłacone. Przecież po odjęciu tego, co przeżre pasożytniczy łańcuch załatwiaczy i pośredników, parę groszy wpada do kieszeni ludzi z talentem.

KU CHWALE...

Czy to wszystko znaczy, że brak polityki kulturalnej – przynajmniej tej uprawianej narzędziami grantowymi – skryty pod pozorem proceduralnej bezstronności, lepiej nam będzie zastąpić silną i wyrazistą wolą władzy, gotowej po prostu palcem wskazać, kto dostanie pieniądze?

Taka wizja nabrała właśnie nieco rumieńców za sprawą konferencji PiS poświęconej kulturze. Jarosław Kaczyński obiecał przeznaczanie na kulturę jednego procenta, przy czym zadeklarował, że państwo będzie kierowało się wartościami istotnymi dla wspólnoty narodowej. Sztuka, jak to określił, „destrukcyjna” może dalej powstawać, ale za prywatne pieniądze.

„Musi być w kulturze nisza dla dewianta, bo nie wiadomo, czy narodzi się tam coś, co posłuży wspólnocie w zmienionych warunkach. Albo prezes Kaczyński właśnie tak rozumuje, albo tylko dobrze wie, że Unia Europejska nie zgodziłaby się na powszechną cenzurę sztuki” – dopowiada Krzysztof Kłopotowski na portalu SDP. „To się nie spodoba niektórym artystom »destrukcyjnym« odstawionym od państwowego cyca. Będzie krzyk o tłumieniu swobody twórczej” – przewiduje dalej Kłopotowski i tłumaczy, że przecież Ateny nie płaciły za bluźnienie przeciw swoim bogom, a Medyceusze prowadzili mecenat na chwałę Florencji.

Żeby tę wizję jednoosobowego, jasno zorientowanego na chwałę państwa mecenatu obalić, wystarczy sobie uzmysłowić, że w dzień po ogłoszeniu przez PiS nowej polityki kulturalnej zacznie się spór o to, jaka jest jedyna słuszna polskość. Z racji nadmiaru chętnych budżet będzie trzeba dzielić, co najpierw doprowadzi do kłótni i protestów, a wreszcie do wyłonienia nowych procedur. Jakie będą „kryteria strategiczne” w rękach nowej władzy? Może liczenie, ile razy we wniosku pojawia się słowo „naród”.

Żarty żartami, jednak te pełne chciejstwa deklaracje prezesa przypominają o tym, że w przeciwieństwie do wskazywania wykonawcy dróg, które muszą być po prostu równe i trwałe, państwo finansując pisarzy i aktorów, zawsze dokonuje jakiegoś wyboru między różnymi gustami i wizjami świata. Zawsze balansuje między oczekiwaniami obywateli, statystycznie poczciwie tradycyjnymi, a naciskami awangardy, ludzi nowych i artykułujących ducha czasu (niekoniecznie zresztą są nimi ci, co najgłośniej krzyczą „postęp!”). A udawanie, że tego wyboru się nie dokonuje, prowadzi do sytuacji, gdy ludzie nawet przekonani, że obecny kształt państwa jest strawny i mieści się w granicach przyzwoitości, nie mogą go bronić, gdy pięćdziesięciu gniewnych rusza na pałac z wiązanką.

Kultura ani nie służy podnoszeniu produktu krajowego brutto, ani nie jest dostawcą państwowotwórczych czytanek. To, co w niej żywotne, to, co z trudem próbują opisywać na bieżąco antropolodzy kultury, a z dystansu historycy, wymyka się wszelkiej instytucjonalizacji narzuconej z zewnątrz. Choćby miliardów do podziału co roku było nie trzy, lecz dziesięć. I to jest jedyna dobra wiadomość. To, że nikt nie ma pojęcia, jak je słusznie zagospodarować, ani odwagi, żeby się do tego przyznać, jest niestety pewne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2014