Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Putinowska Unia ma być instrumentem ekspansji rosyjskiego kapitału i ideologii. Na razie na obszarze postradzieckim, potem – wszędzie. Czy to zadziała?
Podpisane 29 maja w Astanie dokumenty o powołaniu unii są deklaracjami intencji. Wyłączenia najważniejszych dziedzin (m.in. surowce, energetyka, rolnictwo, farmaceutyka) spod porozumienia o wspólnej przestrzeni gospodarczej sprawiają, że nie może być mowy o realnej integracji. Unia w tym kształcie jest projektem politycznym, nie gospodarczym (choć część polityczną na wniosek Kazachstanu na razie wyłączono z porozumienia). Obiecane wolności – przepływu towarów, usług, osób, kapitału – stoją w sprzeczności z systemem „ręcznego sterowania”, jaki obowiązuje we wszystkich trzech państwach. Niemniej Rosji zależało na podpisaniu nawet takiego pustego dokumentu, w celach propagandowych: Unia Eurazjatycka ma pokazać, że Rosja jest atrakcyjna jako centrum świata alternatywnego wobec Zachodu.
Aneksja Krymu stworzyła nową sytuację. Pokazała partnerom Moskwy, że jest ona w stanie użyć siły, by wymusić realizację swej polityki. Jeśli przywódcy Białorusi i Kazachstanu chcieli stawać okoniem wobec hegemonii Rosji w nowej unii, to apetyty musieli poskromić.
Optymistyczne obrazki ze szczytu prezentowały jedność przywódców trzech państw. Ale zjazd w Astanie przypominał raczej obraz „Narodziny Wenus” bez Wenus. Wśród sygnatariuszy brakowało bowiem perły, która wypadła z korony rosyjskich carów: Ukrainy. Bez niej wszelkie projekty integracyjne Moskwy są ułomne. Więc choć uczestnicy Unii Eurazjatyckiej wzbijają fale, a Putin bije – szczególnie na wschodzie Ukrainy – morską pianę, Wenus się nie pojawiła.